piątek, 25 grudnia 2015

Sny

Ladies and Genetelmans!
Tak, dobrze odczytaliście tytuł posta, ponieważ dzisiaj mam zamiar opisać wszystkie moje sny o Igrzyskach. Nie było ich za dużo, ale moim zdaniem były bardzo ciekawe i warte opisania. :D
 
**Pierwszy sen**
 
Wszystko zaczynało się niewinnie. Grałam sobie z koleżanką w zwykłą grę MMO/RPG. Przechodziłyśmy kolejne poziomy, zdobywałyśmy umiejętności- czyli robiłyśmy to, co było w naszym zwyczaju.
Problem polegał na tym, że gra mnie wciągnęła do komputera- a moja koleżanka zamieniła się w mojego tatę, ale to chyba nie jest teraz ważne, bo i tak po chwili zniknęli.
Okazało się, iż gra, to jedna, wielka arena. A co robimy na arenie, gdy nie mamy broni? Oczywiście uciekamy, gdzie pieprz rośnie. I tak też się stało. Wypatrzyłam sobie w oddali latarnię morską, do której- po bardzo długiej i męczącej wędrówce przez las, pełen Trybutów- przypłynęłam, niczym Finnick, wpław. Kogo tam zastałam? Zastanówcie się, kto mógł śnić się Dolly.
No Peeta, a jakżeby inaczej! Uradowana, podbiegłam do niego i go pocałowałam. Następnie, z wielkim smutkiem zdecydowaliśmy, że się rozdzielimy- ja wejdę na latarnię, a Peeta pójdzie po broń do Rogu.
Tak też zrobiłam. Weszłam na sam szczyt, na którym nie było najbezpieczniej, więc zeszłam piętro niżej. Wtedy latarnia zamieniła się w stromą górę, na której rosła choinka. Nie, nie na szczycie, tylko na półce skalnej parę metrów niżej. Schowałam się pod nią i wtedy zaczęli się schodzić Trybuci. Usiedli obok mnie- nawet nie byli świadomi, jakie niebezpieczeństwo znajduje się za ich plecami. Cudownym trafem znalazłam nóż w swojej kieszeni, którego jednak na razie nie miałam ochoty używać. Wykopałam z samej góry, do wzburzonego morza pięciu typów i byłam z tego niesamowicie dumna- zostało jeszcze trzech, siedzących po mojej prawej stronie. Pamiętam, że pomyślałam wtedy ,,durny sojusz!".
Brunet, który lekko przypominał mi chińczyka, spojrzał się na mnie i powiedział:
-Hej
Oczywiście odpowiedziałam to samo, zaczynając wyciągać nóż.
-Super załatwiłaś tamtych pięciu. Miałem ich dość- uśmiechnął się. Gdy mój nóż był prawie przy jego gardle, on wyjął swój i wbił mi go w łydkę, przecinając nogę aż do stopy- Ciebie też mam dość- dodał po chwili. Wstałam, nie zważając na brak miejsca do ucieczki. Weszłam na górę, a tam zastałam najgorszy i zarazem lekko śmieszny widok. Ogromna macka wodna, złapała Peetę za kostkę i uderzała nim o piasek, na wyspie oddalonej o około 20 metrów, z której uciekłam, i na której znajdował się Róg Obfitości. Zdążyłam jeszcze wbić nóż w jakiegoś Trybuta i się obudziłam. :')
**Drugi sen**
 
Rozpoczęły się Igrzyska- norma. Areną była wieś, połączona z miastem. Udział w jatce brało ponad pięćdziesiąt osób. Zabrałam, co miałam do zabrania i rzuciłam się do ucieczki.
Na płocie siedziały moje dwie koleżanki, z poprzedniej szkoły, z którymi nie za bardzo się lubiłam. Były uzbrojone po zęby i bardzo się tym szczyciły. Wymachiwały mieczami na wszystkie strony, byleby tylko kogoś trafić. Przechodziłam obok nich, ponieważ była to jedyna droga do miasta.
-Wiecie co? Zostało jeszcze tyle osób do zabicia. Może poczekamy z wyeliminowaniem siebie aż do końca? Ze względu na naszą starą znajomość- zagadałam. Nie miałam innego wyboru, ponieważ odcięły mi drogę.
-Tak. To może być dobry pomysł. Co myślisz?
-No nie wiem... Taki łatwy cel, a przecież nie chcemy tego przegrać, prawda?- odpowiedziała druga, mrukliwym głosem. Wyminęłam je, a miecz zdążył tylko lekko drasnąć mnie w bok. Zaczęłam biec zawiłymi ścieżkami, które zamieniły się w ulice i dotarłam do domu. Sama nie mogłam w to uwierzyć, ale był to ewidentnie mój dom.
Oczywiście nie mogło być tak kolorowo- w kuchni zebrało się z pięćdziesiąt osób, jak nie więcej. (Pomijam, że w mojej kuchni zmieściło by się około dwudziestu. XD)
Wbiegłam do ogródka, przeskoczyłam przez płot do sąsiada i tam się schowałam, ale niestety coś zaczęło za mną szeleścić. Znów pokonałam płot i pobiegłam na drugą stronę działki, licząc, że może ogródek drugiego sąsiada będzie pusty, lecz z niego również dochodziły dziwne dźwięki. Przebiegłam po płocie (Nie na płocie, tylko po jego boku, tak, jak by się biegło po ścianie. :') ), po czym nagle dostałam cudownych umiejętności- zaczęłam unosić się w powietrzu.
Trwało to tylko chwilę, bo zrobił się dzień i musiałam znaleźć sobie dobrą kryjówkę. Podleciałam do rusztowania, pod którym było pełno szmat i błota, z których zrobiłam skrytkę. Wtedy zjawiła się moja babcia, która postanowiła ze mną porozmawiać, jak gdyby nigdy nic. Uciszyłam ją, ponieważ na arenie zostały tylko trzy osoby- ja, jakaś dziewczyna i kto? Kto? Wiecie kto. Josh. Mały Joshy. Patrzyłam na jego śmierć, a kiedy z wściekłością wstałam, żeby zabić pozostałą przy życiu Trybutkę, plus pomścić Josha, obudziłam się.
To było straszne. :v
 
**Trzeci sen**
Ciemna wieża. Ja i squad four five one (jak ja kocham to wypowiadać XD). Jak nietrudno się domyślić, w tym śnie byłam Katniss. Weszłam, wraz z jednym, z członków Drużyny Gwiazd na górę, ale niestety nie potrafię określić, z kim. Nagle, do wieży wpadły zmiechy. Wszyscy na dole się cofnęli, lecz ja zaczęłam wbiegać na górę, wiedząc, że to moja jedyna droga ucieczki. Ten, z kim weszłam, mnie wyprzedził, po czym się przechylił, a ja oczywiście go złapałam, by nie spadł na sam dół. Niestety zmiechy byłu już obok nas, więc oddałam strzał, który przesądził o życiu mojegi towarzysza. Oboje spadliśmy z drugiego piętra na dół, lecz on nie przeżył. Zamknęliśmy drzwi, zostawiając jego zwłoki na pożarcie. Po drodze do schronu, Boggs władował się na kokon, który rozsadził mu nogi. Szybko go podnieśliśmy i zanieśliśmy do naszej małej bazy, obok. Miała ona dwa pokoje- jeden, na ,froncie' i drugi, w którym schowaliśmy Boggsa. Żeby się tam dostać, trzeba było przejść przez pokój wejściowy, czyli było pozornie bezpiecznie. Został z nim sanitariusz, a my postanowiliśmy odpocząć w innym pomieszczeniu, w którym był blat i łóżko. Nagle przywieźli nam kogoś, kto miał zastąpić poległego wcześniej członka Drużyny Gwiazd. Był to Peeta. Osaczony Peeta, który jak tylko mnie zobaczył, przygniótł mnie do ściany i próbował udusić (Był to jeden z najlepszych i najgorszych snów. XD). Kopnęłam go w brzuch, po czym wskoczyłam na blat. (Pomijam, że cała reszta drużyny stała i patrzyła na tę scenę, kompletnie niewzruszona.) Podjęłam się rozmowy z Peetą, ale on wyjął pistolet i przyłożył go do mojego czoła. Wtedy musiałam przestać się wiercić i próbować uciec, bo zwyczajnie roztrzaskałby mi czaszkę. Na szczęście po długiej i wyczerpującej rozmowie, Peeta stwierdził, że jednak mnie nie zabije, i dodał:
-Tylko ten jeden raz. (Niczym Tresh. :') )
Chciałam go przytulić, ale się obudziłam. :P

Śniło mi się więcej Igrzyskowych rzeczy, ale zazwyczaj były one bardzo krótkie i niewarte opisania.
Napiszcie, czy Wam też się coś takiego przydarzyło! :D
Mam nadzieję, że taki nietypowy post Wam się podobał. ^-^
 
*Pomysł na post był mój, ale moja wierna czytelniczka- love dream, [<--klik] ( Na której bloga bardzo serdecznie zapraszam! :) ) mnie do tego zachęciła, dlatego bardzo jej dziękuję! :D *
 
And may the odds be ever in your favor!

