poniedziałek, 26 września 2016

COME BACK!!!

No, może nie do końca, na tym blogu, ale jednak come back :D
Chciałabym Was zaprosić na moją nową opowieść, tym razem pisaną na Wattpadzie ^^
Niektórzy z Was zapewne słyszeli o tym, że piszę książkę, ale ze względu na okoliczności i rozsądek, postanowiłam zacząć powoli publikować ją na Wattku :D

CLICK!

I niech los zawsze Wam sprzyja!

niedziela, 20 marca 2016

Wattpad

 Dobrze, ponieważ dużo z Was pisało komentarze, jakbym już odchodziła z tego świata (za co z drugiej strony bardzo dziękuję! :D) postanowiłam podzielić się z Wami moim Wattpadem, żebyście mogli jeszcze poczytać coś mojego ^^

-->klik<---

Wstawiam tam różne one shoty, niezależne opowiadania, fanfici- czego dusza zapragnie! :D
I bardzo, bardzo dziękuję Wam wszystkim za tak cudowne... pożegnanie, z każdym słowem coraz bardziej się wzruszałam :'D Jesteście wspaniali!

I niech los zawsze Wam sprzyja!

piątek, 18 marca 2016

Epilog

Nie sądziłam, że to będzie takie trudne. Nie sądziłam również, że po obaleniu rządów Snowa wszystko będzie jeszcze gorsze. Pogodzenie się ze stratą najbliższych było szokiem, zarówno dla mnie, jak i dla Peety. Pochowaliśmy naszego mentora, przyjaciela i można powiedzieć, że naszego ojca... a bardziej mojego. Opiekował się mną, gdy coś działo się Peecie, był ze mną i w dodatku dla nas przestał pić. Nikt się nie spodziewał, że umrze w tak młodym wieku, choć kiedyś było to dla nas oczywiste. Nie skarżył się na bóle żołądka, a po obdukcji wyszło na jaw, iż miał raka trzustki i wątroby. Cały swój majątek przepisał na nas. Sprowadziliśmy tutaj kogo mogliśmy, ponieważ nie chcieliśmy być tu sami. Zanim jednak to nastąpiło, Beetee poraził się prądem, mama zmarła podczas operacji, a Effie... Nie mamy z nią kontaktu i nigdy nie będziemy mieli. Nawet nie wiadomo co się z nią stało. W ten oto sposób udało nam się sprowadzić tylko Johannę z jej mężem, oraz dziećmi. Co do Annie, to była doskonałą matką. Wychowała Feena najlepiej, jak tylko potrafiła, jest genialnym chłopcem. Gale uporał się ze stratą swojej miłości i chyba założył rodzinę, ale tego nie jestem pewna. Dostałam od niego list jakieś dwa lata temu, przed porodem, lecz nigdy go nie przeczytałam. Za bardzo się bałam. Zrobił to za mnie Peeta, który potem milczał cały dzień. Nie dojdę, dlaczego, nawet za sto lat.
Na szczęście Peeta się nic nie zmienił. Podobno koszmary przestały go nękać i wrócił ten dawny chłopak, który mnie kochał. On mnie nie zostawił, wiedziałam o tym. Pomaga mi z codziennymi trudnościami i po śmierci tej roześmianej, bardzo dzielnej dziewczyny z Czwórki, mojej przyjaciółki, jest jedyną osobą będącą w stanie mnie pocieszyć. Tak było, jest i będzie. Mamy siebie. Tylko siebie. Nikogo więcej- wszyscy odeszli, ale spełnili swoją ziemską rolę. Teraz pozostaje mi tylko patrzeć, jak nasze szkraby bawią się na Łące. Roztańczona dziewczynka o ciemnych włosach i niebieskich oczach. Chłopiec z jasnymi lokami i szarymi oczami, który ledwo co nauczył się chodzić i usiłuje nadążyć za nią na tłustych nóżkach. Trwało to pięć, dziesięć, piętnaście lat, zanim się zgodziłam, ale Peeta tak bardzo ich pragnął. Gdy pierwszy raz poczułam, jak ona rusza się we mnie wpadłam w przerażenie, stare, jak świat. Tylko radość płynąca z tulenia jej w ramionach mogła je złagodzić. Noszenie jego było trochę łatwiejsze, ale nie za bardzo.
Dopiero zaczynają zadawać pytania. Areny zniszczono na dobre, wybudowano pomniki, nie ma już Głodowych Igrzysk, ale uczą o nich w szkołach, a Iris wie, że odegraliśmy w nich jakąś rolę. Sean dowie się za kilka lat. Jak mam im opowiedzieć o tamtym świecie, żeby ich śmiertelnie nie wystraszyć? Moje dzieci uznają przecież za oczywiste słowa piosenki:

W oddali łąki wejdźże do łóżka,
Czeka tam na Cię z trawy poduszka,
Skłoń na niej główkę, oczęta zmruż,
Rankiem Cię zbudzi słońce, Twój stróż.
Tu jest bezpiecznie, ciepło jest tu,
Stokrotki polne zaradzą złu,
Najsłodsza mara tu ziszcza się,
Tutaj jest miejsce, gdzie kocham Cię.

Moje dzieci nie wiedzą, że bawią się na cmentarzysku.
Peeta mówi, że będzie dobrze. Mamy siebie, mamy też książkę. Dzięki nam zrozumieją i staną się mężniejsze. Któregoś dnia będę jednak musiała opowiedzieć im o swoich koszmarach. Dlaczego przychodzą, dlaczego nigdy nie znikną na dobre.
Wyjaśnię im, jak udaje mi się przetrwać. Dowiedzą się o kiepskich porankach, kiedy nie potrafię czerpać przyjemności z niczego, bo boję się, że zostanie mi to odebrane. Wtedy sporządzam w myślach listę wszystkich dobrych uczynków, których byłam świadkiem. To taka zabawa, i bawię się w nią, choć po upływie ponad dwudziestu lat staje się trochę nużąca.
Istnieją jednak znacznie gorsze zabawy.