piątek, 18 grudnia 2015

Rozdział XXVIII

Pułapka. To pierwsze słowo, które przychodzi mi na myśl, po przebudzeniu. Straciłam przytomność? Za co tu siedzę? Rozglądam się w poszukiwaniu oznaki życia, po nieoświetlonym, obskurnym pomieszczeniu. Światło może dostać się tylko przez otwór w ścianie po mojej prawej stronie o szerokości pięciu centymetrów kwadratowych. Słyszę jak krople, powoli skapującej z przeciwległego kontu pomieszczenia odbijają się echem od murów. Nagle zauważam, że jestem ubrana jedynie w cienką białą koszulkę i majtki. Przez tą świadomość robi mi się zimno. Do tej pory o tym nie myślałam. Wiadomo, że jak nie ma się świadomości o zagrożeniu, to człowiek się nie boi. Drżę, więc podciągam ociężale nogi do tułowia, by utrzymać ciepłotę ciała, szorując przy tym stopami po podłodze. Czuję, że zadrapałam lewą stopę do krwi, ale nie patrzę się na nią. Dopiero teraz dostrzegam krwawiącą ranę, o kształcie litery G. G, jak grób? Gonitwa, gorączka? Może to przypadek, lecz w Kapitolu nie ma co liczyć na zbiegi okoliczności. Podnoszę obolałe ciało. Podciągam się na łańcuchach zwisających nieopodal, orientując się, że jestem do nich przyczepiona. Przykuta do ściany. Ze zgrozą patrzę na swój brzuch i wystające żebra. Widzę dokładnie każdy przegub. Nieźle mnie wygłodzili, myślę. Lekko, powoli, jakby nie chcąc zbudzić być może śpiącej po drugiej stronie osoby drepczę w miejscu. Robię to dlatego, by się rozruszać, ale brak mi sił. Delikatnie stąpam na podłożu. Ten rodzaj podłogi, jest tak skonstruowany, że jeden silniejszy ruch może spowodować ranę. Jeszcze nigdy nie znajdowałam się w zarazem zimnym i wilgotnym, jak i dusznym lochu. Tak na prawdę nigdy nie byłam w lochu, nie licząc wydarzeń sprzed czterech miesięcy. Po raz pierwszy nie byłam w domu na Nowy Rok. Ciekawe jak Peeta go obchodził? Co namalował, upiekł? Czy spędził Sylwester w towarzystwie mamy, Annie i Haymitcha? Może siedział sam, w domu, płacząc. To jest aż dziwne. Nigdy nie widziałam płaczące Gale'a, a płacz Peety słyszę często w nocy. Przytulam go wtedy mocno, póki jako tako się nie uspokoi. Radzimy sobie w ciemnościach jak wtedy, na arenie. A raczej radziliśmy. Jak ja bym chciała,  żeby on tu był, razem ze mną. 
Po dłuższym zastanowieniu dochodzę do wniosku, iż wolałabym być przy nim, bo w przeciwnym razie musielibyśmy się gnieździć w zatęchłym pomieszczeniu. Nie widziałam go trzy miesiące, a to wystarczało bym zapomniała jak bije jego serce kiedy się boi, cieszy, złości. 
Mocno szarpię stare kajdany, licząc, że się ukruszą. Strasznie się męczę po pierwszym szarpnięciu, a za drugim razem, ledwo zasklepiona rana na nodze otwiera się i zaczyna krwawić. Przy kolejnym ruchu wycieńczona opadam na podłogę. Nie mogę się położyć, nawet gdybym chciała, bo łańcuchy krępują większość moich ruchów.
Spoglądam na dłoń. Nie zabrali mi pierścionka zaręczynowego. Uśmiecham się na wspomnienie tego dnia. Medalion również nadal tkwi na mojej piersi.
-Peeta, gdzie jesteś?
Szepczę, ociężale spoglądając na otwór w ścianie.
Po dłuższym czasie morzy mnie sen. Śpię bardzo płytko. Męczą mnie koszmary, w których głównymi gośćmi jest Gale i Peeta. Z jakiegoś powodu budzę się. Może ze snu wytrącają mnie coraz to gorsze sny, a może głód, pragnienie i ból sprawiony przez ranę ciętą oraz obtarte do krwi nogi. Oddycham z ulgą uświadamiając sobie, że okrutna, bolesna śmierć Peety była wymysłem mojej głowy.
Wstaję. Rozciągam się po bardzo niewygodnie przespanej nocy. Tak naprawdę tylko mi się wydaje, że to była cała noc. Równie dobrze mogłam spać dwie godziny, albo cały dzień.
Przyglądam się ścianie, do której jest przytwierdzona, rozważając możliwość ponownego wyrwania łańcuchów. Mogę sobie tylko o tym pomarzyć. Nie jestem na tyle silna, ani na tyle sprawna, by to zrobić. Na tym, jak zresztą na każdym etapie mojego wyjazdu Peeta sprawdziłby się o wiele lepiej. Umie przemawiać, jest niewyobrażalnie silny, a władzom z pewnością nie byłoby łatwo go porwać. Biorę głęboki oddech na myśl o mojej głupocie. Już go kiedyś porwali. Wysadzając arenę nie było we mnie ani krzty rozsądku. Peeta nie zostałby osaczony, a... Igrzyska nadal by się odbywały.
Dobrze się stało, pocieszam się.
Nie, niedobrze. Nie ochroniłam go, chodź należało to do mojego obowiązku, który sama sobie dałam.
Nagle moją uwagę przykuwa połyskujący w mdławym świetle poranka przedmiot. Zrywam się jak oparzona na równe nogi. To szklanka. Leży sobie spokojnie na kamiennej półeczce, którą dostrzegam dopiero teraz. To nie koniec. Kubek jest wypełniony! Staram się sięgnąć go, ale kajdanki skutecznie pilnują, bym nie przeszła za daleko. Wymachuje rękami w tamtym kierunku, ale bez skutecznie. Próbuję dosięgnąć ją nogą, lecz to też nic nie daje. Rozprostowuje poskręcane kółka łańcucha. Przysuwam się najbliżej jak pozwalają mi na to moje obezwładnione ręce i chwytam naczynie zębami. Staram się zrzucić je tak, bym zdążyła je złapać. Udaje mi się, ale po moich manewrach pół zawartości wylądowało z pluskiem na podłogę.
Przysuwam się do ściany i drobnymi łykami wypijam herbatę. Z zadowoleniem zauważam, że zaparzono ją, ale nie wyjęto torebki. Gdy parudziesięciu minutach kończę herbatę wkładam do ust torebkę z fusami i przez dłuższy czas wysysam z niej ostatnie resztki płynu. Robię to też po to, by dać zajęcie ustom i może trochę oszukać organizm. Nie czuję się bardzo głodna, ale mam nadzieję, że w najbliższym czasie uda mi się stąd wyjść, lub dostać jedzenie. Oczywiście wolałabym to pierwsze, ale na co mam liczyć w opuszczonym miejscu? Z drugiej strony, ciekawe czemu nie siedzę w izolatce, przecież w Kapitolu mają mnóstwo wyposażonych bardzo dobrze celi, a wsadzili mnie właśnie tutaj.
Odkładam suchą na wiór saszetkę z powrotem do szklanki i wycieńczona siadam na podłodze. Rana- co dziwne- nie zasklepia się. Powoli, cienkimi strumyczkami sączy się z niej krew. Czerwona, niczym ogień.
Usypiam, ale co chwila budzą mnie koszmary. Jedyne na co liczę, to, że ktoś tu przyjdzie i szybko ze mną skończy. Tyle, że ja nie chcę umierać. Chcę być przy Peecie. Blisko. Pocieszyłby mnie, przytulił, pocałował. Ocieram łzę, której jakimś cudem udało się wypłynąć.
Zauważam, że na moim brzuchu leży pierścionek od Peety. Nerwowo i na marnie szukam go na moim wychudzonym palcu, gdzie powinien być. Spadł. Nie bardzo nie dziwi. W końcu, był dostosowany do mojej poprzedniej wagi. Zaciskam go w dłoni na tyle mocno, na ile pozwalają mi moje skostniałe z zimna palce.
Cały kolejny dzień spędzam na próbowaniu wydobycia choć garstki herbaty z torebki. Na marne. Dotykam suchego jak pieprz języka. Ogarnia mnie strach na myśl o skutkach odwodnienia. Jak mam znaleźć wodę? Może spadnie deszcz, albo śnieg. Powątpiewam, że cokolwiek wpadnie akurat tutaj, ale jestem gotowa zlizać z podłogi kałużę, żeby tylko się nie odwodnić. Tyle, że moje ruchy są bardzo ograniczone, więc nawet gdybym chciała się, przypuśćmy na to, położyć, to nie mogę, ponieważ jestem perfidnie przykuta.
Wkładam palce w miejsce, gdzie kajdany przechodzą do drugiego pomieszczenia. Za pewne ich długość jest regulowana. Szukam sposobu, by je wyciągnąć, ale to jasne, że tylko tracę czas.
Na przemian budzę się, krzyczę, zasypiam, szukam wody, jedzenia i próbuję się wydostać.
Z każdym dniem coraz bardziej opadam z sił.
W pewnym momencie, przez szczelinę widzę kawałek buta, potem następny, i jeszcze jedną parę. Pokrzepia mnie, to choć mogą to być tylko Strażnicy.
Powoli tracę nadzieję. Nie chcę tu umrzeć. Wolałabym umrzeć u boku Peety, jeżeli byłoby to konieczne. Jeżeli zaś on się dowie, że nie żyje, to sam umrze, z tęsknoty, z bólu, choroby, depresji, wyliczam w myślach. Peeta jest silny, ale jego siła opiera się na mnie, tak samo jak moja na jego. Nie damy sobie rady bez siebie nawzajem. Kocham go ponad wszystko. Chcę, żeby miał szczęśliwe, życie, ale- chociaż to trochę samolubne- obawiam się, że beze mnie już nigdy nie odnajdzie szczęścia. Gdybym tylko mogła cofnąć czas. Nie postąpiłabym tak, dałabym mu umrzeć, albo chociaż nie dawałbym mu złudnych nadziei na bycie ze mną. Przeze mnie wielokrotnie cierpiał. Ja przez niego też, ale to co innego. Ja cierpiałam, bo go porwali. Z mojej winy. Niesłychane, ile rzeczy może przyjść do głowy, gdy nie ma się co robić. W życiu by mi na myśl nie przyszło by rozmyślać o przeszłości, w momencie, w którym nie wiem, czy dożyję jutra.
Ulewa trwa w najlepsze. Próbuję napełnić szklankę deszczówką, ale woda, jak na złość spływa w dokładnie odwrotnym kierunku. Skaczę ku niej, licząc, że tak gwałtowny ruch zerwie łańcuch, ale w tej samej chwili moje kajdany skracają się o połowę, przez co jestem brutalnie dopchnięta do ściany. W ostatnim przebłysku świadomości kładę szklankę tak, by nie upadła, na swoich kolanach. Ostatnie co pamiętam to pięć, ogromnych krwistych kropli, które skapnęły z mojej nogi.
Trzask! Budzę się raptownie. Nie otwieram oczu, ale chyba wrzucili do mojej celi czyjeś ciało, bo słyszę dźwięk podobny do tego, gdy rzuca się mięsem. Leniwie podnoszę powieki i wpadam w panikę. Obok mnie leży czyjaś ręka. Wydaję z siebie przytłumiony jęk, który, echem, cicho odbija się o ściany. Blada i wychudzona. Koścista. Chyba nie mam tego zjeść?! Kto jak kto, ale nikt w Kapitolu, jak zresztą w Panem nie lubuje się w kanibalizmie. Próbuję ją odepchnąć. Uspokajam się. Ręka należy do mnie, nie jest to czyjaś odcięta kończyna. Poruszam nią swobodnie. Podnoszę swoje obolałe ciało i przyglądam się kajdanom. Ktoś odstrzelił obręcz. Musiał mieć bardzo dobrego cela, zwłaszcza, że jest okropnie ciemno. Mam jedną wolną rękę! Przykładam kubek do miejsca, gdzie cienkim strumyczkiem spływa deszczówka. Po dłuższej chwili, która w mojej głowie przeradza się w wieczność naczynie napełnia się do pełna. Mogę zachorować, ale szczerze mówiąc wolę to, niż odwodnienie. Już zaczyna kręcić mi się w głowie i mroczyć przed oczami, to co by było jutro? Wolę o tym nie myśleć, mam zbyt zmętniały umysł. Zawartość znika po bardzo długim czasie. Rozmyślam o opcji rozdarcia torebki i zjedzenia fusów, ale ostatecznie rezygnuję, bo i tak bym się nie najadła. Potrzebuję tłuszczów i białka, a raczej tam tego nie znajdę.
Rana zaczyna się goić, a ja od wczorajszego wieczoru wsłuchuję się w dźwięki strzelaniny. Momentami wydaje mi się, że cele z boku są wysadzane. I mam rację.
Słyszę huk. Ściana na przeciwko zawala się i dostaję odłamkami po twarzy. W ostatniej chwili udaje mi się okryć rękoma twarz. Czuję się, jakby chcieli mnie ukamieniować, albo zamurować żywcem. Cięższe kawałki opadają na moje stopy. Nie wiem jak to wytrzymują, ale nie słyszę żadnego zgrzytnięcia. Wolną ręką powoli odsuwam cegły. Gdy jedna z nich turla się w przeciwnym kierunku i rozsuwa pozostałe. Nagle coś wbija się w moją łydkę. Krzyczę, a raczej piszczę jak rozdziera mi skórę. Spoglądam w dół. Szklanka! Zostawiłam ją tam, przed wybuchem. Mam wrażenie, że szkło przebiło mi mięśnie. To źle. Nie wyjmę go, nawet jakbym chciała, bo prawa noga nadal jest zawalona. Jeżeli go nie usunę wda się zakażenie.
Taki ma być mój koniec? Wcześniej przynajmniej widziałam jakiś cień sunący po korytarzu, a od co najmniej pięciu dni nie widzę żywej duszy. Może rzeczywiście z kimś walczą?, myślę. Odpowiada
mi nic innego, tylko kolejny wstrząs wywołany bombą i kolejne strzelaniny. Ledwo utrzymuję się na nogach. Wszystko mnie boli, jestem głodna, wychudzona i zmizerowana. Ogółem- umieram. Prędzej czy później zakażenie zrobi swoje. Już zaczynam czuć gorączkę.
Kątem oka widzę przesuwające się kamienie. Dopiero potem spod nich wyłania się łańcuch. Ktoś go wciąga, to pewne. Tylko, czemu akurat ten? Mrugam szybciej, staram się dać mózgowi, do zrozumienia, że musi zrozumieć co się dzieje.
-No dalej!
Szepczę rozkazująco, chrapliwym głosem. Jednak nie wyrabiam z myśleniem i orientuję się w sytuacji, tuż przed wciągnięciem drugiego łańcucha. Być może obawiają się, że przez wybuch któryś z więźniów ucieknie, poprzez przerwanie kajdan kamieniem. W rezultacie, siła z jaką jestem przygwożdżona do ściany uderza tak mocno, że dosłownie czuję jak powietrze wylatuje mi z płuc. Udaje mi się je złapać dopiero po dłuższym czasie. Kamienie suną w moją stronę, bo zrobiłam im miejsce. Nieświadomie, ale jednak. Przecinają mi skórę, haratają łydki, gniotą stopy. Nie ruszę się mimo najszerszych starań. Oby Peeta o mnie pamiętał, uczcił moją pamięć. Ale jeżeli umrę, to będą o mnie śpiewać? O Kosogłosie. Rebelii. Katniss Everdeen. O tej, dla której nie było ratunku.
Godzę się z nieuniknioną śmiercią. Głodna, odwodniona, poobijana nic nie zrobię. Nikt nie przyjdzie. Są zajęci walką. W jakiej sprawie?
Zaczyna boleć mnie głowa od ciągłego myślenia. Mroczy mi przed oczami. Spazmatyczne torsje, których dostaję tuż po uderzeniu kamienia w brzuch przestają mnie męczyć dopiero gdy tracę przytomność. Peeta. Moja ostatnia myśl i tak będzie dotyczyć tylko jego. Kochałam, kocham, będę kochać. Nawet po śmierci. Nie dopuszczę do tego, by coś mu się stało.
Wtedy w słabym świetle pochodni, oddalonej o dwadzieścia metrów dostrzegam cień nadziei. Ostatnią deskę ratunku. Otwieram usta by coś powiedzieć, lecz ogłusza mnie kolejny odłamek.

piątek, 11 grudnia 2015

Rozdział XXVII

Każdy kolejny dzień wygląda tak samo. Każdy kolejny jest koszmarny i z każdym kolejnym dniem cierpię coraz bardziej.
Ranek. O poranku wstaję, myję się, trzęsąc się z gorączki i z wycieńczenia. Dobre jest to, że mam swoją ulubioną kombinację klawiszy, jeżeli można to tak nazwać. Otóż, zawsze, na samym początku jestem oblewana płynem o zapachu wanilii, następnie szamponem, o zapachu pomarańczy, a na koniec letnią wodą. Ubrana zazwyczaj schodzę na dół, na śniadanie, o ile nie miotają mną potworne skurcze. Trener mówi, że to normalne i słabość mnie opuszcza, ale kompletnie mu nie wierzę. Parę razy próbowałam się skontaktować z Paylor, Brianem, lub kimkolwiek, kto mógłby mi pomóc i wyjawić czemu muszę biegać jak opętana, lecz nikogo nie zastaję, a jeżeli, to odprawiają mnie z hukiem. Zaraz po nieudanych próbach zdobycia informacji, których podobno mieli mi udzielić na miejscu zaczynam biegać. Nieważne, czy słońce jest gotowe spalić mnie żywcem, czy przemoknę do suchej nitki, czy też zamarznę na środku placu- i tak mam ćwiczyć. Nie podoba mi się sposób, w jaki mnie traktują. Mój hart ducha sprzed laty zniknął razem z rodziną i wiarą. Gdyby nie Peeta, który jest jedyną osobą, która o mnie dba i stara się poświęcać każdą wolną chwilę ukochanej. Dziwnie to brzmi. Ktoś mnie kocha. A myślałam, że zawsze będę samotna. Taki był mój zamysł, ale niby jak mam go zostawić?
Po ćwiczeniach szybko wracam na górę, by porozmawiać z Peetą i zdążyć na zachód słońca, ale coraz rzadziej mi się to udaje. Trener dokumentnie mnie niszczy. Gdy chciałam się sprzeciwić strzelili do mnie strzałką usypiającą i obudziłam się następnego dnia z pistoletem przy skroni. Nieźle traktują swoją ,,ostatnią nadzieję", jak to zwykł mnie nazywać Brian przez pewien czas.
Dzisiaj jednak nadszedł dzień, w którym mam wygłosić przemowę do Kapitolu. Będzie ona transmitowana na całe Panem. Przynajmniej tak mi wmawiano przez trzy miesiące. Nie miałam przygotowań, chociaż skrupulatnie się ich domagałam. Mówili mi, że sama sobie poradzę, bo jestem silną kobietą i potrafię przemawiać do ludu. Jednym słowem: kłamali.
Kaszlę, kicham i mam gorączkę, choć według nich to jest normalne. Czy oni naprawdę myślą, że w takim stanie się pokażę? Wyjdę tak po prostu przemawiać do ludzi plując na mikrofon? Eh, i tak nie mam najmniejszego wyboru, ponieważ niosą mnie przed wielkie drzwi prowadzące na plac, a ja jestem za bardzo rozchorowana i wycieńczona, żeby cokolwiek zrobić. Platforma jest zakryta ciemnogranatową kotarą
Siadam, a właściwie przewalam się na krzesło, a jeden z awoksów wchodzi na mównicę. Po co? To pytanie dręczy mnie póki nie usłyszę, że to nie jest awoks, to nie ten, któremu zrzuciłam hełm, tylko najwyraźniej jego kolega, również w zbroi, którego uniknęła kara. Ale to tylko poddani, oni nie mogą od tak przemawiać do ludu. Zasłona odsłania się. Jasne, zimowe światło razi nas w oczy, oślepiając mówiącego, przez co nie jest w stanie czytać przemowy. Siedzę z tyłu więc nie widzę twarzy niewolnika, o ile nim jest. Znam ten głos bardzo dobrze, ale dawka leków, którą co dzień dostaję odbiera mi świadomość.
-Proszę o ciszę.
Jeden z mężczyzn wstaje i uspokaja podburzony tłum.
-Dziękuję.
Odzywa się awoks. Zaraz, zaraz. Awoksy nie mówią, to nie on, uspokajam się w myślach. Gdzieś za mną słyszę klaśnięcie. Nagrywają.
-Mam przyjemność przedstawić wam tegorocznego organizatora Igrzysk, Katniss Everdeen!
Co on powiedział? Coś o mnie? Mam wstać, pomachać, czy przemówić? Ręce ociekają mi potem. Mam ochotę wytrzeć je w materiał, ale resztką rozsądku powstrzymuję się od tego czynu. Zdezorientowana kręcę głową na wszystkie możliwe strony szukając odpowiedzi. Sąsiadująca ze mną kobieta lekko szturcha mnie, każąc wstać. Posłusznie wykonuję polecenie podnosząc rękę machając do publiczności. Ludzie zlewają się w jedną całość, jakby się rozpuścili. Coś jest nie tak. Ogląda mnie cały kraj. Staram się nie zwrócić lichego posiłku.
Musi minąć dużo czasu, zanim powstrzymam odruchy wymiotne, dyskretnie wytrę ręce i zacznę normalnie widzieć. Wszystkie dotychczasowe zmysły myśliwskie poszły w niepamięć. Nie słyszę co do mnie mówią, ledwo widzę i co chwilę tracę przytomność. Na szczęście siedzę i nie muszę się martwić, że upadnę na oczach Panem. W przebłyskach świadomości słyszę wystrzały, widzę, że kamery są skierowane na mówiącego, lecz niestety najbliższy ekran, im bardziej staram mu się przypatrzeć odpływa w nieznane, i ludzi buntujących się. Leki. To nie leki. To nie tabletki, które dawała mi mama. Nie. Z pewnością miały mnie tylko osłabić. Może nawet wykończyć. Mężczyzna powoli kończy przemowę, to wiem, bo mówi spokojniejszym, ale bardziej dobitniejszym głosem.
-Może zaprosimy organizatorkę na mównicę, by udzieliła Wam odpowiedzi na parę pytań, które pewnie Was nurtują od samego początku.
Też mam parę spraw do omówienia z organizatorką. Łupie mi w głowie przez gorączkę, więc może nie będę się z nią spotykać, żeby jej nie zarazić. Ktoś jednak macha do mnie ręką. Czyli jednak muszę się z nią zobaczyć. Pospiesznie układam w głowie pytania, które nie będą zmuszały do odpowiedzi ujawniającej zamiary, czyli mają być tylko sensowne, konkretne i dyskretne. Podchodzę do mównicy kaszląc parę razy i wyszukując wzrokiem osoby, do której skieruję pytania. Za nim jednak to nastąpi ktoś do mnie wrzeszczy z denerwującym kapitolińskim akcentem z drugiego końca placu.
-Zwróć nam nasze dzieci!
Stoję nieruchomo podczas gdy ludzie zbierają się wokół sceny, krzycząc i klnąc. Strażnicy ich uspokajają.
-Nie chcemy Igrzysk!
-Jesteśmy niewinni!
-Bezbronni!
-Nic Wam nie zrobiliśmy!
Zewsząd słyszę obelgi skierowane w najprawdopodobniej moją stronę. Mężczyzna zasłaniając twarz kładzie kartkę przede mną.
-Drogie Panem!
Krzyczę na całe gardło i od razu chrypnę. Odchrząkuję. Staram się mówić dalej.
-Wiem, że jesteście bardzo przygnębieni zaistniałą sytuacją...
Notatka oddala się o mnie, przez co tracę ją z pola widzenia, jednak jestem w stanie ją dotknąć. Nie wierzę. Szwankuje mi wzrok. Wpadam w panikę. Zaczynam szybko oddychać.
-To, że zabiliśmy Wam wasze dzieci nie może wpłynąć na to, co teraz będzie się z Wami działo. Nie mieliśmy wyboru. Trzeba było szybko działać, ofiary muszą być.
Jakaś część umysłu podpowiada mi, żeby przerwać, ale jestem na tyle otumaniona, że nie potrafię się teraz wycofać.
-Przez ponad siedemdziesiąt lat z radością oglądaliście jak umieramy, a tymczasem, my chcieliśmy zabić Was. Siedemdziesiąte Szóste Igrzyska będą czymś większym, niż tylko show! To będzie zemsta! Zastanawialiśmy się jak tego dokonać, mimo że rozwiązanie było tuż, tuż.
Mimo że jestem w amoku, widzę, że coś jest nie tak. Ludzie, zazwyczaj rozentuzjazmowani, są teraz wściekli. Waham się. Chcę stąd zejść, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Ledwo utrzymuję na scenie. Wiedza, świadomość, iż obserwuje mnie całe Panem jest nie do zniesienia. Ruszcie się!, krzyczę w myślach do moich nóg.
Jedyne co mogę zrobić to tkwić na mównicy i czytać co mi każą.
-Dlatego teraz ja...
Zaczynam bardzo mocno kasłać. Zasycha mi w gardle, ale nadal nie potrafię się ruszyć.
-Zrobię arenę, o jakiej mogliście sobie tylko pomarzyć! Spędzaliście wakacje w miejscach gdzie umieramy. Dokładnie przyglądaliście się jak, gdzie i kiedy kto zginął. Z radością przemierzaliście nasz cmentarz. Czy tak może być? Powiedzcie mi, czy to było fair? Nie. Więc co nas powstrzyma od zabicia słabeuszy z Kapitolu? Tych którzy nic nie potrafią? Pewnie powiecie, że tak nie można, że nie możemy się nad Wami znęcać, czynić Wam, co nam niemiłe. Ale jakie to ma teraz znaczenie? Zastanówcie się, proszę, ile nas zginęło i porównajcie to liczby poległych obywateli Kapitolu.
Chyba nadaję złą intonację głosu, bo przez tłum przebiega fala zaskoczenia. Słychać szepty, mimo że jesteśmy na otwartym placu. Rozmawiają o mnie, czy o tym co czytam? Próbuję się skupić, ale za nic nie potrafię. Parę razy otwieram usta, by coś powiedzieć, ale ludzie zagłuszają każde moje słowo. Nogi mam jak z waty i cała się trzęsę. Nie wiem czy z gorączki, wycieńczenia, czy z nerwów. Peeta powiedział mi, że gdybym się denerwowała, mam pomyśleć, że stoi przede mną i mówić dalej. Problem polega na tym, że czuję się źle i jestem zmęczona, więc przemawianie i samodzielne uspokajanie nie wchodzi w grę. Mogę znów zacząć czytać, lecz nie mam bladego pojęcia jak. Z gorączki mroczy mi przed oczami, czuję, że niedługo zemdleję. To by było lepsze, niż upokarzanie się przed państwem i Peetą. Co ja gadam? Peeta nie będzie się mnie wstydził, nawet gdybym miała powiedzieć największą głupotę, uspokajam się.
Nagle z głośników wydobywa się przerażający ryk, więc zakrywam uszy dłońmi, siadam i chowam je pomiędzy kolanami. Wsuwam się pod mównicę, która na szczęście tłumi dźwięki. Czuję, że jak zaraz nie przestaną wyć, to ogłuchnę. Ekran, który wisi tuż nad drzwiami zaczyna szumieć, a dotychczasowy widok na moją osobę zastępuje czarna plama rozciągająca się na całej jego szerokości.
Ryk ustępuje po około dziesięciu minutach, ale nadal dudni mi w uszach. Widzę, że osoby na platformie oszołomione, zresztą tak samo jak ja i siedząc bujają się do przodu i do tyłu, patrząc w martwy punkt. Nie mam siły wstać, więc zostaję w tej samej pozycji, dopóki ktoś nie podejdzie i każde mi wstać. Sadzają mnie na krześle, dają wody. Nareszcie mogę odetchnąć, choć nadal źle się czuję. Kotara znów zasłoniła nam widoczność na publiczność. Słyszę trzaski, świadczące o zamknięciu bram na placu. Pewno nie chcą, by wyszli.
Parę ludzi pracuje przy kamerach, głośnikach i mikrofonie, by naprawić usterki. Ktoś podaje mi tabletki. Biorę je potajemnie rzucając za siebie. One nie zwalczają gorączki. Teraz to wiem. Mimo że przez parę pierwszych godzin po ich przyjęciu czułam się dobrze. Niestety efekt nie utrzymywał się za długo i nie walczył z chorobą, bo już niedługo byłam przymulona. Mężczyzna, udający awoksa, albo zmuszony do tego by go udawać tym razem ma owiniętą twarz, tak, że widać tylko nos i prawe oko. Przebrał się, więc tym razem nie wygląda rycerz, tylko jak służący. Poznaję go jedynie po posturze ciała, która wydaje mi się dziwnie znajoma. Może to Brian?
Nie ma sensu się tym teraz przejmować, bo za sekundę znowu wchodzimy na wizję. Ktoś głośno zaczyna odliczanie. Od dziesięciu w dół. Prawie jak na Igrzyskach. Nieoczekiwanie zaczynam się trząść z nerwów. Powracam myślami do Peety i mamy. Przede wszystkim do Tuen. Medalik ciągle spoczywa na mojej piersi. Nie poddam się. Nie mogę. Coś z tego cytatu strasznie mnie pokrzepia. Poddać się jest dziesięć razy łatwiej, niż ruszyć przed siebie, wygrać.
Chwiejnym krokiem zmierzam ku mównicy, dokończyć to, co zaczęłam. Podają mi szklankę wody, którą łapczywie wypijam. W trakcie tego wymieniają mi kartkę z przemówieniem.
Zaczynam kasłać, bardzo, bardzo mocno, mam wrażenie, że zaraz wypluję płuca. Podają mi jeszcze raz napój, a atak kaszlu powoli ustępuje. Kotara powoli odsłania się, rozbrzmiewa nowy hymn Panem. Znów widzi mnie cały kraj. Ludzie wybuchają gromkim śmiechem, mimo napiętej sytuacji gdy zauważają głośniki zwisające na jednym kablu. Naśmiewają się z nich, to jasne.
-Niech kończy.
Mówi kobieta zza moich pleców. Mężczyzna zgodnie kiwa głową i odwraca kartkę na drugą stronę. Z zadowoleniem zauważam, że mam do przeczytania jeszcze jedynie dwa zdania.
Znów mam atak kaszlu, a gdy mi przechodzi ledwo zaczynam czytać.
-Zmiotę wasz naród z powierzchni ziemi, za to, co nam wyrządziliście! Panem, kontra Kapitol! Pójdzie łatwo. Łatwiej niż myślicie. W końcu, Panem dzisiaj!
Czuję bolesne ukucie.
-Panem jutro!
Tracę czucie w nogach. Mam nadzieję, że skończę zanim zemdleję.
-Panem zawsze!

piątek, 4 grudnia 2015

Rozdział XXVI

Z płaczem przemierzam korytarze prowadzące do mojego pokoju. Paylor tu nie ma. Co jej zrobili? Wywieźli, zabili, uwięzili?
Ledwo otwieram mosiężne wrota, a gdy się zamykają zrzucam na nie blokadę. Opieram się o ścianę i ciężko dyszę po biegu. Dławię się łzami. Panicznie próbuję złapać powietrze, które jakby zniknęło. Jak niby mam uśmierzyć ból po samobójstwie tych czterech dzieci, jeżeli miewam ataki paniki, o których doskonale wie tylko Peeta? Zna mnie jak nikt inny. Pewnie wie jak się zachowuje w każdej sytuacji, rozpoznaje bicie mojego serca, bo nie śpi w nocy i wsłuchuje się w nie, gdy mnie uspokaja. Szkoda, że ja nigdy z tego nic nie pamiętam. Ciekawe co wtedy robi? Jakim cudem udaje mu się opanować moje opętane i straszne myśli podczas nocy?
Nie zaprzątając sobie głowy przeszłością otwieram wielkie, lekko skrzypiące okno i siadam na parapecie. Robię dość odważny krok, bo nogę z gipsem zarzucam, tak, aby upadła na nim, jednak siła rozpędu przerzuca mnie na zupełnie inną stronę. Łapię się korbki, którą w ostatniej chwili zdążam dosięgnąć, jednak nie hamuje mnie ona, więc zwalam się z okna, a już po chwili czuję silne uderzenie i ląduję na posadce. Noga mnie nie boli, więc na szczęście nic jej nie uszkodziło. Oszołomiona siadam na łóżku. Czyżby zamontowali pole siłowe wokół wieży? Przecież i tak nie skoczę. Nie jestem głupia.
Gdy wyrównuję oddech ponownie podchodzę do okna, tym razem z wazonem w dłoni. Rzucam nim przed siebie, ale nic się nie dzieje, a ten leci dalej, by na dole rozbić się na milion kawałków. Obym w nikogo nie trafiła, myślę.
Biorę jeszcze jeden, nieco mniejszy i upuszczam go, tak aby spadał w linii prostej na dół. Wazon odbija się i wlatuje- jak mi się zdaje- na dach. Powoli, bardzo ostrożnie, by przypadkiem nie natknąć się na kolejną niespodziankę siadam z powrotem na parapecie.
Gdyby nie kolejne pole siłowe, byłoby tu bardzo pięknie. Przede mną widnieje oświetlona część Kapitolu. To miejsce zawsze mi imponowało.
A jednak. Jednak nie jestem w stanie się zrelaksować. Coś zakłóca ciszę. Po wielu latach polowania mam bardzo wyczulony słuch. I instynkt, jeżeli można to tak nazwać. Chodzi mi o to, że często wyczuwam niebezpieczeństwo.
Uważnie rozglądam się po pokoju pogrążonym w ciemności. Wszystko na miejscu. Z mojej prawej strony słyszę warczenie maszyn i krzyki. Bardzo cicho, ale słyszę. Jestem pewna, że coś kryje się w ciemności.
Z racji, iż znajduję się na najwyższym punkcie w Kapitolu nie ma mowy, żeby ktoś był na sąsiednim dachu, lub jakimś cudem znalazł się na mojej wysokości, więc wytężam wzrok i wpatruję się w wygasłą część Panem. Czasem trzeba spojrzeć dalej niż sięga nasz wzrok. W ciemności ogień płonie jeszcze jaśniej, przypominam sobie.
Nagle jakby olśniona dostrzegam w oddali świecący na czerwono wielki słup z czymś okrągłym na końcu. Niemożliwe. Wyburzają miasto. Teraz widzę wszystko dokładnie. Na przeciwko mnie jest jasno, bo tam są zgromadzeni ludzie, zaś część, która i tak uległa destrukcji po pogoni Drużyny Gwiazd jest oddzielona wielkim murem. Wyburzają je do końca. Chcą zrównać potęgę Panem z ziemią.
Nerwowo, po omacku wyszukuję telefonu, po czym wykręcam znany mi na pamięć numer.
-Cześć, Katniss, jak tam?
Słyszę ciepły głos Peety.
-Potwornie. Coś złego dzieje się w Kapitolu. Chyba go wyburzają. To dlatego ludzie się buntują.
Narzekam.
-Katniss, spokojnie, opowiedz mi o wszystkim.
Spełniam jego prośbę. Przy opowiadaniu parę razy pochlipuję, ale nie przeszkadza mu to, więc nie przerywam.
-Katniss, obudź się, Katniss...
Łagodny, pełen troski głos przemawia do mnie. Nie wiem skąd, ale wyraźnie go słyszę. Siadam. Przemarzłam na kość. Tylko czemu? No tak. Pewnie zasnęłam podczas opowiadania Peety. Nie dziwię się. W takim wypadku miałam jakąś cząstkę jego przy sobie. W każdym razie- dobrze, że nie spadłam.
Nadal nie widzę nikogo, kto mógłby mnie obudzić. Próbuję pójść do łazienki, ale zaplątuję się coś dość grubego. Sieci, przechodzi mi przez myśl. Kolejna zasadzka Briana? Próbuję się wyszarpnąć, ale przez to zaplątuję się jeszcze bardziej. Powtórka z Ćwierćwiecza. Spokojnie, wyplączesz się., uspokajam się.
Ze zdziwieniem zdejmuję z siebie kabel od telefonu. Dobrze, dwie zagadki rozwiązane, teraz trzeba znaleźć osobę, która mnie obudziła.
Za nim zdążam wstać słyszę czyiś głos. Klepię rękę podłogę w poszukiwaniu słuchawki telefonicznej.
-Halo?
Mówię przestraszona, ale również zaciekawiona.
-Dzień dobry, Katniss.
-Peeta?!
Krzyczę.
-Tak, a kto mógłby to być? Zasnęłaś, a ja uznałem, że się nie rozłączę, żeby Cię rano obudzić.
-Chyba mnie zabiją za rachunek.
-No patrz. Nadal psujesz krew Kapitolowi.
Śmiejemy się.
-Racja. Peeta, chyba muszę iść na śniadanie. Do usłyszenia, Peeta.
Żegnam się.
-Do usłyszenia, Katniss, uważaj na siebie. Zadzwoń później, bo nie jestem pewien czy nie spałaś gdy Ci doradzałem co masz zrobić.
Mówi z goryczą w głosie.
-Zadzwonię. Przed zachodem słońca, tak?
-Tak.
O własnych siłach dochodzę do łazienki, w której wchodzę pod prysznic. Jestem tu pierwszy raz. Cała jest zrobiona w dość dawnym stylu. Ściany są na pierwszy rzut oka drewniane, ale gdy się przyjrzę widzę, że są zabezpieczone przed wodą. Oczywiście na prysznicu nawet nie mieli co oszczędzać, bo jest w nim konsolka regulująca temperaturę, ciśnienie i ilość wody oraz zapach płynu, jakim mam być polana. Klikam w nią wybierając ciepłą wodą, w małym natężeniu i płyn pachnący pomarańczą. Stoję oblewana ze wszystkich stron różnymi płynami pielęgnującymi, a gdy przestają wychodzę na specjalną matę, która po stąpnięciu na nią uruchamia dmuchawy, więc już po chwili jest odświeżona i czysta. Myję zęby, zmieniam ubranie, biorę kulę i zjeżdżam na dół windą.
Idę prowadzona zapachem świeżego chleba. Co prawda docieram do kuchni, zamiast do jadalni, ale na szczęście jestem od razu przekierowana na miejsce.
Zadowolona nakładam na tacę parę bułek, jajecznicę sok jabłkowy. Naprawdę zgłodniałam. Gdy mam usiąść ktoś ciągnie mnie za rękę, tak mocno, że prawie puszczam szklankę.
-Ty jesteś Katniss Everdeen?
Zwraca się surowo napakowany mężczyzna. Wygląda trochę przerażająco, bo na szyi i rękach wystają mu żyły.
-Tak.
Staram się brzmieć przekonująco.
-Jestem Twoim trenerem. Nie możesz tego jeść. To niezdrowe.
Wyrywa mi z rąk tacę.
-Jesz to.
Kładzie na stole sałatkę i herbatę.
-Co to ma być?
Mówię z wyrzutem, jednak głos mi drży.
-Od dzisiaj tak jesz. Musisz być silna.
Uderza pięścią w stół.
Zaciskam zęby.
Szybko zjadam śniadanie i pomimo że burczy mi w brzuchu wstaję gotowa na ćwiczenia.
Trener macha do mnie ręką, bym poszła za nim i prowadzi przez korytarze, których nadal nie jestem w stanie zapamiętać. Nagle łapie mnie za dłoń, wyciąga strzykawkę po czym wbija w nadgarstek tak szybko, że nawet nie zdążyłam zareagować, czy też krzyknąć. Tracę przytomność.
Znów to samo. Budzę się w sali okrążona pielęgniarkami.
-Wygląda, że jest już dobrze. Możesz spokojnie wstać.
Uśmiechają się i wychodzą. Musze przyznać, że nigdy nie byłam bardziej oszołomiona. Mogło mu chodzić tylko o to, żeby zdjąć mi gips, ale to i tak był dziwny sposób na pozbycie przytomności swojego ucznia. Przez chwilę chodzę w miejscu, by rozprostować nogi. Gdy czuję, że są na tyle rozruszane, że mogę pójść trenować, wychodzę. Po drodze pytam się paru osób, gdzie może znajdować się mój oprawca, chociaż wcale nie chce mi się do niego iść. Dziwne jest to, że pojawiam się na ustach praktycznie każdego w budynku. Czy na prawdę myślą, że coś zdziałam?
Jest chłodny wieczór. Dostałam porządną dawkę, myślę. Z daleka dostrzegam mężczyznę stojącego przy jednej z wielu oświetlających boisko latarni. Teraz jest ostatnia szansa na ucieczkę. Uciekniesz uda Ci się. Zawracam, ale w tym samym momencie on również się odwraca i woła mnie ni z tego ni  z owego.
Zaraz potem bez żadnej rozgrzewki biegam w tą i we w tą, bez większego celu. Trener nie chce mi zdradzić, po co mi to. Po przebiegnięciu trzydziestu metrów jestem strasznie spocona i zmęczona, ale podobnież mam przebiec pięćset metrów. Błagam go o litość, próbuję się wymknąć, niczym niektóre moje koleżanki na zajęciach fizycznych w szkole, ale nic mi to nie daje, bo wzrok ja jastrząb, mimo późnej pory. Ciężko dyszę. Zimne powietrze dostaje mi się do płuc, a ja zaczynam kasłać, lecz nie reaguje. Czuję ból w stopach od ciągłego, mocnego naciskania na nie. Przestaję myśleć, bo jeszcze bardziej się męczę. Po mniej więcej godzinie trener odprawia mnie do domu, mówiąc, że mogło być lepiej.
-Mogło, ale nie jest.
Warczę cicho.
W zapoconym ubraniu wchodzę pod kołdrę, trzęsąc się z zimna. Nie chcę się kąpać, bo ledwo doszłam do windy, a co dopiero przebierać się i z powrotem ubierać. To prawda, marzy mi się kąpiel, ale w takim stanie łazienka wydaje się być oddalona o kilometr. Wykręcam numer do Peety, ale zdążam powiedzieć jedynie:
-Hej.
I zasypiam.
O szóstej rano budzi mnie potworna gorączka. Zrzucam z siebie ubrania, bo jest mi strasznie gorąco i całkiem goła idę pod prysznic z bielizną w ręku. Wciskam po kolei wszystkie guziki, w efekcie czego jestem chłostana naprzemiennie zimną i gorącą wodą. Na sam koniec spływa na mnie płyn o zapachu czekolady, po czym znów machina funduje mi ciepły prysznic. Wycieńczona schodzę na matę i ubieram się, po czym siadam na obszernym parapecie opatulona kocem. Ściskam medalion, który wciąż spoczywa na mojej piersi i perłę. Nagle zaczynają rzucać mną tak silne skurcze, że wypuszczam prezent od Peety, który powoli stacza się w kierunku przeciwnym ode mnie. Ponieważ siedzę na kolanach, wystarczy, że lekko przechylę się do przodu i po kłopocie, jednak z powodu gorączki rzucam się na perłę, przez co zaczyna mi się kręcić w głowie. Wstaję, by się uspokoić, lecz w momencie, gdy chcę zejść wybieram nie tą stronę co trzeba, w efekcie czego zawisam głową w dół nad paruset metrową przepaścią. Wolno kładę ręce na parapecie i podciągam się, jednak w pewnym momencie moje mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Ledwo blokuję nogi, tak abym się nie zsunęła i uderzyła głową o pole siłowe.
Słyszę skrzypienie zbroi. Mimo gorączki, wiem, że nadchodzi awoks i jestem naszykowana na jego straszliwy jęk, lecz zamiast tego słyszę znajomy głos.
-Kotna!
Wrzeszczy ktoś z drugiego końca pokoju. Mam omamy, to jasne. Gale nie żyje. Nie ma go, a ja mam wrażenie, że jest tuż obok, przez gorączkę. Ale... dzieje się coś dziwnego. Czuję jak ktoś chwyta mnie w pasie, wciąga, a potem wybiega. Krew spłynęła mi do głowy, więc wyobraźnia płata mi figle. Ktoś mnie podciągnął, to jasne, lecz to nie mógł być Gale, to niemożliwe. On wybuchł.
Nie wytrzymuję, zaczynam płakać.
Ocieram oczy rękawem od bluzki. Przywołuję się do porządku. W samą porę, bo właśnie rozlega się pukanie do drzwi.
-Proszę!
Krzyczę niepewnie. Awoks. To znowu on. Podaje mi tabletkę jednocześnie kiwając głową na pożegnanie. Tabletka jest na gorączkę i ogólne osłabienie organizmu. Poznaję ją. Mama nieraz podawała mi ją po tym, jak wygrałam Igrzyska i miała dużo leków do dyspozycji.
Bez zastanowienia wpycham ją do ust.
Oby nie podali mi jakiegoś świństwa, chociaż, znając ich...