KONIEC TOMU CZWARTEGO

KONIEC



**Podziękowania:**

I... oto nadszedł ten moment, którego tak bardzo się wybraniałam i obawiałam. Ten rok zleciał mi bardzo szybko, aż za szybko, ale wiem, że wycisnęłam z niego, co tylko się dało. Kiedyś, a konkretnie w lutym, 2015 roku dawna ja zaczęła pisać to opowiadanie. Czemu? Odpowiedź jest bardzo prosta- niedosyt po książce. Obiecałam sobie, że opiszę 15 lat ich życia. Czy nie podołałam? Powiedziałabym, że wręcz przeciwnie- co to by było, gdybyście właśnie teraz czytali kolejny rozdział, z jakże oryginalnymi przygodami? Pomysły by mnie wkrótce opuściły i niemiłosiernie przeciągałabym i tak już skończoną historię.
Myślę, że dobrym pomysłem będzie skończenie tłumaczenia się i przejście do bardziej szablonowych rzeczy...
Czy ktoś z Was mógłby po prostu na koniec tego posta uśmiechnąć się i poczuć tą samą pustkę, którą czuje się po przeczytaniu książki i tą samą pustkę, która wypełnia mnie właśnie w tej chwili? Chociaż, nie- to jeszcze do mnie nie dotarło, ale zapewne dotrze, gdy kliknę magiczny pomarańczowy przycisk ,,Opublikuj".
Chciałabym Wam bardzo podziękować, Wam wszystkim. Jeszcze jakiś czas temu nie sądziłam, że zgromadzę Was tu aż tylu. Nie mam pojęcia, od czego zacząć... Przede wszystkim chciałabym również podziękować czytelnikom, którzy byli najbardziej aktywni i przez całą tę przygodę mnie wspierali.
Na sam początek love dream- nie spodziewałam się po nikim tak długich, wyczerpujących, a dla autora jakże wzruszających komentarzy! Bardzo, bardzo Ci dziękuję! Bez Ciebie ten blog nie byłby taki sam! :) :* Uścisnęłabym Cię, ale boję się, że mój laptop tego nie wytrzyma! :'D
No, ale nie możemy zapomnieć o całej reszcie moich również aktywnych czytelników- ViksOleverdMillyAaliyah Hunger GamesIgrzyskomaniaczka- jeżeli Was gdzieś kiedyś zobaczę, to przybiegnę przybić piątkę i Was przytulić! :D
W podziękowaniach oczywiście nie mogłoby zabraknąć Madzika! (Nieważne, że nie wiecie, o kim mówię, ważne, że ona wie :D) Bardzo, bardzo Ci dziękuję za to, że za każdym razem mówiłaś mi, że bardzo dobrze piszę i pchałaś mnie do przodu z pisaniem! No i oczywiście dziękuję, że na bieżąco czytasz moje rozdziały, ale na te podziękowania przyjdzie czas później :D
Chciałabym też podziękować rodzinie- choć babcia i dziadek pewnie tego nie przeczytają :') - i Bogu. Kurczę, pisanie było dla mnie tyle razy ucieczką od codziennych problemów i całej reszty trudnych spraw, że... w sumie nie wiem, co bym bez niego zrobiła, a wewnątrz siebie czuję, że pisanie jest takim moim... darem.
Jeszcze raz dziękuję Wam wszystkim, nawet tym, którzy nie komentowali, albo przeczytali to po paru miesiącach, lub latach. Tak, mówię właśnie do Ciebie!
Zaczyna mi się zbierać na płacz, więc lepiej to zakończyć, właśnie teraz. Kocham Was.
I już po raz ostatni...

May the odds be ever in your favor! 