piątek, 27 listopada 2015

Rozdział XXV

Uch, znowu to zrobił. Muszę przyznać, że potrafi kłamać jak z nut. Parę razy udało mu się nabrać całe Panem, a przynajmniej część, na to, że jesteśmy po ślubie i będziemy mieć dzieci. Teraz również mu się udało. Strażnicy pomogli mi wstać i zaprowadzili mnie do pociągu, ale nawet nie pozwolili mi się pożegnać, a szkoda, bo mama chyba uwierzyła, że będzie babcią. Na szczęście ma u boku Peetę, który na pewno wszystko jej wyjaśni.
Siedzę z przyciśniętym nosem do szyby. Peeta jeszcze przez chwilę biegnie za pociągiem, by mieć mnie jak najdłużej na widoku, lecz tunel nas oddziela. Przecieram ręką szybę, bo cała zaparowała od moich wolno spływających łez. Chyba nie mam siły się rozpłakać. To dobrze, bo za parę godzin będę w Kapitolu i będę musiała stawić czoło najgorszemu wrogowi. Tłumowi.
Ostatnie słowa, jakie usłyszałam od Peety, to Masz siłę, odwagę i mnie. Wskazywał wtedy na medalion na mojej piersi. Zaraz po tym kazano mi wyjść. Można to uznać za jakiś rodzaj pożegnania. Wiem, że go usłyszę, ale przez telefon, a to co innego. Tęsknie za jego głosem nawet teraz gdy wielkie krople deszczu zmieszane z gradem, które hałaśliwie obijają się od szyby powinny zagłuszyć moje myśli.
Tępo patrzę na znikający dystrykt. Jedenastka. Dystrykt Rue. Czemu nie mogłam się tu urodzić? Może Igrzyska nadal by trwały i nic by się nie zmieniło, ale na pewno byłoby mi lżej. Moją matką nie byłaby aptekarka, która wyszłaby za górnika. Mój ojciec nadal by żył. Nie trafiłabym na arenę.
Nie poznałabym Peety. Pewnie brałby wtedy udział w Siedemdziesiątych Czwartych Głodowych Igrzyskach. Może nawet by przeżył? Niby to ja go uratowałam przed śmiercią, ale to przeze mnie mu się oberwało. Caton ciął mocno, ale ostrze nawet by nie dotknęło Peety, bo ten schowałby się gdzieś w gęstwinie. Czekałby aż wszyscy umrą i tym samym spełniłby daną sobie obietnice, by nikogo nie zabijać plus przyniósłby dumę naszemu dystryktowi. Znaczy jego dystryktowi. Rue i Tresh umarliby, a ja bym nad tym nie ubolewała, bo przecież jak miałabym ich poznać? Nie byłabym im nic winna. Tresh mnie uratował. Mnie i Peetę. Nie miałam szansy mu podziękować, odwdzięczyć się, lub uratować przed okrutną śmiercią z rąk Cato. Nie wiem czy to na pewno on go zabił. W każdym razie byłoby zupełnie inaczej. Może nawet lepiej?
Dziesiątka, Dziewiątka, Ósemka, Siódemka, Szóstka, Piątka, Czwórka, czyli dystrykt Finnicka, Trójka, Dwójka... Ciągle te same myśli. Wszędzie lepiej, niż w Dwunastce. Czy na serio to są moje wszystkie myśli? Nie potrafię się cieszyć z tego co mam? Albo raczej z tego, czego nie mam. Odebrano mi duszę, prywatność, rodzinę, przyjaciół, a teraz nawet narzeczonego. Czemu to musiałam być ja? Kosogłos.
Do końca podróży siedzę skulona z perłą zaciśniętą w dłoniach. Tęsknię z Peetą. Chcę, żeby mnie przytulił, żebym mogła go usłyszeć, zobaczyć jego uśmiech, oczy. Nie. Nie, bo oddziela nas całe Panem, cały kontynent. Ciekawe co teraz robi? Maluje? Piecze? Pewnie się martwi. Muszę znaleźć telefon.
Wstaję powoli, by nie zwrócić uwagi konduktora, albo innych ludzi w pociągu, ale momentalnie włącza się alarm, a czerwona, dotąd zgaszona lampka zaczyna świecić na wszystkie możliwe strony jaskrawym światłem.
Barczysty mężczyzna podbiega do mnie na wpół niosąc, na wpół pchając wózek inwalidzki.
-Dziękuję, jednak wolałabym kule.
Proponuję grzecznie, ale nadal jestem lekko przestraszona alarmem. Jeżeli będę siedzieć, to wszystkie mięśnie przestaną mi pracować, przez co kuracja i rehabilitacja, którą mam nadzieję, że mi zaplanują będzie trwała znacznie dłużej.
Podaje mi kule według mojej prośby i oznajmia, iż dojechaliśmy, a moje bagaże zostały już przeniesione do siedziby i że z przemiłą chęcią zaprowadzi mnie do pokoju. Przytakuję po czym wolno za nim podążam. Po drodze opowiada parę nieznacznych rzeczy o tym jak to się cieszy z tego, że nareszcie przyjechał ktoś, kto pomoże kapitolińczykom zrozumieć stan rzeczy. Niestety jest jeden problem. Ja też nie znam tego stanu rzeczy, jak to nazwał.
Dostanę jakieś instrukcje, spokojnie, myślę.
Wchodzę na tyły pałacu sprawiedliwości. Idę krętymi, brązowymi korytarzami i wsiadam do paru wind, by dojść do mojego pokoju położonego na samym szczycie budynku. Machinalnie idę do ogromnego okna, zajmującego całą lewą ścianę. Tuż obok mnie jest wielka korbka, która zapewne otwiera mosiężne okno. Przesuwam bordową, ciężką firankę, żeby nie blokowała mi dostępu do mechanizmu.
Już po chwili mogę delektować się widokiem na cały Kapitol. Nie jest tak piękny jak przedtem, bo zamieszki do zniszczyły. Nawet stąd da się słyszeć okrzyki gotujące do walki. Ale jak może wyglądać ich walka? Ludzie z nożami od masła stojący na ulicy. Komiczne. I ja mam ich uspokoić? Może im to wystarczy, może nie potrzebują większej ceny za to, żeby przestali, tak jak my poprzednim razem?
Chciałabym widzieć stąd Dwunastkę. Mężczyzna po cichu wychodzi, a ja siadam na paracie, bez najmniejszej obawy przed spadnięciem. Obserwuję zachód słońca. Ciepłe barwy rozciągają się nad horyzontem. Czy aż tyle czasu minęło od momentu kiedy wyruszyłam? Dla mnie to była jedna chwila. Jedna, ale bardzo bolesna.
Zeskakuję z parapetu, siadam na złotym łóżku przypominającym kanapę i sięgam po słuchawkę od telefonu. Wykręcam numer do Peety. Odbiera po trzech sygnałach.
-Halo?
Słyszę.
-Cześć, Peeta.
Mówię bardzo cicho, smutno i bezsilnie.
-Katniss! Tak się cieszę, że Cię słyszę. Jak podróż? Czemu jesteś taka smutna? Kiedy do Ciebie przyjechać? Katniss!
Niecierpliwi się, przez co zadaje tyle pytań tak szybko, że nie jestem w stanie odróżnić słów.
-Możesz powtórzyć?
-Czemu jesteś smutna?
-Nie jestem smutna, po prostu tęsknię.
Biorę głęboki oddech.
-Chciałabym żebyś tu był.
Ledwo powstrzymuję się przed wybuchnięciem płaczem.
-Wiem, że cierpisz, ale już rozmawiałem z Paylor, znaczy z kimś innym, bo ona podobno jest gdzieś w Colour i powiedziano mi, że dla Panem będzie lepiej, jeżeli tu zostanę. Chciałbym Cię zobaczyć, ale co jeżeli znowu nas rozdzielą siłą?
Pociągam nosem.
-Przepraszam. Zasmuciłem Cię... Katniss, mam pomysł. Wyjrzyj przez okno.
Ostrożnie podnoszę się, próbując nie zrzucić krwisto czerwonych poduszek i nie zaplątać się w kabel. Opieram się o stolik nocny.
-Już.
Odpowiadam obojętnie, z nutą zaciekawienia w głosie. Nie wiem do czego zmierza.
-Patrzymy na ten sam zachód słońca. Możemy tak robić codziennie, żeby być bliżej siebie.
Uśmiecham się do zachodzącego słońca. Rzeczywiście. Patrząc na to z tej strony jesteśmy bardzo blisko.
-Mówiłem Ci dzisiaj, że Cię kocham?
Nie widzę go, ale jestem pewna, że gdybym teraz stała obok niego, to przekręciłby głowę na bok i uśmiechnął się.
-Nie.
-Pech.
Zaczyna się śmiać.
-Ejże!
-No dobrze, dobrze. Kocham Cię.
-Ja Ciebie też.
Mówię skromnie. Chcę mu opowiedzieć o wszystkim, ale rozlega się głośne pukanie do drzwi.
-Peeta, przepraszam Cię, muszę kończyć. Dobranoc.
-Dzwoń kiedy będziesz chciała, nawet w środku nocy. Dbaj o siebie. Dobranoc.
Odkładam z bólem słuchawkę i otwieram drzwi. Drzwi to za mało powiedziane. To są wielkie wrota. Nigdy wcześniej nie mieszkałam w pałacu sprawiedliwości, ale nawet moich najskrytszych myślach nie wyobrażałam sobie tak innego od całej reszty, bo prawie w ogóle nienowoczesnego pokoju.
Sztywno stojący mężczyzna, który przed chwilą doprowadził mnie do tego miejsca trzyma w ręku notatnik, na który co jakiś czas zerka.
-Panno Everdeen, Pan Dab prosi Panią o spotkanie.
-Kim on jest?
Mówię potocznie. Nie mam ochoty się wysilać, tym bardziej, że ściągnięto mnie tu na siłę.
-Zastępcą Prezydent.
Kiwam głową, ale nie zostałam przekonana.
Idziemy znów tą samą drogą, jednak tym razem skręcamy na plac prowadzący do rezydencji. Ten sam, przed którym stałam czekając na tegorocznych trybutów. Złe wspomnienia. Z Galem. Katniss, co Ty robisz? Przestań., zaklinam się w myślach. Tyle, że jak mam przestać, skoro to był mój przyjaciel? Nie przeżył wybuchu. Wiem, bo po to mnie tu wezwano.
Bardzo szybko dochodzimy na miejsce. Moim oczom ukazuje się przestronny pokój. Na samym środku stoi biurko z odwróconym krzesłem. Czuję się jakbym brała udział w jakimś filmie. Służący wychodzi, a fotel zaczyna się powoli obracać.
-Witam.
Słyszę przesadnie kapitoliński głos. Dopiero za moment widzę młodego człowieka z szyderczym wyrazem twarzy.
-Brian Dab. Zastępca Prezydent. Miło mi Panią poznać.
Wstaje i podaje mi rękę. Waham się, ale w końcu daję za wygraną i podaję mu dłoń. Coś mi mówi to imię. Nie mam pojęcia gdzie i kiedy je słyszałam, ale źle mi się kojarzy. Jakby z Galem.
Dopiero po paru sekundach puszczam jego rękę, którą ścisnęłam tak mocno, jakbym chciała wyłamać mu palce.
-Katniss Everdeen.
Mówię szorstko.
-Więc, Panno Everdeen, za nim Pani uspokoi mieszkańców Kapitolu musi Pani pokazać, że jest Pani silna, zdrowa, a chęć do walki i zaciekłość Pani nie opuściła!
Krzyczy na cały pokój.
-A w tym wszystkim pomoże Pani trener.
Świetnie, jeszcze tego mi brakowało. Kochany trener, który na pewno się mną zaopiekuje i dopilnuje, żebym dobrze wypadła przed kamerami. Mam nadzieję, że nie ma on świra na punkcie ćwiczeń i nie będzie kazał mi biegać w każdej wolnej chwili.
Pamiętam jak Peeta mnie trenował przed Ćwierćwieczem. Nikt mi go nie zastąpi.
-Czyli mam rozumieć, że, żebym zagasiła powstanie w Kapitolu muszę być silna i wysportowana?
-Nie, ależ oczywiście, że nie. Trener Ci pomoże zyskać pewność siebie, której tak bardzo Ci brakuje.
-Że co, proszę?!
Krzyczę na niego. Co poradzę, jeżeli odebrano mi wszystko, łącznie z Peetą, który mi tą pewność dawał?
-Proszę tak nie krzyczeć, Panno Everdeen. Skoro nie chce Pani po dobroci, to sam zaplanuję Pani grafik na trzy miesiące. Zero czasu dla siebie. Tak Pani pasuje?
Otwieram usta, by coś powiedzieć, ale przerywa mi.
-Tak, musi tak Pani pasować. Dlaczego? Bo to rozkaz Prezydenta.
-Pan nie jest Prezydentem. Paylor nim jest.
-Paylor tu nie ma. Szkoda, prawda?
Mocno zaciskam palce na kuli.
-A teraz, Pani wybaczy, ale nie mam za dużo czasu. Wyprowadzić ją!
Nagle lśniące zbroje, które trzymają zabójczo ostre miecze ożywają, chwytają mnie za ramiona i wynoszą. Nigdy przedtem nie widziałam czegoś takiego. Nie sądzę, że są to ludzie, bo są do siebie bliźniaczo podobni, lecz ich ruchy nie są mechaniczne. Macham ręką, podrzucając maskę jednego z nich, ale on i jego kolega błyskawicznie odskakują i szukają zguby. Wykorzystuję tę chwilę na ucieczkę, która kończy się powodzeniem, ponieważ bez najmniejszego problemu docieram to windy i wciskam przycisk z numerem pięćdziesiąt.
To byli ludzie, jestem pewna. Słyszałam ich krzyki. Jęki podobny do dźwięków, jakie wydawały awoksy. Niemożliwe, żeby przerobili ich na wojowników. Chociaż... Mają przecież najgorsze wspomnienia z ich oprawcami. Może są do tego stopnia zdeterminowani, że nienawidzą każdego, kto cokolwiek im przypomina? Zrobili z nich kolejne zmiechy? To miał być koniec.