piątek, 11 marca 2016

Rozdział XXXVII


Wciskam się w kąt straganu. Sprzedawca jest chyba wielką gapą, skoro nie zauważył, że ktoś szpera przy jego rzeczach. Cała dygoczę ze strachu. Co tak śmiertelnie wystraszyło Peetę? Jesteśmy bezpieczni, a przez jego ucieczkę możemy spóźnić się na pociąg.
Nie, zwycięzca Igrzysk nie zwraca uwagi na błahostki. Coś musiało się wydarzyć. Pytanie tylko, co? Choroba utrudnia mi myślenie. Od upadku noga pulsuje, jak oszalała, a ja ledwo wstrzymuję jęki. Wyciągam z kieszeni scyzoryk. Czuję się z nim bezpieczniej, mimo świadomości, iż co najwyżej mogę tym kogoś drasnąć. A jeżeli to będzie taki ktoś, jak Peeta, to nawet nie zdążę się zamachnąć. Wypatruję niebezpieczeństwa w pobliżu, lecz ono nie nadchodzi. Siedzę tak, obserwując małe, brudne grudki śniegu, które bardzo powoli topnieją. Biel. Brudna biel. Zakrwawiona biel. Róże... Otrząsam się, bo gdy tylko o nich myślę, robi mi się nie dobrze, zupełnie, jakbym momentalnie zaczęła jakąś czuć.
Próbuję się podnieść, jednak nie potrafię. Wyślizguję się spod straganu. Wbijam palce w ziemię i staram się dojść jak najdalej, mimo zastrzeżeń Peety. Kolana ślizgają mi się po mokrej nawierzchni. Całą swoją uwagę skupiam na zachowaniu równowagi. Wyciągam rękę, by chwycić się pobliskiego słupa, gdy nagle ktoś szarpie mnie za kołnierz do góry.
- No dalej, ciemna maso! Ruszaj się!- krzyczy Johanna prosto w moją twarz. Nie zdążam nawet dobrze stanąć na nogi, bo Peeta podbiega do mnie i przewiesza mnie przez ramię, jakbym była dywanem. Uderzam go w plecy raz po raz, prosząc o wyjaśnienia i zmuszając do opuszczenia mnie na ziemię. On jednak jest na tyle wytrwały, że przyjmuje wszystkie moje ciosy. Johanna zwalnia tempa, żeby stanąć za Peetą. Siły powoli mnie opuszczają, ale nadal mam zamiar dowiedzieć się, co jest grane.
- Daj mu spokój, chłopak próbuje pomóc. Gdybyś miała choć trochę rozumu, zrozumiałabyś, dlaczego uciekamy.
Wskazuje głową na Strażników, którzy stoją odwróceni tyłem.
- Wtargnęli tu godzinę temu- ciągnie- Chodzi o to, że chcą nas złapać, bo są wku...rzeni, że przez ciebie wyburzają Kapitol.
- Co?- drę się, a Peeta stawia mnie na ziemi i przykrywa usta dłonią.
- Tędy!- komenderuje Johanna, machając ręką. Wpadamy w małą aleję, przeskakując nad koszem na śmieci.
- Co?- powtarzam, cichszym tonem.
- Wyburzają go, żeby zbudować arenę, ciemna maso- denerwuje się.
- Ale dlaczego obarczają tym akurat mnie?
- Nie pamiętasz o swoim pamiętnym przedstawieniu w Kapitolu?
Peeta przez cały ten czas siedzi cicho. Otwieram usta i zaczynam łapczywie połykać powietrze, którego nagle mi zabrakło. Za dużo, za dużo, jak na jeden miesiąc. Miał być spokój. Bezwładnie osuwam się na ziemię.
- Katniss!- krzyczy Peeta, chwytając mnie w locie. Na jego twarzy maluje się tak głębokie zmartwienie, że od razu postanawiam się podnieść. Oczywiście to okazuje się trudniejsze, niż przewidywałam, bo przed oczami zaczynają latać mi ciemne plamy, a nogi odmawiają posłuszeństwa. Jeden człowiek jest w stanie zdziałać więcej, niż jakakolwiek choroba. Ludzie mogą zniszczyć cię fizycznie, psychicznie i zniszczyć, stłamsić, zgasić jedyne światełko, które zwiastuje o lepszym życiu.
Ale mam dla kogo żyć. Mam dla kogo walczyć i przechodzić wszystkie trudności. Kocham Peetę i nie zamierzam poddać się teraz, gdy gra powoli dobiega ku końcowi.
Spoglądam w błękitne, niczym nie zmącone oczy Peety. Nie ma śladu po osaczaniu. Peeta patrzy na mnie dokładnie tak, jak robił to trzy lata temu, przed Dożynkami, tyle że teraz widzę w nim więcej troski i miłości. W normalnych warunkach bym się rozpłakała, ale Johanna zaczyna niecierpliwie tupać nogą.
- No dalej!- ponagla dziewczyna. Wstając, delikatnie całuję Peetę w usta, co wynagradza mi szerokim uśmiechem.
- Damy radę, nic się nie...- przerywa, bo tupot żołnierskich butów zawiadamia nas o ich przybyciu.
- Nic się nie martw, bla bla bla... możecie odłożyć swoje miłosne momenty, dopóki nie dostaniecie się do Dwunastki? Raczej nie widzi mi się ginięcie w brudnym śniegu, więc ruszcie się, idioci- szepcze tak szybko, że ledwo oddzielam jedno słowo, od drugiego, lecz mimo wszystko kiwam głową i ruszam przed siebie, potykając się o własne stopy.
Wybiegamy zza zabudowanego terenu i zaczynamy przeprawiać się przez gęsty las. Ogon, złożony z parunastu Strażników podąża za nami, niczym cień, więc nie mamy chwili wytchnienia. Gdy się przewracam, Peeta momentalnie bierze mnie na ręce. Szczerze, to gdyby nie Johanna, nigdy nie ucieklibyśmy pościgowi z Kapitolu, bo ma tak doskonałą orientację w terenie, że mimo prowadzenia nas przez najbardziej wymyślne ścieżki, nie zgubiła się.
Dobiegamy do skraju lasu, a zziajana Johanna wyciąga zza pasa pistolet, którego wcześniej nie widziałam. Kręcę głową w niemym proteście.
- Dajcie spokój. Na arenie sobie poradziłam, to tu sobie nie poradzę? Idźcie, pociąg odjeżdża za dziesięć minut, a dojście na stację mniej więcej tyle zajmuje.
Peeta stawia mnie na ziemi. Wymieniamy ze sobą pełne dezaprobaty spojrzenia, a Peeta nabiera głęboki oddech, chcąc przekonać Johannę, żeby jednak nie wystawiała się pod lufę karabinów, lecz tamta znowu nie daje dojść do słowa.
- Już! Chyba nie chcecie być przy mnie, kiedy mam broń, prawda?
Uśmiecha się, jak psychopata, po czym rusza pędem w stronę Strażników. Wzdycham i wykonuję to samo, ale w przeciwieństwie do niej, oddalam się od wrogów.
- Cała Mason- narzeka Peeta w biegu.
Dosłownie wlatujemy na stację, zwracając ku sobie spojrzenia wszystkich zgromadzonych. Upadamy na twarde kafelki peronu, ochładzani śniegiem i powiewem wiatru, spowodowanym nadjeżdżającym pociągiem. Dawno nie biegaliśmy na długie dystanse, to też robimy się cali czerwoni, a ja omal nie zwracam skromnego posiłku.
- Kat...Katniss...
Peeta wstaje, z nieobecnym wzrokiem. Cholera, tylko nie to. Momentalnie podnoszę się, naszykowana na atak szału. On, widząc to, niemrawo się uśmiecha.
- Spokojnie, nic mi jest. Po prostu przyjechał nasz transport.
Wskazuje głową na wielką, blado-fioletową maszynę.
- Masz rację. Chodźmy- mówię, nadal próbując złapać oddech. Stawiam niepewne kroki, w kierunku drzwi, starając się odepchnąć od siebie spieszących się ludzi.
Niepotrzebnie się odwracam, bo moim oczom ukazuje się najgorszy widok od paru dni. Szkarłatna maź okala prawie całą koszulę Peety, od pasa, do początku żeber. Dlatego miał taki niewyraźny głos.
- Peeta!- krzyczę zrozpaczona. Z odległości dwóch metrów, widzę, jak jego twarz w ułamku sekundy traci cały kolor i robi się blada, jak ściana. Ludzie obok, zdają się go nie widzieć i nie przejmować się losem nieszczęśliwych kochanków. Podbiegam do niego i staram się go podtrzymać, żeby nie runął na ziemię. W takim stanie raczej nie zdążymy się schować.
Źrenice Peety gwałtownie się kurczą, odsłaniając błękitne tęczówki.
- Spójrz na mnie! Peeta! Peeta.... Pe...- proszę. Nawet nie dam rady go wciągnąć do pociągu. Właściwie, to nie mogę zrobić nic. Może mu przejdzie? Rana była zaszyta, ale mogła się otworzyć przy wysiłku. Łapię kogoś za rękaw, ale kobieta nazywa mnie popaprańcem i wyrywa się z mojego uścisku. Obejmuję Peetę w pasie, żeby dociągnąć go do najbliższej ławki. Czemu ci ludzie nie reagują? Nie są czuli na ludzkie cierpienie, czy się mnie boją? Dzikiej, niezrównoważonej dziewczyny z areny.
Nagle, zupełnie znikąd zjawiają się Strażnicy Pokoju. Świetnie, tylko ich tu brakowało. Zalewam się łzami, gdy w głowie świta mi pewien pomysł.
- Hej!- wrzeszczę, najgłośniej, jak potrafię. Białe mundury zwracają się ku mnie, celując we mnie karabinem. Widząc to, jeden z nich od razu staje między nami, a swoimi kompanami.
- Uspokójcie się, nie widzicie, że są bezbronni?- karci ich. Lekko kiwam głową, na potwierdzenie. Wstrząsają mną tak potworne dreszcze, że ledwo zdobywam się na wypowiedzenie choć jednego słowa.
- Pomóżcie mu- szepczę. I wtedy go widzę. Szare oczy, brązowe włosy, oliwkowa skóra. Odbiera mi dech w piersiach, przez co puszczam Peetę, a ten osuwa się bezwładnie na oparcie. Wybałuszam oczy, gdy Gale zdejmuje hełm.
- Cześć, Kotna.
Gdyby nie umierający Peeta zapewne siedziałabym jeszcze, wpatrując się w żywego Gale'a. Nie ducha, nie zjawę, nawet nie potwornego, półżywego człowieka, tylko w mojego starego przyjaciela. Już mam coś powiedzieć, kiedy nagle wybucham płaczem. Nie wiem, czy ze szczęścia, czy z rozpaczy. Chowam twarz w koszuli Peety, który cały czas próbuje walczyć i nie zamyka oczu. Czuję, jak jedną ręką próbuje mnie objąć, ale jest zbyt słaby, żeby ją położyć na mojej talii, więc tylko dotyka moich pleców.
Gale podchodzi do Peety i pomaga mu stanąć na nogi. Zarzuca sobie jego dłoń na swoje ramię, po czym prosi jednego ze swoich kompanów, żeby mu pomogli, a ja przez ten czas siedzę i obserwuję, jak głowa Peety raz podnosi się, a raz opada z braku siły. Ocieram łzy, żeby ludzie obok przestali się nade mną litować. Jedna część mnie mówi, żebym mu zaufała, lecz druga, że to kolejny podstęp, bo Gale nie żyje.
- No dalej, stary, nie możesz zostawić Katniss- mówi pocieszająco Gale. Podbiegam do nich, żeby zrównać kroki.
- Gdzie go zabierzecie? Pomożecie mu, prawda? Gale!
Staję przed nim, szarpiąc go za mundur. Uśmiecha się szczerze.
- Nigdzie, gdzie ciebie nie będzie- odpowiada nieco oschlej, lecz po chwili dodaje:
- Kotna, weźmiemy go pociągu, tam go opatrzymy.
Chcę się jeszcze spytać, jak się tu znalazł, dlaczego żyje, ale mnie uprzedza:
- Wszystko ci wyjaśnię w środku. Pospieszcie się, bo odjedzie- komenderuje.
Jeden z jego towarzyszy przez chwilę rozmawia z konduktorem, dzięki czemu dostajemy osobny wagon. Wciskam się w kąt i czekam, aż Gale opatrzy Peetę, bo nie mogę dłużej patrzeć na jego cierpienie. Gdy słyszę swoje imię, od razu wstaję.
- Gdzie jest Katniss?... Gale?- szepcze zdziwiony Peeta.
- Przecież ty nie żyjesz... pogrzebało cię żywcem w górze...- marszczy brwi. Uradowana podbiegam do niego, mocno całując i od razu zajmuję miejsce obok, wtulona w Peetę, który odzyskał siły.
Wyglądam za okno i doznaję szoku, kiedy dostrzegam gęste lasy Jedenastki. Połowa trasy za nami? Niemożliwe. Spoglądam podejrzliwie na Gale'a, a ten potakuje.
- Zasnęłaś- marszczę brwi, próbując umieścić w czasie mój sen, ale przychodzi mi to z wielką trudnością, to też zmieniam temat.
- Czy teraz mi to wszystko wyjaśnisz?
Gale wzdycha.
- Zacznijmy od początku. Pod władzą Briana byłem zmuszony, żeby...
- Brian? Brian Dab, nasz zastępca prezydenta?
- Tak, Kotna. Tak. Zaraz do tego dojdziemy, daj mi skończyć. Pod władzą Briana byłem zmuszony, żeby porwać Peetę i go torturować, ale gdy trucizna przestała działać, postanowiłem wam pomóc, a następnie chciałem się dla was poświęcić, w ramach rekompensaty za wszystkie krzywdy. Łut szczęścia pozwolił mi na wyjście z jaskini. Łut, albo mój ojciec. Myślę, że nie chciał, żeby jego syn zginął w ten sam sposób. Znając zamiary Briana, wstąpiłem do straży, by was chronić. Takie było moje zadanie od samego początku- opiekować się twoimi bliskimi, ale nie podołałem. Eh, nieważne. Chodzi o to, że Brian przy odrobinie kłamstwa i trucizny zajął wysokie stanowisko. ,,Drugi Snow" dopiął swego, wysyłając Paylor do Anglii. Musiałem wdać się w jego łaski, inaczej wszystko poszłoby po jego myśli, bo ludzie nadal są zaślepieni. To twoje przemówienie... Przez dłuższy czas podawał ci jakieś leki otumaniające, żebyś nie sprawiała problemu. Beetee próbował to wszystko zakłócić, ale byli za dobrze przygotowani. Ludzie w Kapitolu się zbuntowali, bo nie rozumieli, że ty byś czegoś takiego nie powiedziała, więc Brian był zmuszony cię zamknąć. Potem Peeta zorganizował akcję ratunkową. Zrobiłem wszystko, żeby was wpuścić do środka, a następnie przekonałem Briana, że znam was bardzo dobrze i najlepiej nadaję się do pościgu. To ja odciągnąłem Strażników. Ja i ci dwaj mili panowie, którzy też byli z Dwunastki.
Wskazuje na barczystych mężczyzn, którzy obecnie grają w karty.
- Sprawa zaczęła się komplikować już wcześniej, bo wyburzyli połowę Kapitolu, by mieć materiały na arenę. Tyle, że Igrzysk nie będzie. Brian się zabił, widząc, że przegrywa. To koniec, Katniss. Wygraliśmy.