niedziela, 22 listopada 2015

KOSOGŁOS!

Ladies and Gentelman!

This is the end, you know- now we can't do anything wrong..

Nasza przygoda z Igrzyskami po części dobiegła końca.
Nie ma na co czekać.
Nie ma emocjonalnego odliczania dni do premiery.
207 dni temu zaczęłam odliczać, a dzisiaj to już przeszłość.
Teraz czeka nas prawdziwa próba- czy wytrwamy?
Igrzyska pozostaną z nami na zawsze, nie opuszczą nas, bo w końcu były częścią naszej osobowości, naszego życia, dlatego zasługiwały na godne pożegnanie.
Pożegnanie, ale tylko materialne- trochę, jak z ludźmi. Mimo że odchodzą, to i tak pozostają w naszych sercach i wiercą w nich dziurę, póki nie zrozumiemy, iż to nie był koniec.

,,This is the start, of how it all ends..."- taki tekst można było usłyszeć na piosence Lorde- Yellow Flicker Beat, która była puszczona na koniec Kosogłosa, części 1.

Myliła się. Dopiero teraz jest początek końca. Our future starts tomorrow, at dawn. Od jutra zacznie się nasza tułaczka, nie pocieszana myślą, iż na coś czekamy. To swego rodzaju test. Zostaną, czy może pójdą w niepamięć, zaślepione innymi książkami?

Obejrzałam Kosogłosa. Nie, nie byłam na premierze, ponieważ nie mogłam, ale to inna historia. Widziałam, słyszałam, podziwiałam, dziękowałam i żegnałam.
Nie potrafię opisać tego, co działo się w tym czasie w moim sercu i głowie, ponieważ zwyczajnie tego za dużo, ale postaram się przytoczyć Wam najważniejsze fragmenty. Na wstępie powiem, iż bałam się zdjąć okulary po seansie, ponieważ ludzie mogliby wtedy zobaczyć zasmarkaną, poplutą, zapłakaną i czerwoną dziewczynę, co nie byłoby miłym widokiem, to też wyszłam ostatnia.

Za każdym razem, gdy widziałam Peetę (napomknę, że wyglądał BOSKO), płakałam. Tak, płakałam. W sumie nie wiem dlaczego, ale chyba dlatego, bo nie widziałam go od prawie roku, a teraz powrócił, załamany, wyniszczony i smutny. Rozpłakałam się na pierwszej scenie, czyli tej, w której Prim przyszła go odwiedzić. Potem był spokój, aż do momentu, kiedy przywieziono go do drużyny gwiazd, a on w kółko powtarzał ,,My name is Peeta Mellark. My home is District 12..." Potem było coraz gorzej. Peeta za każdym razem wyglądał na załamanego, a ja nie mogłam tego znieść, więc ryczałam, gdy mówił, że trzeba się go pozbyć, podczas pierwszej gry ,,Prawda, czy fałsz?" itd. itp.
Byłam jedyną osobą, która podnosiła trzy palce w górę i płakała non-stop od momentu śmierci Finnicka.
Następnie, pocałunek i pożegnanie, czyli ,,Katniss, when I see you again, it'll be a diffrent world.". Nie było źle, aż do momentu śmierci Prim. Zaraz po tym egzekucja Snowa i kolejny moment, na którym Dolly zaczęła płakać. Mam oczywiście na myśli zabranie pastylki przez Peetę.
I tutaj zaczął się wodospad.
Dostałam dziwnych drgawek, wydawałam jakieś dławiące dźwięki, koleżanka tylko podsuwała mi chusteczki, a wszystko dlatego, że Peeta posadził prymulki, po czym spytał się Katniss, czy go kocha i potem epilog, i przytulas Peety, i ich dzidziusia, i...

,,But there are much worse games to play..."