piątek, 4 marca 2016

Rozdział XXXVI

Jest o wiele gorzej, niż było przedtem. Gdy tylko siadam, ból w klatce piersiowej zaczyna być tak natarczywy, że omal nie mdleję. Czuję się tak, jakby wszystkie rany, jakich kiedykolwiek doznałam, skumulowały się tylko w tym jednym miejscu, na raz. Kręci mi się w głowie, ale to i tak najlepsze, co mnie spotkało od tych paru chwil. To kłucie jest przerażające. Najgorsze jednak jest to, że zaczynam kasłać, co jeszcze bardziej pogarsza moją sytuację.
Peeta wybiega, a raczej wychodzi z pokoju, bo nie jest w stanie się szybko poruszać. Wtedy wpadam w panikę. Wolałabym, żeby mnie nie zostawiał, w chwili, w której mam wrażenie, iż zaraz się udławię, albo klatka piersiowa mi wybuchnie. W życiu się tak potwornie nie czułam. To prawda, bywałam chora, na przykład po tym, jak w środku zimy chodziłam na polowanie, albo przeziębiłam się w drodze do szkoły, ponieważ nie miałam na sobie odpowiednich ubrań, ale nigdy, przenigdy nie czułam jakby ktoś tłukł mnie toporem po torsie.
Między jednym kaszlnięciem, a drugim podnoszę głowę i zauważam Peetę. Wyciągam rękę, żeby dotknąć zakrwawionego miejsca, może zmienić bandaż, ale on przyciska mi dłoń z tabletką, do buzi i nie puszcza, póki jej nie połknę. Trochę surowy sposób podawania leków.
Po chwili zjawia się Cher i Johanna, w samej koszuli nocnej. Ma minę, jakby chciała mnie zabić, bo ją obudziłam. Dostaję jakiś syrop i herbatę z rumem. Jest lepiej. Może niedużo, ale jestem w stanie wstać i z pomocą Peety dojść na śniadanie. A przynajmniej taki miałam zamiar jeszcze przed chwilą, bo gdy tylko dochodzę do drzwi, Peeta mnie podnosi i puszcza dopiero, gdy pode mną znajduje się krzesło. Dopóki jednak nie usadowię się na nim wygodnie, trzyma mnie mocno za rękę, bym przypadkiem nie upadła. Johanna opiera się plecami o stół, skubiąc kanapkę ze smalcem.
-No, tak czy siak musicie dzisiaj wyjechać. Chyba już Ci lepiej, no nie? I tak powinniście być mi wdzięczni. O trzynastej macie pociąg, radzę się nie spóźnić, bo będziecie musieli iść na pieszo... Dobra, przebieram się i spadam, nic tu po mnie.
Wpycha pół kromki do ust i wychodzi, bez pożegnania. Gdy odrywam od niej wzrok, na moim talerzu ląduje taka sama kanapka, tylko znacznie większa. Peeta już zaczął jeść, więc nie zwlekam ani minuty. Jestem potwornie głodna.
Posiłek kończymy szybko i bezgłośnie. Peeta myje talerze i sprząta ze stołu. W tym momencie wchodzi do nas oburzona Cher. Zaczyna piszczeć, że jesteśmy gości i nie możemy sprzątać, ale gdy tylko krzyżuje wzrok z Peetą od razu się przymyka, i zdaje sobie sprawę ze swojego zachowania. Trochę ją rozumiem, bo przecież się o nas martwi. Peeta próbuje się przecisnąć przez wąską szczelinę między nią, a stołem, co przynosi skutek taki, że Cher płonie rumieńcem, gdy tylko przypadkiem ją dotyka. Momentalnie otrząsa głowę i poprawia zsunięte okulary. Z pomocą Peety wstaję, po czym drepczę do łazienki. Początkowo chce mnie prowadzić, ale upieram się, że pójdę sama. Z wielką niechęcią wypuszcza mnie z objęć i wraca do kuchni, pewnie po to, by się spakować.
W łazience natrafiam na dużą wannę, bez żadnego prysznica, czy też natrysku. Zrzucam z siebie ubranie, które z cichym szelestem ląduje na podłodze. Prawie tracę równowagę wchodząc do wanny.
Nalewam płyn, o zapachu miodu, na rękę i rozsmarowuję go na całym ciele. Potem zanurzam się w przyjemnie ciepłej wodzie.
Trę palcami włosy, na które wcześniej nałożyłam szampon. Muszę wyglądać choć trochę normalnie. Głowa przestaje mnie swędzieć, ogólnie czuję się o wiele bardziej czysta niż miesiąc temu, tuż po złapaniu. Zastanawiam się, jak i kiedy będę mogła zdjąć but, ale podejrzewam, że dopiero w domu, przy pomocy lekarza. Może nawet za tydzień?