piątek, 13 listopada 2015

Rozdział XXIV

Moja babcia była silną kobietą. Niegdyś uczestniczyła w Głodowych Igrzyskach. Bodajże trzydziestych. Wiem to z nagrań.
Babcia w bardzo młodym wieku zaszła w ciążę. Została wylosowana na Dożynkach w wieku osiemnastu lat, przez co zostawiła swoją córkę, gdy ta miała zaledwie dwa.
Areny mniej wymyślne niż teraz były po prostu cmentarzem, w którym stopniowo każdy miał być pochowany. Arena zorganizowana na tamte Igrzyska była skuta lodem. Nawet Róg Obfitości wykonano z lodu. Nie znajdowało się przy nim nic pożytecznego. Nic, oprócz węgla i paru broni. Mieszkańcy Złożyska dobrze wiedzą co zrobić z tymi rzeczami, więc Dwunasty Dystrykt miał sporą przewagę. Myślę, że Tuen, czyli moja babka wygrałaby Igrzyska, gdyby nie fakt, iż sprzymierzyła się z Czwórką. Dwadzieścia trybutów pozamarzało pierwszej nocy bezskutecznie próbując znaleźć drewno, rozpalić ognisko, a następnie dorzucić węgiel. Bez drewna można rozpalić ogień, ale co oni mogli o tym wiedzieć? Niby to oczywiste, jednak nie zrobili tego. Tuen przyłapała na szpiegowaniu kobietę z Czwórki podczas robienia sobie kryjówki. Dogadała się z nią i postanowiły razem wykończyć pozostałą dwójkę. Arena nie była mała, ale ilość lodu wystarczała na zalanie jej całej. Organizatorzy uznali ten rok za wyjątkowo nieudany z oczywistych przyczyn, więc postanowili szybko z tym skończyć. Stopili lodowce, a ponieważ babcia nie umiała pływać, utonęła. Jej ostatnie słowa utkwiły mi w pamięci. Tonąc wycedziła ,,Walcząc na własnym podwórku, walczysz z rodziną, nie dopuść do tego!" To było skierowane do córki, albo trybutki. Na nieszczęście ten kawałek był transmitowany tylko raz, ale to wystarczyło, by dziadek dokładnie zapamiętał każde jej słowo.
A teraz, po wielu latach trzymam w ręku medalion ze starannie wygrawerowanym cytatem, oraz zdjęciem Tuen na odwrocie. Mama zawsze mi powtarzała, że ona nade mną czuwa.
-Dzię...
-To nadal nie były wszystkie prezenty.
Tym razem Peeta nie daje mi dokończyć.
-Jak to?
I tak bardzo dużo dostałam.
-No to dajcie resztę.
Mówię żartobliwie. Peeta przysuwa się do mnie i szepcze mi do ucha:
-Tylko nie jestem pewien czy ten prezent przyjmiesz...
Wzdrygam się, ale nie przez to, co powiedział, lecz przez to, że Annie zakradła się od tyłu i- jak myślała- niezauważalnie rozpuściła mi włosy. Patrzę jak loki spadają mi na ramiona. Muszę wyglądać fantastycznie, bo właśnie tak się czuję.
-W końcu, darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda, prawda?
-W Twoim przypadku trzeba zajrzeć.
Podkreśla przedostatnie słowo.
Bierze mnie na ręce i niepewnie wynosi na korytarz, co jakiś czas zatrzymując się, i zastanawiając czy dobrze robi, po czym sadza na parapecie. Wygląda na zdenerwowanego, albo raczej stremowanego.
-Katniss...
Zaczyna.
-Wiem, że pewnie będziesz miała déjà vu, ale muszę to powtórzyć. Poprzednim razem to nie było prawdziwe, tylko wymuszone, a takie ważne rzeczy powinny być robione z miłością, bez presji.
Podchodzi bardzo blisko i patrzy mi się prosto w oczy. Tym razem nie odwracam głowy, ponieważ wtedy bym spanikowała, a gdy na niego patrzę jestem spokojna.
-Peeta, przejdź do rzeczy...
Błagam.
-Katniss, to nie jest takie proste, bo, bo... Daj mi chwilę, dobiorę słowa.
Zaczynam się śmiać.
-A nie możesz od razu powiedzieć o co Ci chodzi? Peeta, przecież ja Cię kocham i nic tego nie zmieni.
Mówię stanowczo, licząc, że odgadłam co chciał powiedzieć dając mu tym samym motywację.
-Katniss...
Znów powtarza moje imię i bierze bardzo głęboki oddech.
-Katniss, jeżeli masz opuścić Dwunastkę, to chciałbym, żebyś wyjechała jako Katniss Mellark.
Wiem co ma na myśli, ale serce zaczęło mi za szybko bić, by cokolwiek przemyśleć. Sięga do kieszeni marynarki po czym klęka przede mną.
-Katniss Everdeen, wyjdziesz za mnie?
Otwiera pudełko, w którym znajduje się srebrny pierścionek przypominający warkocz.
Schodzę z parapetu, a Peeta bardzo powoli wstaje. Nie widzę u niego pewności siebie, lecz wiem, że przyjmie każdą odpowiedź. Rzecz jasna odpowiedź jest tylko jedna.
-Tak.
Odzywam się niepewnie. Nakłada mi pierścionek na serdeczny palec lewej ręki. Patrzę otępiało na to co robi. Nadal nie jestem w stanie w to uwierzyć. Wszystkie szare i ciemne barwy nagle nabierają koloru, ból w nodze jest o wiele mniejszy. Tak strasznie pragnę, żeby czas się zatrzymał, żebym mogła już zawsze żyć w tej chwili. Przy Peecie.
Kolejny raz bierze mnie na ręce.
-Powtórz to.
Uśmiecham się i szepczę:
-Tak. Zawsze.
Czuję euforię, chcę skakać, albo robić cokolwiek innego, żeby rozładować emocje, ale nie mam na to czasu, gdyż Peeta właśnie wniósł mnie do pokoju, w którym znajdowaliśmy się wcześniej.
-Zgodziła się!
Krzyczy podekscytowany. Mama i Annie momentalnie do nas podbiegają i składają gratulacje. Nie słucham ich. Odwracam głowę w kierunku Peety. Mocno całuję go w usta. Cofa się o parę kroków i opiera o ścianę. Annie wzdycha z przejęciem. Kątem oka zauważam mamę kręcącą głową bez przekonania. Nagle przestaję go całować, przez co wydaje się zmieszany. Patrzy mi w oczy, które zachodzą mi łzami. Nie muszę nic mówić, on wie, co sobie uświadomiłam. Jestem pewna.
Co mi po narzeczonym, skoro niedługo wyjeżdżam? Mam uspokoić Kapitol. Szkoda, że mnie nie ma kto uspokoić. Peety nie wpuszczą tam pod żadnym pozorem, a ja... sama, bez niego. Uzupełniamy się jak nikt. Gdy go ze mną nie będzie, to tak jakby pięćdziesiąt procent mnie wyparowało. Ba, powiedziałabym, że siedemdziesiąt, albo może nawet sto? Kto potrafi odpędzić moje koszmary w nocy? Kto potrafi zapewnić mi bezpieczeństwo i ukojenie? Kto mnie zna i zawsze wie co czuję? Ktoś kogo opuszczę. Nie wiem nawet co będę miała robić. Nie wiem nic. Nikt nigdy mi nic nie mówi. Teraz, mimo, że wszyscy wiedzieli o zaręczynach nie czuję się oszukana, ponieważ to inna sytuacja, a Peeta wiedział, że się zgodzę. Już raz to zrobiłam.
-Wiedzieliście?!
Krzyczę, lecz nadal jestem wtulona w niego.
-Oczywiście, że wiedzieli. Miała przyjechać jeszcze Johanna, ale coś jej wypadło, za to przysłała Ci imieninowo- zaręczynowy prezent!
Oświadcza entuzjastycznie Peeta i siada wraz ze mną na fotelu.
-A jakbym się nie zgodziła?
Rozśmieszam wszystkich moim niewinnym tonem.
Uśmiechnięta od ucha do ucha mama podaje mi papierową torebkę. Widnieje na niej karteczka ze standardowymi życzeniami i dopiskiem ,,Otwórz to w samotności". Pokazuję to Peecie, który lekko przekręca głowę po czym schodzi z fotela jak poparzony. Cała reszta się odwraca. Wiem, że żartują i dobrze im to wychodzi, bo wygląda to co najmniej komicznie.
Otwieram pakunek według zaleceń, ale dosłownie sekundę przed wyciągnięciem ubrania zatrzymuje mnie kolejna kartka, tym razem z napisem ,,Mam nadzieję, że Peecie się spodoba..." Przez tajemnicze trzykropki zaczynam się głośno śmiać. Annie ma ochotę się odwrócić. Ledwo się powstrzymuje przypominając sobie o zakazie.
Łapię na ślepo złoty materiał, który od samego początku wydawał mi się lekki, ale teraz dostrzegam, że praktycznie go nie ma, bo jest tak przeźroczysty i w dodatku nie widzę jego końca. Po wyciągnięciu mniej więcej metrowego, cienkiego aksamitu moim oczom ukazuje się koszula nocna z wielkimi dekoltem i wycięciem na plecach niemalże do kości ogonowej.
-Peeta, chyba chcesz to zobaczyć.
Proponuję oszołomiona. Nie jestem przekonana czy chcę to założyć. Peeta jako pierwszy odwraca się, zaraz po nim Annie, która wydaje głuchy okrzyk, a na końcu bardzo niepewnie i powoli mama.
-Bardzo kryjące.
Zaczynamy się śmiać, ale moja mama tylko przygryza wargę. Wiem, że pewnie nie cieszy się wizją córki paradującej po domu nago. Nie będę paradować ani tu, ani nigdzie indziej w skąpym stroju, bo jutro mnie tu nie będzie. Spoglądam z tęsknotą na tort, którego nawet nie tknę, bo nie mam na to głowy.
-Słuchajcie, bardzo wam wszystkim dziękuję, ale chyba muszę, muszę...
Jąkam się.
-Spakować się.
Dokańcza Peeta z bólem.
-Wiemy Katniss, ale może chociaż skosztujesz ciasto?
Wszyscy zgodnie kiwają głowami i przysuwają do siebie talerzyki.
-Kawałek.
Godzę się. Peeta przysuwa się do mnie. Otacza mnie ramieniem i kładzie talerz na moich kolanach.
-Ale potem zaprezentujesz się w prezencie od Johanny? 
Niby szepcze mi to do ucha, ale robi to na tyle głośno, żeby wszyscy usłyszeli. Uderzam go w ramię otwartą dłonią, a mama patrzy się na niego surowo. Odsuwa się ode mnie na tyle, ile to jest możliwe i dokańcza posiłek wciśnięty w ramię fotela. Gdy mama odwraca się na moment od razu zadaje mi ponowne pytanie.
-Nie odpowiedziałaś...
Uśmiecha się figlarnie.
-Przemyślę.
Całuję go w policzek. Przybiera zrezygnowaną minę.
Proszę Peetę, by pomógł mi wstać po czym obwieszczam, iż chciałabym się spakować, odprawiając Annie i Feena do domu.
Wnosi mnie na górę. Mama cicho za nami drepcze. Chyba chce o czymś porozmawiać. Znając ją chodzi o zaręczyny.
Nie miałam racji. Podchodzi do Peety po czym coś szepcze mu do ucha. Mimo że cały czas tkwię w jego ramionach nie mogę dosłyszeć co dokładnie mu powiedziała.
Gdy wychodzi dochodzę o własnych siłach do walizki i zaczynam się pakować. Ubrania leżą złożone obok, ale nie zabiorę wszystkich, bo nie wiem czy mam jakieś ograniczenie co do bagażu. Mimo wszystko wolałabym nie robić sobie dodatkowych problemów. Nie spoglądam na narzeczonego. Im mniej go dzisiaj będę miała przy sobie tym mniej będę cierpieć. Dobrze, że siedzi w milczeniu. Nie zniosę jego głosu. Kocham go, ale przypomina mi on o nim, więc najlepiej będzie, jeżeli będę miała jak najmniej do czynienia z Peetą Mellarkiem. Ech, to nawet śmieszne. Prawie to samo mówiłam przed Igrzyskami. Teraz to inna sytuacja. Teraz to mnie boli. Okropnie boli, a najgorsze jest to, że ukoić mnie może tylko on. Tylko on mnie przywoła do porządku. Co jeżeli spanikuję i kapitolińczycy zaczną we mnie widzieć ciamajdę, albo łatwy cel? Co jeśli? Jeśli zawiodę?
Nerwowo pakuję koszulę nocną do walizki, choć nie założę jej tam, bo wiem , że  Kapitol jest, a przynajmniej był nafaszerowany kamerami. Chcę mieć tam kawałek tego, co jest tutaj. Medalika nie zdejmę. Mogę ewentualnie zabrać pantofelki od Annie, a od Peety mam pierścionek zaręczynowy i perłę.
Kątem oka widzę, że Peeta przy mnie kuca. Spoglądam na niego raz, drugi, trzeci... Nie wytrzymuję i rzucam mu się ramiona.
O to mi chodziło. Gdy go przytulam szczęściu ustępuje miejsca złość. Już za tym tęsknię. Czuję, że się denerwuje. Nie umiem tego opisać. Po prostu to czuję. Całe noce leżę wtulona w niego, więc znam bicie jego serca na pamięć. Teraz gwałtownie przyspiesza, a jego ręce lekko drżą. Zdaje sobie sprawę, że nasze pocałunki i wspólne chwile można policzyć na palcach. 
-Boję się Peeta, jedź ze mną. Bez Ciebie nic nie zrobię.
Nie pozwalam mu podnieść się z podłogi.
-Katniss, jeżeli tylko będę mógł to wsiądę w najbliższy pociąg i pojadę do Ciebie. Zawsze przy Tobie zostanę.
Marszczy czoło.
-Mam pomysł. Gdy będziesz mówić cokolwiek do ludzi, wyobraź sobie, że ja tam jestem. Obiecuję, że póki do Ciebie nie przyjadę nie wyłączę telewizora i nie wyciszę telefonu.
Próbuje mnie pocieszyć, doskonale o tym wiem, tylko problem polega na tym, że ja nie chcę być pocieszana, bo wolę tu zostać.
Koniec tego, Katniss, weź się w garść, umil sobie ostatnie godziny, myślę.
-To nie jest takie łatwe, przecież Ciebie tam nie będzie.
Wstaję podpierając się Peety.
-Przekonaj ich do siebie, tak jak zrobiłaś ze mną.
Przekręca zabawnie głowę. Nie potrafię się nie uśmiechnąć gdy na niego patrzę.
-Myślisz, że się uda?
-Pewnie, jesteś jak narkotyk.
Wytrzeszczam oczy. Trochę w tym racji. Nie mówię o sobie, tylko o Peecie. Uzależniliśmy się od siebie, nie potrafimy bez siebie żyć, tęsknimy już po paru minutach rozłąki. Doskonałe porównanie. Obym w Kapitolu nie miała tak nieobecnego wzroku jak Morfalinistka!, śmieję się w myślach.
Zarzucam mu ręce na szyję i mocno ściskam. Uspokoiłabym się gdyby nie świst hamującego pociągu. Peeta momentalnie wybiega z pokoju. Cicho za nim idę. Widzę, że wygląda przerażony za okno, z którego widać stację.
-Przyjechali przed czasem.
Mruczy pod nosem niezadowolony. Mama momentalnie wybiega ze swojego pokoju, jakby od dłuższego czasu słuchała naszej rozmowy. Przytula mnie mocno i pociesza, ale nie słucham jej. Bardziej skupiam się teraz na Peecie, który pobiegł po moją walizkę dorzucając do niej parę rzeczy.
-Masz wszystko. Chcesz wózek?
Kręcę głową.
Pomaga mi zejść na dół. W samą porę, bo właśnie rozległ się dzwonek do drzwi. Moja mama otwiera je, a ja nadal zostaję w uścisku Peety. Parę razy próbuję odejść, bo nie lubię zwlekać pożegnań, jednak on nie puszcza mnie. Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej mnie do siebie przyciąga.
Strażnicy bez zastanowienia odrywają mnie od Peety. Upadam, a oni ciągną mnie za nogę w stronę wyjścia. Peeta powalił dwóch z taką łatwością, że aż litość bierze. Pewnie wyeliminowałby jeszcze tego, który ciągle trzyma moją zdrową nogę, gdyby tamten nie wyciągnął karabinu i zaczął w niego celować. Mimo wszystko nie cofa się. Nic mu nie zrobią, bo wtedy nie chciałabym nawet się stąd ruszyć. Wiedzą o tym.
-Puść ją.
Podchodzi bliżej strażnika. Lufa karabinu niemalże dotyka jego skroni. Wstrzymuję oddech. W tej sytuacji jestem bezbronna, a na domiar złego strasznie mocno uderzyłam się o kant schodów.
Mężczyzna nawet się nie rusza.
-Puść.
Mówi stanowczo. Jeden z moich ,,porywaczy" ocknął się i właśnie próbuje przedostać się do Peety, ale chyba nadal kręci mu się w głowie po tak silnym spotkaniu się z podłogą, bo potyka się o wszystko o co się tylko da. Dywan stanowi dla niego przeszkodę nie do pokonania, więc upada, a Peeta kopie go dwa razy, tak, że turla się w głąb przedpokoju. Znów skupia się na mnie.
-Dobrze, w takim razie, powiedzcie mi proszę, jakie odszkodowanie płacicie za poronienie?

piątek, 6 listopada 2015

PREMIERA KOSOSGŁOSA W BERLINIE!

Ladies and Gentelman!
Ja zapewne wiecie, niedawno odbyła się światowa premiera Kosogłosa w Berlinie, na której miałam okazję być! <3
Było naprawdę cudownie i magicznie, nadal nie mogę uwierzyć, że ich widziałam. Stali tak blisko, tak bardzo blisko, wręcz na wyciągnięcie ręki. Co prawda zdobyłam autograf tylko od Francisa, ale na pewno wszyscy mnie widzieli, bo mój czerwony Kosogłos (KTÓRY JEST NA ZDJĘCIU PONIŻEJ. TAK, NA TYM Z JOSHYM! <3 ) praktycznie cały czas widniał na telebimie. :D
Zdjęcie autografu pojawi się później, a na razie możecie obejrzeć wszystkie zdjęcia, które udało mi się zrobić, na moim fanpage'u. :D <3
Nie mam co opisywać, jak tam było, ponieważ będziecie mogli sobie wszystko obejrzeć na moim kanale, na YouTube, w przyszłym tygodniu. :D Gwoli ścisłości- Kosogłos miał ukrytą kamerę. xD
Jeżeli macie jakieś pytania, to walcie śmiało, na wszystkie odpowiem. :) :*
Było super i jeżeli miałabym szansę, to podziękowałabym im wszystkim osobiście! <3 :D
Mega wydarzenie. :D
Dziękuję również bardzo moim rodzicom- bez nich nigdzie bym się nie wybrała, a w dodatku wiem, jakie to było poświęcenie. <3 :3 :D
 
 
And may the odds be ever in your favor!

piątek, 30 października 2015

Rozdział XXIII

Przysadzista kobieta, o ciemnych oczach i krótkich blond włosach, mężczyzna wyglądający bardzo podobnie oraz mały- na oko- dziesięcioletni chłopiec patrzący z wyrzutem na Peetę stoją przed drzwiami domu Annie, z walizkami.
-Jejku, a co wy tu robicie w trójkę? Na kartce mam wyraźnie napisany Twój adres, Peeta.
Ściska w ręku malutką, pogniecioną karteczkę. Peeta przygląda się jej uważnie i z niezadowoleniem kręci głową, a Annie zakrada się do nas od tyłu i szepce:
-Peeta, powiedz mi, kim są Ci ludzie?
Na jej ustach widnieje sztuczny uśmiech. Występuję przed nich, żeby mogli wszystko sobie wytłumaczyć i podaję rękę każdej osobie. Wiem, że nie są to nieznajomi, więc nie obawiam się przykrych przygód.
-Nazywam się Katniss Everdeen. Peeta już tu nie mieszka. Sprzedał swój dom i wprowadził się do mnie.
Wskazuję ręką miejsce, o którym opowiadam. Zanim ktokolwiek zdąży się odezwać Peeta ruchem wyprowadza ich za drzwi i mówi, żeby poszli do jego obecnego miejsca zamieszkania, bo muszę się przebrać.
-Annie, przynieś jej sukienkę, wiesz którą.
Mówi, podchodzi do mnie i obejmuje mnie w tali.
-To moja daleka rodzina z Anglii. Katniss, nie wiem czemu przyjechali bez zaproszenia, wybacz.
Lekko mnie całuje, lecz przestaje po chwili, bo Annie zbiega na dół z jakąś torebką.
-Siadaj.
Komenderuje swoim ponaglającym tonem. Peeta podsuwa krzesło pode mnie i obydwoje stają za mną dyskutując o mojej fryzurze. Nie wiem co wykombinowali, ale teraz jestem zajęta czymś innym, a konkretnie rozmyślaniem o nowych przybyszach.
Nigdy nic nie słyszałam o krewnych Peety. W ogóle rzadko opowiada o swojej rodzinie. Może go to boli? W sumie, to ja też staram się nie mówić o Prim, Gale'u i tacie. Mogłam ich chronić, coś zrobić, cokolwiek, ale nie zrobiłam. Umarli. Wszyscy. Przeze mnie. Ciekawe czy gdybym połknęła łykołaki na arenie, to by żyli? Peeta by sobie poradził, może nawet lepiej niż ja? Ech, co ja gadam? Dałby sobie radę na sto procent. Jednak, gdyby coś teraz planował na pewno by mi to powiedział.
Czuję jak Annie szarpie mnie za włosy, a już po chwili mam je mocno spięte spinką.
-To po to, żeby loki nie rozwaliły się do wieczoru.
Odwracam się z wytrzeszczonymi oczami, a ona zmieszana cofa się za Peetę, który spieszy z wyjaśnieniami.
-Annie chodziło o to, żeby utrzymać ten efekt dłużej.
Mówi ze stoickim spokojem.
Ujmuję kule i wstaję, choć nie zostałam przekonana. Sięgam do torby i wyjmuję białą sukienkę z granatowymi dodatkami. Tę samą, którą pokazała mi wczorajszego wieczoru Annie, która prowadzi mnie właśnie do łazienki karząc rozebrać się. Zrzucam koszulę nocną, po czym zakładam suknię, idealnie dopasowaną do mojej sylwetki. Patrzę w lustro. Może to śmieszne, ale chciałabym w takiej iść do ślubu. Czuję się w niej bardzo dobrze i zwiewnie. Wszystko psuje mój gips, ale na szczęście drugą stopę zgrabnie przyozdabia ciemny pantofelek.
Gdy docieram do domu widzę, że wszystkie drzwi są dokładnie pozamykane, prócz jednego pokoju, który nie był od dawna używany, bo po prostu nie była nam potrzebna dodatkowa, malutka jadalnia. Peeta biegają w tą i z powrotem, bo goście nie dają mu spokoju. Na chwilę przystaje, by popatrzeć na mnie, lecz tylko wzdycha i biegnie dalej. Pomogłabym, ale w takim stanie mogę go spowolnić. Siadam przy wszystkich do stołu, na którym znajduje się mizerna waza z zupą, a chłopiec od razu zmienia miejsce, by siedzieć jak najbliżej mnie tym samym zabierając miejsce Peecie, który dopiero po dwudziestu minutach kompletnej ciszy siada z ulgą do stołu. Wtedy zaczyna się rozmowa.
-Peeta, muszę Ci powiedzieć, że bardzo zaintrygowało nas to show, które było u was non- stop puszczane. Te śmierci były takie realistyczne. Fajnie, że zgodziliście się w nim uczestniczyć. Jesteście idealnymi aktorami.
Tkwię wpatrzona w kobietę z łyżką w buzi. Cała krew odpływa mi z twarzy.
-Bardzo chcielibyśmy poznać tych aktorów. Szczególnie tego chłopaka- jak wy to mówicie- z Czwórki.
Nadal żadne z nas nie ma ochoty się ruszyć. Czy ona mówi o Głodowych Igrzyskach? Czy w Anglii jest to puszczane jako film, by cała reszta świata myślała, że to jest zaplanowane? Finnick. Ewidentnie mówi o nim mowa.
Nigdy, przenigdy nie pojadę do kraju, z którego oni pochodzą.
-Gray, kochanie, nie strasz tych młodych ludzi.
Odzywa się jej mąż.
-Ach, no tak, wybaczcie, nie przedstawiliśmy się Tobie.
Wiem, że mówi do mnie, ale czuję, że wszystkie mięśnie zdrętwiały, Peeta lekko wystraszony przysuwa się do mnie i otacza mnie ramieniem, jednak nie zważając na to kobieta podaje mi rękę. Mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa. Jestem niemal pewna, że gdybym podniosła rękę, to z trzaskiem wylądowałaby ona w talerzu zupy.
-Ja jestem Gray, to mój mąż Rob i nasz syn Kevin. Kevin bardzo Cię lubi i chciał Cię poznać, a my ponieważ dawno nie widzieliśmy naszego kochanego kuzyna, to postanowiliśmy przyjechać.
Nie ruszam się, a oni zrezygnowani siadają na krzesłach.
-Ona jest jakaś pomylona.
Mimo że szeptała dokładnie słyszymy jej słowa. Pomylona? Ja? Czy przez to, co się wydarzyło w moim życiu ludzie tak na mnie patrzą? Jak na pomyleńca? Kurczowo ściskam dłoń Peety. Nie rozpłaczą się, nie ma mowy. Nie przed nimi, bo uznają mnie za osobę niestabilną psychicznie. Mimo że palcom Peety wyraźnie brakuje krwi, moje kości znieruchomiały i za nic nie potrafią się rozluźnić, nawet wtedy, gdy w myślach błagam je, by to zrobiły.
-Dobra, dosyć tego. Możemy zamienić parę słów?
Wskazuje palcem przedpokój. Z trudem puszczam jego rękę. Obydwoje posłusznie wychodzą, każąc zostać synowi. Peeta lekko kiwa głową. Pewnie nie chce bym się martwiła i próbuje mi powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Ale... co ma być dobrze, skoro ludzie mnie tak postrzegają? Może Igrzyska jednak zamieniły mnie w zmieszańca? Zmiecha, który z daleka wydaje się straszny i tylko znajomi są w stanie normalnie na mnie patrzeć, bo wiedzą jaka byłam dawniej?
-Możesz po chichu otworzyć drzwi?
Zwracam się chrapliwym głosem do Kevina. Bez słowa wstaje i wykonuje moje polecenie nie spuszczając ze mnie wzroku.
Niestety- rozmawiają tak cicho, że słyszę tylko poszczególne słowa.
Przyglądam się mojemu odbiciu w zimnej zupie. Skóra wróciła do normalności po oparzeniach, więc dochodzę do wniosku, że ta kobieta za szybko ocenia ludzi, nawet nie po wyglądach, a po niektórych czynach, bądź ich braku. Gdy moja podobizna rozmazuje się, rozumiem, że wszyscy wrócili do pokoju i po pół godzinie znów zasiadają przy stole. Nigdy nie widziałam Peety bardziej zdenerwowanego. Cała szczęka mu drży i wygląda, jak chodząca bomba.
-Kiedy macie pociąg na lotnisko?
Stara się mówić najbardziej spokojnym tonem, ale mu to kompletnie nie wychodzi, ponieważ jego pytanie brzmi jak rozkaz. Czyżby zdenerwował się tak, bo mnie obrazili? Jeżeli tak, to się cieszę, że mam osobę, która zawsze stanie po mojej stronie. Ale szkoda, że się zdenerwował. I tak już dużo przeżył.
-Cóż, jeżeli to konieczne, to możemy pojechać już wieczorem.
Mówi Rob bardzo niskim głosem. Stara się zrobić wrażenie smutnej osoby. Widzę, że tak nie jest. Robi to tylko dla żony.
-Byłoby najlepiej.
Odpowiada dość nieuprzejmie Peeta. Zareagowałabym podobnie, gdyby jego tak obrażano.
Oburzona Gray wstaje, chwyta wszystkie walizki, a już za chwilę nie ma śladu po ich rodzinie.
-To jakaś porażka.
Peeta opada bezsilnie na krzesło. Przysuwam w dość niezgrabny sposób stołek, na którym siedzę co lekko go rozbawia. I o to chodzi. Żeby go rozchmurzyć. Kiedy się smuci jego oczy tracą cały błękit i robią się szare, a ja tego nie znoszę.
-Peeta, wiem, że niedługo wyjeżdżam...
Zawieszam się i nabieram powietrze. Tak strasznie się tego boję. Na szczęście nie muszę dokańczać. Peeta właśnie wstał, wziął mnie na ręce i zaniósł do jednego z zamkniętych pokoi. Jest ciemno. Nawet moja ręka zaciśnięta na ramieniu Peety jest niewidoczna.
Po zapaleniu światła widok jest oszałamiający. Widzę coś, czego nie zapomnę do końca życia, tyle, że moje dotychczasowe, niezapomniane wspomnienia to były koszmary, a tym razem czuję jak całe moje ciało napawa się widokiem. Praktycznie nikt, nigdy, nic dla mnie nie zrobił. Z Peetą jest wręcz odwrotnie. Robi wszystko, aby mnie uszczęśliwić, nie przejmując się swoim losem. Co prawda teraz nie poświęca się dla mnie, ale wiem, że gdyby miał to zrobić, to zrobiłby to.
Uwagę przykuwa biurko z wielgaśnym tortem na środku. Jest w połowie brązowy, a u góry pokryty lukrem co świadczy, że jest najprawdopodobniej czekoladowy. Na ścianach są namalowane wszystkie nasze wspomnienia począwszy od momentu podarowania chleba, skończywszy na tej chwili. Pokój, w którym praktycznie nigdy nie przebywałam stał pusty. Nadal taki jest, aczkolwiek  biurko z wsuniętymi dwoma krzesłami, pastelowa lampa idealnie wpasowująca się w kolorystykę pomieszczenia i dwuosobowa kanapa dekorują go. Peeta stworzył miejsce do pisania książki, myślę.
Przyglądam się Prim widniejącej na ścianie. Jej chude, wątłe ręce ściskają mnie, bym nie poszła na platformę podczas Dożynek.
Jak na złość Jaskier właśnie podszedł do mnie i kładzie się na moich stopach. Nie odtrącam go, bo jest jedyną rzeczą po siostrze.
Dalej, po prawej widzę Rue, Peetę przykrytego warstwą błota i mchu, Catona próbującego skręcić kark dzieciakowi z Trójki, zmiechy, korony przyozdabiające skronie zwycięzców, czyli nas, mnie polującą razem z Galem...
Ocieram oczy z mimowolnie spływających łez i patrzę dalej, by nie przegapić niczego. Cały czas mam wrażenie, że śnię.
Peeta genialnie uwiecznił noce w pociągu, kiedy tuliłam się do niego, by przegonić koszmary, kolejne Dożynki, wszystkich sprzymierzonych z nami trybutów, cyferblat, rebelię, kokony, wybuch Orzecha, a nawet moment gdy przyłapałam go na sadzeniu prymulek.
Teraz muszę to wszystko zostawić.
Dopiero po skończeniu napawaniem się cudnym widokiem zauważam moją mamę i Annie z Feenem na kanapie. Mamę. Wróciła.
-Wszystkiego najlepszego, kochana!
Annie radośnie wykrzykuje życzenia i delikatnie przytula by nie zgnieść synka.
-Prezent już dostałaś.
Wskazuje głową na mój ubiór. Racja, ale czemu miałabym w ogóle dostać prezent?
Mama bez słowa wręcza małe pudełeczko raz po raz spoglądając na Peetę, który właśnie obejmuje mnie w tali.
-Albo mam sklerozę, albo to wam coś się poprzekręcało.
Mówię żartobliwie.
Prawda jest taka, że nie mam pojęcia czemu zostałam obsypana prezentami.
-Masz za dwa dni imieniny, Katniss.
Chowa twarz w moich włosach i lekko muska ustami moją szyję. Czuję jak przyjemne ciepło mnie wypełnia.
-Ja...
Przygryzam wargę i zaczynam szybciej mrugać oczami, żeby się nie rozpłakać.
-Nie dziękuj. Nie widziałaś wszystkich prezentów.
Annie jest wyraźnie szczęśliwa. To sztuka cieszyć się ze szczęścia innych. Umiejętność, którą można uzyskać dopiero po traumatycznych przeżyciach, jakich doznał każdy trybut i każda osoba z jego rodziny.
Uchylam wieczko pudełka. O dziwo znajduje się w nim jeszcze jedno, odrobinę mniejsze. Otwieram paręnaście pojemniczków, żeby dostać się tego właściwego.

piątek, 23 października 2015

Rozdział XXII

Mam mieszane uczucia. Nie wiem czy się denerwować czy płakać, wiem tyle, że wyjeżdżam i to już. Zacznę nowe życie. Bez Peety, bez wspomnień, bez nikogo, kto mógłby mi przypomnieć o tym draniu.
Cały czas myślałam, że mnie kocha. Jak można po trzech latach powiedzieć ,,to była gra, nic więcej, rozdział skończony."?
Łupie mi w głowie- zapewne po uderzeniu. Chyba znajduję się u Annie, ale pewności nie mam, ponieważ jeszcze nie ustabilizował mi się obraz. Wszystko widzę jak za mgłą. Spoglądam raz na nogę, raz na drzwi. Jeszcze wczoraj nie pozostało nic co świadczyło o tym, że stan mojej nogi jest zły, a dziś z powrotem mam na niej gips. Mam wielką ochotę rzucić się na Peetę i wbić jedną ze strzał prosto w brzuch.
Przeszłość. Po co komu przeszłość? Liczy się teraźniejszość i przyszłość. W przeszłości wszystko wyglądało inaczej. Może igrzyska nas sztucznie połączyły? Może źle oceniłam sytuację? Zawsze byłam pewna, że Peeta nie udaje. Z mojej strony miłość nie była udawana. Nienawidzę go za to. Egoista. Peeta i egoista. Te dwa słowa nie pasują do siebie ani trochę.
-Zabiję go!
Deklaruję i nie zawarzając na prawdopodobnie wielką ranę na kości policzkowej podnoszę się. Annie próbuje mnie zatrzymać, ale nie daję za wygraną. W końcu łapie mnie z całej siły w pasie i przewala na łóżko.
-Katniss, co się dzieje? Kogo?
W jej głosie słyszę przerażenie. Jak może nie wiedzieć o kogo mi chodzi? Raczej nie często spotyka się kobietę podobną do mnie z zakrwawioną twarzą.
-A jak myślisz?
Zwalam się z łóżka po czym próbuję dopełznąć do drzwi.
-Stój!
Wrzeszczy tak przenikliwie, że aż podskakuję. Opieram się o ścianę za sypialnią i zalewam się łzami. Annie kuca obok.
-Co Ci się śniło?
Czasem nie rozumiem takich ludzi. Doskonale wie, o co chodzi, a i tak udaje głupią. Wzdycham ciężko i ocieram łzy rękawem. Zagarnia mi włosy za ucho.
-No? Opowiesz?
Patrzę na nią wilkiem. Nie chcę opowiadać o Lauren i Peecie. Jedyne na co mam ochotę to zabić ich obydwu.
-Jak on mógł mi to zrobić?
Pytam bezradnie. Czuję się jak dziecko, albo jakbym miała bardzo słabą psychikę. Kapitol mnie wykończył, to jasne, ale żeby aż tak, że muszę się komuś zwierzać? To nie w moim stylu. Zawsze dusiłam w sobie wszystkie emocje, lecz może właśnie to był błąd? Czy jest szansa, że gdybym to opowiedziała, to by mi ulżyło? W końcu wyjeżdżam już niedługo, więc niech Annie wie, jakim kłamcą jest Peeta.
-Kto?
-Peeta. Annie, nie udawaj, że nie wiesz.
-Ale ja naprawdę nie wiem. Peeta jest tu, więc co miałby zrobić?
Zrywam się jak oparzona, ale ból daje mi się we znaki. Chwytam się pierwszej lepszej rzeczy jaką mam pod ręką i zanim ktokolwiek zdąży się zorientować chwiejnym krokiem zmierzam w stronę łóżka. Peeta leży na nim lekko przestraszony i zdziwiony. Rzucam się na niego próbując wbić mu paznokcie w szyję. Wiem, że raczej mnie nie odepchnie, bo w końcu mam złamaną nogę, a to nie w jego stylu kopać leżącego.
Niestety- nim cokolwiek zrobiłam Annie odrywa mnie od Peety, a ten szybko wstaje próbując pojąć co się stało. Siłą przyciskają mnie do podłogi i trzymają najmocniej jak się da za nogi i ręce póki nie przestanę się rzucać.
Po pół godzinie tracę energię. Wkładają mnie na fotel, lecz nadal mają przerażone miny.
-Co to było?
Annie najwyraźniej nie rozumie, że Peeta mnie zdradził, a teraz udaje, że nic się nie stało.
Peeta klęka przede mną i kładzie ręce na kolanach. Wbijam paznokcie w jego dłonie i niemal czuję jak przebijają skórę. Nie zwraca uwagi na ból.
-Katniss, to był sen, nic się nie stało.
Próbują mnie uspokoić. Przecież doskonale wiem, że coś się jednak stało. Nie oszuka mnie kolejny raz.
Annie z aprobatą kiwa głową, co oznacza, że jedno z nas się myli. Tą jedną osobą jestem ja.
Sen, realny sen, powtarzam w myślach powoli rozluźniając palce. Przywołuję się do rzeczywistości. Zacznij od tego, co jest najprostsze.
-Nazywam się Katniss Everdeen.
Szepczę cicho. Dla niektórych wydawałoby się to nienormalne, ale oni doskonale znają moją sytuację, dlatego zgodnie kiwają głowami.
-Mam dziewiętnaście lat. Moim domem jest Dystrykt Dwunasty. Uczestniczyłam w Igrzyskach. Uciekłam. Peetę osaczono. Już jest dobrze, nic nam nie grozi, a to był tylko kolejny koszmar.
Pozwalam się przytulić. Rzeczywistość, Katniss, rzeczywistość.
Annie powoli wychodzi, a ja wtulam się w kogoś, kto przed chwilą był dla mnie najgorszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałam.
-Katniss, ja zawsze będę Cię lubił, tak bardzo lubił...
Nie wiem czemu, ale patrzę na niego wyczekująco. Jakbym czekała na coś co mnie pocieszy i przywoła do porządku.
-...Że może nawet troszkę kochał.
Słowa, które znaczą więcej niż tylko wypowiedziane, poszczególne wyrazy są bezcenne. To słowa, które są wypowiedziane szczerze i w odpowiednim momencie. Nie nadużywa ich, wręcz przeciwnie. Rezerwuje je tylko na wyjątkowe okazje i to dla mnie.
-Ja też Cię troszkę kocham. Troszkę bardzo.
Kładę głowę na jego brzuchu.
Peeta przerywa długotrwałą ciszę, która zaczyna powoli mnie męczyć. Chcę komuś opowiedzieć co mi się przydarzyło, w mojej jakże cudownej głowie. Na szczęście czyta mi w myślach
-No to kto tym razem był w Twoim koszmarze?
-Ty.
Odpowiadam w sekundę.
-Dobrze wiedzieć, że jestem Twoim koszmarem.
Uśmiecham się nieśmiało.
-Jesteś też całym moim światem, jedynym co mam.
Mówię śmiertelnie poważnie.
-Jak to ,,też"?
Kładzie nacisk na ostatnie słowo, ale uśmiecha się.
-Gdyby nie Ty nie pokochałabym Cię i nie musiałabym się martwić o to, że Cię stracę.
-Zawsze przy Tobie będę, Katniss, gdyby nie Ty umarłbym od razu z tęsknoty. To co Ci się śniło?
Powtarza.
-Że Lauren dźgnęła mnie strzałą w polik.
Wzdrygam się na samą myśl o wielkiej, otwartej ranie. Wydaje się tak prawdziwa, że cała twarz robi mi się czerwona i zaczynają mnie piec policzki. Dotykam ręką miejsca pod okiem, a gdy odkładam od niej dłoń cała jest zakrwawiona. Zaczynam panikować, lecz Peeta tylko przysuwa się do mnie nie zważając na to, że moją dłoń pokrywa przedziwna czerwono czarna maź.
-Nic Ci nie jest.
Całuje mnie wzdłuż kości policzkowej. Krew z mojej ręki wyparowuje, a lęki powoli ustępują miejsca radości.
-Peeta, to było takie realne...
Wzdycham.
-Wiem, Katniss, wiem. Ale nie możesz się tym przejmować, bo liczy się tu i teraz. Nie myśl o koszmarze.
Przymykam na sekundę powieki, co ma oznaczać, że go zrozumiałam.
-Katniss, chcesz mi powiedzieć co Ci się śniło?
-Nic takiego. Po prostu widziałam jak całowałeś Lauren, ale to było strasznie realne, Peeta, ja naprawdę bym w to nigdy nie uwierzyła, nie wiem co we mnie wstąpiło, ale przed chwilą byłam na Ciebie strasznie wściekła i wtedy ona z całej siły dźgnęła mnie strzałą w polik.
Przełykam ślinę.
-Peeta, znasz jakąś Lauren?
Zaczyna się śmiać.
-Tak.
-Jak to?
-No tak to. Ty też ją znasz.
Szczypię się w rękę, bo nie mogę uwierzyć w to co słyszę. Czy ja nadal śnię? Nie chcę po raz kolejny usłyszeć od niego, że mnie kocha. Nie wytrzymam tego.
-A ładna jest?
Pytam, choć nie jestem pewna po co. Mam nadzieję, że nie jestem zazdrosna, ani nic w tym rodzaju. Peetę rozbawia to jeszcze bardziej.
-Jeżeli według Ciebie, ta siedemdziesięcioletnia kobieta ze sklepu, która zawsze mówi parę razy ,,dzień dobry" jest ładna, to tak, jest ładna.
Wytrzeszczam oczy.
-O czym Ty mówisz?
-O Lauren. Zaraz, zaraz... chyba nie śniło Ci się, że ją całowałem?
Po tym wszystkim kompletnie nie wiem o co się dzieje.
Peeta moje milczenie odbiera jako potwierdzenie, więc otrząsa się krzyczy:
-Fuj! Jak mogło Ci się to śnić?!
-Nie! Nie nawet nie wiem o czym mówisz!
Teraz z kolei ja zaczynam się śmiać, bo wyobrażam sobie tą sytuację.
-O całowaniu się z siedemdziesięciolatką!
-Całowałeś ją?!
Krzyczę zdezorientowana.
-Fuj, Katniss, przestań!
Ledwo rozumiem co mówi, ponieważ wszystko zagłusza mój śmiech. Spoglądam na niego z litością, ale nie przestaję się śmiać.
Uspokaja nas dopiero Annie z Feenem na rękach i dwoma kubkami kawy.
-Coś mnie ominęło?
-Tak i masz szczęście. Katniss?
Zawraca się do mnie.
-Czy nadal się martwisz o Lauren?
-Chyba już nie.
-Czemu miała się martwić o panią ze sklepu?
Annie bardzo nas rozbawia. 
Natarczywy dźwięk dzwonka zrywa nas na równe nogi. Kto normalny przychodzi do Annie o tej porze? Mam nadzieję, że to nie ludzie Paylor.
Annie krzyczy do mnie kładąc Feena, który właśnie zaczął płakać, żebym uważała na papiloty i prosi nas, byśmy otworzyli drzwi.
Nie znam owych osób, ale Peeta wyraźnie jest zaskoczony. Jego wyraz twarzy mówi, że zna tych ludzi, ale za nic się ich nie spodziewał.