Obsuwam się niżej, zanurzając głowę w wodzie, tak, jak robiłam dawniej. Tyle że tym razem nie uciekam przed kłótniami, krzykami i zamętem. Teraz po prostu marzę o tym, jak bardzo chciałabym przenieść się w czasie i zrobić wszystko inaczej. Może i bym nie żyła, a Peeta byłby pogrążony w wiecznej żałobie, ale przynajmniej nie zabiłabym tyle osób, w tym przyjaciół. To nie miało być tak! To istny koszmar, pomyłka. Wynurzam się i od razu zimny dreszcz przeszywa moje ciało. Nie ta osoba, nie to miejsce, nie ten czas, ciągnę przemyślenia. Pomyłka, zwykła pomyłka, ona wpędziła mnie w świat mar, widm i upiorów, z których nigdy nie wyjdę. Nawet za tysiąc lat, to moja kara. Moja... nasza. Nie! Nie mogę tak myśleć! Będzie dobrze, Peeta mi pomoże. Będzie, Katniss, pocieszam się, będzie.
Piekąca substancja wlewa mi się do oczu, nosa i uszu. Dławię się nią, krztuszę, ale nie mogę nic zrobić. Młócę rękami, choć już za późno, straciłam panowanie, na nowo. Co się dzieje? Próbuję nabrać powietrze, ale nic mi to nie daje, tylko pogarsza sytuację.
Pamiętam tylko urywki. Co jakiś czas otwieram oczy, ale i tak widzę wszystko jak przez mgłę, jakby coś nie chciało, żebym wiedziała, widziała.
Z początku nie jest źle. Słyszę huki i przytłumione krzyki. Poza tym nic do mnie nie dociera. To sen, to tylko sen, powtarzam. Kolejny koszmar, miałam takich tysiące. Ale ten jest inny. Przerażający i realny. Cholernie realny. Wpadam w panikę. Po części nieuzasadnioną, ale jednak, mimo wszystko, mimo najszczerszych chęci czuję, że coś mnie nęka. Nęka, to za mało powiedziane. Znowu czuję, że umieram, ale zaczynam się do tego przyzwyczajać. Peeta już raz umarł, za to ja prawie umarłam parę razy i wiem jak to jest. Niby dobrze, ale zaczyna mnie ogarniać strach. Widzę tatę, Prim i Gale'a. Ponownie przeżywam zabijanie każdej ofiary z osobna. Wszyscy po kolei, niczym film. Po co mi to było? Nie chciałam. Finnick, przepraszam.
Nie płaczę. Nie mam jak. Wszystko mnie piecze i dusi, nie czuję kończyn, ledwo oddycham. To znaczy, nazywam to oddychaniem, bo jak inaczej można to nazwać? Umieraniem? Niech będzie, ale wolę bardziej optymistyczną wersję. Już raz tonęłam, ale teraz jest inaczej. Nowicjuszka, myślę. Zupełnie jak wszystkie dzieci na arenie. Jestem jedną z nich.
-Zawsze Cię tak przytula, gdy śpi?
-Inaczej nie zaśnie.
Dociera do mnie rozdygotany, płaczliwy i chyba lekko przestraszony głos.
Czyli jednak żyję. Żyję, lecz czuję się okropnie. Nie dość, że choroba powróciła, to czuję się dziwnie przyduszona i pierwsze co robię, to mocno kaszlę, próbując zakryć usta kocem, który owija się wokół mnie niczym kokon, wokół larwy.
-Katniss!
Peeta gwałtownie przyciąga mnie do siebie i przytula, tak mocno, że mam wrażenie, iż zaraz połamie mi kolana, i żebra.
-Nie rób mi tak więcej.
Szepcze mi do ucha, po czym całuje. Strasznie kręci mi się w głowie, więc z początku nie wiem o co chodzi, ale odwzajemniam pocałunek. Zanim jednak zdążę pocałować go mocniej, odsuwa się ode mnie i patrzy głęboko w oczy.
-Przynieść coś?
Przerywa ciszę Cher.
-Nie, nie trzeba.
Odpowiadam i układam się wygodniej na Peecie. Strasznie mi zimno. Najchętniej bym się zdrzemnęła, ale raczej marna szansa, że zmarnujemy tyle czasu. Żeby nie zasnąć, zagaduję Peetę.
-Co się właściwie stało?
Odzywam się dopiero, gdy zostajemy sami, w salonie.
-Straciłaś przytomność podczas kąpieli.
Nadal drży mu głos. Otwieram usta, ale ciągnie dalej.
-Katniss, bardzo mi przykro, ale musimy iść, Johanna nie daje nam spokoju.
Przez chwilę milczę.
-Czemu musimy tak szybko wyjeżdżać?
Pomijam, iż może chodzić, o nadużywanie gościnności. Ona nigdy nie była gościnna i tym bardziej nie przejmowałaby się sytuacją jej kuzynki.
-Pozwolę się wtrącić.
Słyszymy nieśmiały głos z drugiego konta pokoju.
-Wybaczcie, że Was podsłuchałam, ale muszę Wam o czymś powiedzieć. Johanna jest w jakiejś działalności charytatywnej. Do końca nie wiem, co oni tam robią i czym się zajmują, ale ona strasznie się tego wstydzi.
Wytrzeszczamy z Peetą oczy. To aż niemożliwe, żeby Mason komuś pomagała. Chyba, że... że jej to pomaga. Czyżby też miewała koszmary, z którymi nie może sobie poradzić?
-Tylko dlatego kazała nam się zrywać?! Żebyśmy nie zobaczyli jak pomaga innym?
Oburza się. Chodzi mu o mnie, myślę.
-Jest dobrze, dam radę.
Na dowód tego, podnoszę się, ale gdy tylko koc na chwilę się obsuwa, zauważam, że jestem naga. Momentalnie siadam zmieszana. Wpatruję się w podłogę, zastanawiając, jak mogę z tego wybrnąć. Peeta wysuwa spode mnie nogi i sięga po ubrania leżące na stole. Cher, wychodząc, cichutko zatrzaskuje za sobą drzwi.
Peeta uśmiecha się niewinnie.
-Wiesz, nie mieliśmy jak Cię ubrać, więc ostatecznie owinęliśmy Cię ręcznikiem.
Tłumaczy. Przez chwilę przetwarzam te informację, po czym bez najmniejszego skrępowania wstaję. Ręcznik cicho opada na moje stopy, a ja zaczynam się ubierać. Peeta wydaje dziwny jęk zdziwienia.
-Ka...K...Kat...
Jąka się. Ma minę, jakby jednocześnie był oszołomiony, zdezorientowany, lekko ucieszony i skrępowany. Już wstaje, by okryć mnie ręcznikiem, ale go powstrzymuję.
-Byliśmy razem, na dwóch Igrzyskach, przed chwilą, nieprzytomną, wyciągnąłeś mnie z wanny, powiedz mi, czego mam się wstydzić?
Pytam.
-To Ty masz problem z cudzą nagością.
Podchodzi i naciąga na mnie bluzkę.
-Masz rację. Ja.
Daję nacisk na ostatnie słowo. Peeta lekko mnie całuje, po czym sięga po plecak. Daje mi czas na założenie spodni, które są rozprute w miejscu, gdzie mam usztywnienie.
Już po dwóch krokach łapię się lampy, która omal nie upada. Staram się to przed nim ukryć, ale to raczej niemożliwe, ponieważ często dowiaduje się o czymś, co jeszcze do mnie nie dotarło. Bierze mnie na ręce, choć widać, jak bardzo ma przesiąknięty bandaż.
Przy drzwiach zastajemy Cher. Nerwowo majstruje coś przy dużych okularach. Gdy tylko jedna deska skrzypi pod naszym ciężarem, od razu, szybko podnosi głowę, a kosmyki jej ciemnych włosów przeskakują na drugą stronę głowy.
-Już idziecie? Macie wszystko? Pamiętacie kiedy jest pociąg, prawda?
Zasypuje nas pytaniami, skacząc wokół nas niczym mały, tresowany piesek. Narzuca na mnie jakąś dodatkową kurtkę i otwiera przed nami drzwi, które szybko zamyka. Od razu robi się blada, jak papier.
-Mój pan ojciec wrócił.
Zakrywa usta dłonią, tłumiąc rozpaczliwy krzyk.
-Teraz już naprawdę musicie iść. Ojciec bardzo nie lubi, jak kogoś goszczę, tym bardziej, jeżeli w tym towarzystwie jest chłopak.
Kuca przy drzwiach i zaczyna bardzo nerwowo wciągać powietrze. Mam wrażenie, że zaraz udusi się własnym oddechem. Peeta sadza mnie na komodzie obok i klęka obok niej.
-Cher, nie martw się, mogę z nim porozmawiać, nic Ci nie będzie.
Dziewczyna zalewa się łzami, ale po chwili duka:
-Nie, to nie ma sensu, do niego i tak nic nie dociera, nie możecie...
Po tych słowach kompletnie się rozkleja. Wpojona dobroć Peety, nie pozwala mu tak po prostu się ulotnić.
-A może wyjdziemy innym...
Nie dokańcza, bo Cher wyskakuje do góry, zderzając się z Peetą czołami, ale nie zwraca na to uwagi, tylko pruje przed siebie, jak przestraszona sarna. Wyciągam ku niemu ręce, żeby łatwiej było mu mnie podnieść. Truchtem dogania Cher. Otwiera potężną okiennicę.
-Przykro mi, że musimy się rozstać w ten sposób. Miło było Was poznać, uważajcie na siebie.
Wyszeptuje nerwowo.
-Jakby coś się działo, to wiesz gdzie mieszkamy.
Puszcza do niej oko.
-Jesteśmy Ci bardzo wdzięczni.
Dodaję. Całuje Peetę w policzek, mocno mnie przytula i pomaga mi przejść do ogródka.
-Do zobaczenia!
Macha z okna. Uśmiechamy się do niej, po czym lądujemy w krzakach. Teraz jesteśmy zdani tylko na siebie. Zresztą, jak przez całą resztę życia.
Peeta podsuwa mi scyzoryk.
-Po co...?
-Po prostu weź, na wszelki wypadek.
Chowam broń w kieszeni. Nie chcę ,,wszelkich wypadków". Mam ich dosyć. Trochę się przyzwyczaiłam do mojego nienaturalnego obuwia, dzięki czemu jestem w stanie jako tako się przemieszczać. Bezszelestnie skradamy się przez całą szerokość ogródka, przeskakujemy przez płot i jak gdyby nigdy nic maszerujemy w stronę, gdzie przypuszczamy, iż jest stacja kolejowa.
Nagle Peeta z całej siły popycha mnie pod stragan. Rozpaczliwie próbuję się czegoś złapać, ale skutkuje to tylko tym, że rozdzieram sobie rękę gwoździami. Już mam zamiar się podnieść, ale Peeta skutecznie mnie ucisza, przyciśnięciem jego rękawa do moich ust. Gryzę go w nadgarstek, żeby mnie puścił, ale skupił się na grupce przechodniów. Spogląda na mnie zezłoszczonym spojrzeniem. Efekty osaczenia powróciły?
-Schowaj się.
Szepcze i znika za budynkiem.