piątek, 16 października 2015

Rozdział XXI

Igrzyska życia
Część III ,,Dym"

Równe pięćdziesiąt godzin do wyjazdu. Pięćdziesiąt godzin, które muszę spędzić przy Peecie, bo nie wiadomo jak to potoczy się dalej. Wyjechanie na dwa lata to jest ostatnie czego bym chciała. Zostawić kogoś, o kogo walczyłam? Gdzie tu sens? Sensu nie ma również to, że po raz kolejny odbędą się Głodowe Igrzyska. Po co mam tam jechać, skoro jednocześnie chcą, żebym pomogła im opanować sytuację. Nie pojadę, nie ma mowy, myślę.
Powoli podnoszę się z łóżka naszykowana na potworny ból w złamanej nodze, jednak nic nie czuję. Chodzę w kółko, żeby sprawdzić, czy nie zwariowałam, ale najwyraźniej mogę chodzić bez najmniejszego trudu. Mijam kule i wchodzę do łazienki. Przebieram się, myję zęby i już po pięciu minutach jem naszykowaną przez Annie kanapkę z dżemem. Posiłek wydaje się być dziwnie bezsmakowy. Jakby coś wyssało z niego wszystkie walory.
Nie czuję się najedzona, ale nie umieram z głodu. Nie wypada grzebać w lodówce Annie, więc zarzucam kurtkę i buty, a ponieważ nigdzie nie widzę oznak życia wędruję prosto do mojego domu. Październikowe powietrze przeplatane z węglowym pyłem jest nie do zniesienia. Zimno mi i co chwilę krztuszę się odłamkami. Parę drzew przewala się po ulicy, jakby w nocy była okropna wichura. Ostatnio widziałam taką nawałnicę gdy miałam cztery, ewentualnie pięć lat. Szłam wtedy z mamą do jakiejś dalekiej ciotki, bo zaproponowała jej, że może podrzucić trochę lekarstw.
Zatrzymała nas jednak burza, która trwała niemalże tydzień. Ledwo wróciłyśmy, ponieważ gdzie tylko się nie popatrzyłyśmy ziemia zapadała się pod ciężarem drzew, ludzi i kawałków budynków.
Nie widziałam więcej owej kobiety, może rozmyśliła się, albo nie miała tyle szczęścia co my i po prostu coś ją przygniotło. W telewizji nie pisnęli o tym słowem i nawet nie pomyśleli by zmniejszyć ilość dostarczanego przez nas węgla do czasu, aż ktoś zastąpi poległych ludzi.
-Bezduszny Kapitol.
Jęczę bezgłośnie.
Stoję na progu domu. Mam tyle pytań, które muszę zadać Peecie. Między innymi czemu mnie wysłał na noc do Annie? Ogólnie ich zachowanie było bardzo dziwne, ale po tym co przeszłam nie mam już siły wysilać mojego przytłoczonego mózgu błahostkami.
-Peeta!
Krzyczę zdejmując odzież wierzchnią. Peeta zbiega nerwowo po schodach.
-Cześć Katniss, czemu wróciłaś tak wcześnie? Miałaś być u Annie jeszcze dwie godziny.
Drapie się po głowie. Wydaje się dziwnie zakłopotany.
-Annie dosłownie wyparowała. Nigdzie jej nie ma, a nie chcę spędzić kolejnych godzin samiusieńka w wielkim domu.
Rozgląda się po pomieszczeniu wyszukując czegoś wzrokiem, jednak nie zważając na to ciągnę dalej.
-Przecież to nawet niekulturalne zostawiać gości na pastwę losu.
Przybieram głos Effie licząc, że go to rozśmieszy. Nic z tego. Przytulam go, ale odwzajemnia mój uścisk dopiero po parunastu sekundach, a i tak się wahał.
-Co jest?
Odsuwam się.
-Nie, nic...
Zawiesza głos.
-Może pójdziemy na spacer?
Proponuje. Wczoraj byłam na długim spacerze wraz z Annie, więc póki co mam spacerów po dziurki w nosie. Tym bardziej, że na dworze jest minus dwadzieścia stopni. Mówię mu o tym, a on ciągnie mnie na kanapę.
-Co znowu?
Przybieram nerwowy ton. Wolę zawsze wiedzieć co się dzieje. Peeta owiał wszystko dziwną tajemnicą, co wcale mi nie pomaga.
-Nic, Katniss, naprawdę, po prostu muszę na chwilę wyjść, poczekasz?
Kiwam głową.
Peeta pospiesznie wychodzi, lecz wcale nie mam zamiaru go posłuchać. Pierwszy raz czuję się odtrącona. Zawsze gdy coś skrywał wychodziło mi to na dobre, bo coś dla mnie szykował, ale teraz? Teraz ewidentnie mnie od siebie odepchnął. To nie w jego stylu. On jest delikatny, a jego zachowanie było dość arogancje. Przynajmniej ja tak uważam.
Ledwo otwieram drzwi, bo wiatr jest tak silny, że żeby w ogóle się poruszyć trzeba do tego nie lada wysiłku.
Powoli brnę przez zaspy śniegu. Ciekawe ile byłam w domu? Jak wchodziłam nie było nawet mowy o śniegu. Niebo mimo nawałnicy było błękitne, a teraz kłębi się na nim od szarych, ciężkich chmur. Śnieg mimo mojego ciężaru nie ugina się pode mną. W ogóle słabo mogę się poruszać. Czuję, jakby ktoś przylepił mi nogę. Staram się iść najszybciej jak tylko potrafię, bo większość śladów przyprószył śnieg, przez co zanikają. Instynkt podpowiada mi, że powinnam go poszukać w mieście, lecz niewidzialna siła pcha mnie tuż za dom.
Ale to, co za nim widzę, jest na tyle dziwne i niezrozumiałe, że muszę podeprzeć się muru budynku mieszkalnego, by cokolwiek przemyśleć.
Kiedyś ktoś powiedział mi te słowa: Zastanawiałaś się kiedyś, co by było gdyby coś innego się nie wydarzyło?. Miałam wówczas sześć lat. Nie rozumiałam większości rzeczy, więc odpowiedziałam, że nie, ponieważ czas się nie cofa. Byłam realistką. Zresztą nadal jestem. Po co marzyć, i snuć historie, skoro nic się zmieni? Może ludzie, Ci, którzy mieli szczęście i ich życie nie wymyśla coraz to nowych rzeczy, żeby tylko im utrudnić życie mogą pozwolić sobie na odrobinę rozrywki, rozluźnienia, lub marzenia. Ale nie ja. Ja, Katniss Everdeen, wolałabym, by to co przeżyłam nigdy się nie zdarzyło. To prawda, chciałabym cofnąć czas i zapomnieć o wszystkich i o wszystkim. Mogłabym wtedy nadal uczestniczyć w dożynkach. Tak czy siak moja siostra umarła, a przeze mnie zginęły tony innych osób. Czy to było potrzebne?, pytam się w myślach, lecz momentalnie uświadamiam sobie, że nie było potrzebne ani trochę.
Gdybym tego dnia nie zgłosiła się za Prim wszystko potoczyło by się inaczej. Panem długo czekałoby aż pewien odważny człowiek stawi czoło potędze Kapitolu.
Musiałam to być ja i Peeta. Odważni, nieszczęśliwi kochankowie. Zakłamani kochankowie.
Jak głupia biegłam na złamanie karku na platformę, na której zaczął się mój koszmar. To prawda było cudownie, ale co z tego, jeżeli teraz patrzę na dziewczynę średniego wzrostu z niebieskimi oczami, jednak nie aż tak błękitnymi jak Peeta i kasztanowymi włosami, która wiruje w jego objęciach.
Czy tak wyglądałam? Czy gdy ludzie na mnie patrzyli podczas Tournée emanowała ze mnie radość i miłość? Nie. Dlaczego? Dlatego, że nasza miłość nigdy nie miała miejsca. Może nawet Peeta zmówił się ze Snowem, by mnie wykończyć, ale bieg zdarzeń zmieniła jego śmierć.
Peeta jest doskonałym aktorem, to fakt, lecz nigdy nie pomyślałabym, że mnie zrani aż tak.
Kochałam go i pewnie nadal kocham przez co boli mnie teraz jeszcze bardziej.
Miliony kobiet w całym Panem pragnęły by on wybrał właśnie je, a tymczasem Peeta spotykał się z jakąś dziewczyną, wmawiając innym, że jest zadurzony we mnie. To przez jego romans nie chciał, żebym nocowała ostatniej nocy w moim domu.
Biorę głęboki oddech, zaciskam pięści i idę przed siebie. Gdy jestem na tyle blisko, by go uderzyć wyciągam rękę, lecz on i jego kochanka odskakują niemal od razu.
-To ona?
Pyta zakłopotana dziewczyna.
Otwieram usta przygotowana do dłuższej przemowy, jednak wydobywa się ze mnie tylko jęk rozpaczy.
Zdeterminowana ich obojętnością powalam ją na ziemię, torując sobie tym samym drogę do Peety.
-Katniss, czemu jesteś tak zdenerwowana? To była gra, nic więcej, rozdział skończony. Zawsze tak uważałaś. Przeżyliśmy i teraz nasze drogi się rozejdą. Już Cię nie kocham.
Uderzam go pięścią w twarz, a z jego nosa momentalnie wypływa strużka krwi.
-Nie można przestać kochać. Jeżeli już mnie nie kochasz, to znaczy, że nigdy nie kochałeś. Nie da się przestać kochać!
Ostatnie słowa wykrzykuję, tak, aby wszyscy słyszeli. Zresztą nikogo tu nie ma. Haymitch zlany w trupa i Annie, która zaginęła rankiem nic nie zrobią.
Kopię Peetę w żebro licząc, że się złamie, ale wtem nieznajoma odciąga mnie od niego i przewraca mnie na śnieg, który nawet się nie ugiął pod moim ciężarem.
Widzę, że wyciąga nóż. Próbuję się podnieść, lecz czuję się przygnieciona do podłoża.
Wymierza celny cios w mój policzek. Jak mam się obronić? Co mam zrobić, jeżeli jestem przyklejona do ziemi?
Ból nie pozwala mi się podnieść. Przykładam rękę do rany. Najwyraźniej rozcięła mi twarz o ust do kości policzkowej tworząc potworny uśmiech. Dławię się krwią i łzami bólu. Kaszląc słyszę Peetę.
-Lauren, dobrze zrobiłaś, nie martw się nią.
A więc ma na imię Lauren. Peeta zachowuje się jak psychopata, czy też szaleniec. Co zrobiła dobrze? Bardzo ładnie poharatała mi twarz?
Nie wierzę, że powiedział to chłopak, który jeszcze parę lat temu twierdził, że nie chce, by go zmienili. Chociaż... może go nie zmienili? Może był taki od początku, tylko nie miał jak tego pokazać?
Resztkami sił czołgam się do muru, o który się opieram.
Patrzę na trzy, wielkie krople krwi, które spływają na śnieg. Czerwone na białym. Czerwień. Róże. Biel. Białe róże. Snow.
-Gratuluję...
Mamroczę w gorączce spowodowanej bólem, albo- kto wie?- zakażeniem. Wykończył mnie. Nie wyjdę z depresji, bo po co? Ciekawe kto się będzie cieszył? Kto się cieszył ze śmierci Gale'a? Ze śmierci mojego jedynego przyjaciela. To takie naiwne, że chciałam spędzić resztę życia z Peetą, a tymczasem miałam wymarzonego mężczyznę na wyciągnięcie ręki. Jak jedno wydarzenie może zmienić ludzkie zdanie.
Chciałabym już nie żyć. Rzecz jasna, nie zabiję się, ale gdyby ta dziewczyna wymierzyła celniejszy cios, na przykład w serce nie męczyłabym się tak.
Co by było gdyby? Co? Lepsze życie.