piątek, 26 lutego 2016

Rozdział XXXV

Tkanina spada prosto na moje stopy. Cher wydaje z siebie jęk i chwyta się framugi. Jeszcze źle widzę, ale chyba się rumieni.
-O matko... Peeta Mellark?
Stoi bardzo niestabilnie, zupełnie jakby miała zaraz runąć na podłogę. Rozcieram oczy i spoglądam na nią. Filigranowa brunetka z dużymi, czarnymi oczami i okularami. Wygląda całkiem przyjaźnie, myślę. Gdy tylko nasz wzrok się krzyżuje ponownie płonie rumieńcem.
-Katniss!
Tym razem niemal krzyczy.
-Cicho, uspokój się, co jeżeli ktoś Cię usłyszy?
Johanna wyprowadza ją za drzwi. Cher wyślizguje się z jej żelaznego uścisku i niepewnie zagląda do nas.
-To Wy? To naprawdę Wy? Peeta?
-Z tego co wiem, to tak.
Żartuje Peeta.
-Nie przedstawiłam. Mam na imię Cher, ale to chyba już wiecie. :)
Ściska nam dłonie. Nawet nic nie musimy mówić, bo za pewne zna nas doskonale.
-Gdybym od razu wiedziała, że to Wy, to przyniosłabym Wam coś innego.
Pospiesznie, z pokorą sprząta upuszczone ubrania.
-Zaraz wracam.
W ostatnim momencie chwytam ją za nadgarstek. Peeta jak zwykle się domyśla, o co mi chodzi, więc nawet nie muszę się wysilać, by ułożyć zdanie.
-Te będą dobre.
Oświadcza. Dziewczyna patrzy na nas podejrzliwie, po czym siada tuż obok, na podkurczonych nogach.
-Skoro tak.
Rozdziela cienkie materiały. Robi to z bardzo wielką precyzją.
-Bardzo Was przepraszam, ale mogę Wam dać ubrania tylko z kolekcji letniej. Jeżeli dałabym coś z zimowej, to mój pan ojciec by to zauważył. Wolę nie wiedzieć, co by się stało. Żebyście nie marzli, dałam Wam dwie bluzy. Jeszcze raz przepraszam, ale chyba wiecie o co mi chodzi.
Zwiesza smutno głowę. Dziwi mnie to, iż powiedziała pan ojciec, zamiast po prostu ,,tata", albo ,,ojciec", lecz być może pochodzi z takiej rodziny, lub to ich miejscowa gwara, jeśli można to tak ująć.
-Tak, wiemy.
Przyznaje Peeta. On wie. Ja za to nie wyobrażam sobie, by któreś z rodziców mnie biło. Nawet mi to przez myśl nie przeszło, dopóki go nie zobaczyłam. Nie wiem, kogo mi bardziej żal.
Na pocieszenie kładę jej rękę na ramieniu. Okulary jej parują, więc szybko wstaje i wybiega.
Cicho zatrzaskuję drzwi nogą, po czym zabieram się za przeglądanie odzieży. Faktycznie, zwykłe koszulki, bluzy i spodnie nie wiele dadzą w taki mróz, ale w tej sytuacji, wszystko jest lepsze od mojej bielizny. Pomagam Peecie się przebrać. Dopiero po zdjęciu koszuli mogę zobaczyć jak bardzo oberwał. Podejrzewam, iż były to co najmniej dwa pociski. Przez chwilę wpatruję się w czerwony bandaż, a potem staram się pójść prosto do drzwi. Jednak okazuje się to cięższe niż myślałam, ponieważ nawet lekki kontakt mojej nogi z podłogą, wystarcza, bym momentalnie straciła równowagę. Peeta szybko wstaje i w ostatniej chwili mnie łapie, z czego nie jestem zadowolona. Powinien leżeć i odpoczywać.
Wychodzimy ze składziku. Wita nas zgorzkniała Johanna i Cher, wpatrująca się wielkimi oczami w Peetę. To taka lepsza wersja Mellow, myślę. Od razu kuśtykam w jej kierunku.
-Cher...
Nic.
-Cher!
Muszę powtórzyć dwa razy, by usłyszała. Patrzy się na mnie tak, jakbym przed chwilą się tu, znikąd pojawiła. Zdezorientowana spogląda na moją nogę, po czym przestraszona podaje mi drewnianą, grawerowaną laskę.
-Przepraszam, Katniss, na śmierć zapomniałam. Co takiego chciałaś mi powiedzieć?
-Po pierwsze, nie przepraszaj cały czas za wszystko, poradziłabym sobie bez tego.
Wskazuję na śliczną, drewnianą laskę.
-Po drugie, trzeba Peecie zmienić opatrunek, bo krwawi.
Gdy wychodzi, Johanna szybko do nas doskakuje.
-Lepiej by było, gdybyście jutro wyjechali.
Jej głos jest nieznoszący sprzeciwu. Chcemy coś powiedzieć, zapytać się, czemu, ale brakuje nam odwagi. Mamy dość problemów, niektórych lepiej nie być świadomych.
Cher nadciąga do nas z apteczką. Przechodzimy przez kręte korytarze jej domu, by znaleźć się przy schodach, prowadzących na górę. O dziwo je omijamy i zamiast na piętro, idziemy za schody. Brunetka przesuwa jeden panel, a ściana, jak pod wpływem tego ruchu wsuwa się pod jedną z desek. Pełna wątpliwości wchodzę do środka. Jest to mały, śliczny pokoik z dwoma łóżkami, między którymi stoi stół, puszystym dywanem i mnóstwem krajobrazów. Mają one zapewne uzupełniać miejsca, gdzie powinny być okna.
Peeta od razu opada na materac. Jest cały blady, ale jutro powinno być lepiej. Musi być lepiej, inaczej nie damy rady stąd wyruszyć. Siadam obok. Na szczęście zdążył zdjąć bluzkę, ułatwiając mi zadanie. Ostrożnie, kawałek, po kawałku odwijam elastyczną tkaninę. Coraz bardziej zaczyna kręcić mi się w głowie, ale z uporem maniaka pozbywam go kolejnych warstw materiału. Zaciskam usta, gdy dochodzę, do najbardziej przesiąkniętego skrawka, czyli ostatniej osłony, zasłaniającej ranę. Muszę na chwilę przerwać, bo palce zesztywniały mi tak, że nie mogę nimi poruszać. Czuję, jakby moje serce miało zaraz wyskoczyć z klatki piersiowej i zrobić dziurę w ścianie. Biorę dwa głębokie oddechy. Dawno nikogo nie opatrywałam, więc jest to dla mnie swojego rodzaju nowość. Puszczam materiał i zaczynam głośno kasłać. Tuż przed atakiem kaszlu, mocno przykładam rękę do brzucha Peety, żeby się nie podniósł. Tak mocno się rzucam, że wręcz spadam z łóżka. Dostaję szklankę wody. Wypijam ją powoli, małymi łyczkami, w między czasie odchrząkując, co jakiś czas. Wstaję, ukradkiem spoglądając na twarze pozostałych. Johanna już dawno dała sobie z tym spokój i usiadła na miękkim dywaniku, zaś Cher, co rusz, na przemian się na nas patrzy.
-Katniss, jeżeli nie czujesz się na siłach, to...
-Zaczęłam, to skończę.
Chrypię. Nie potrafię powstrzymać drżenia rąk, jednak mimo to staram się wyciągnąć spod niego ostatni kawałek bandaża.
Gdy moim oczom ukazuję się pozszywana, lecz nadal krwawiąca rana, omal nie zwracam posiłku. Próbuję oderwać od niej wzrok, jednak cały czas, coś nakazuje mi na nią patrzeć. Ciężko mi się oddycha. Ponownie biorę parę głębokich wdechów. Dasz radę, byłaś Kosogłosem. Jesteś Kosogłosem. Jesteś Katniss Everdeen. Dziewczyną, która igra... ła z ogniem, pokrzepiam się.
-Cher, podaj mi proszę... Cher?
Podpiera się półki załadowanej książkami i z otwartymi ustami wpatruje się w ranę. Zrobiła się zielonkawa, więc daję jej spokój.
-Johanna, podaj mi apteczkę.
Przedmiot z hukiem ląduje tuż przy moich stopach. Pospiesznie otwieram pudełko, w poszukiwaniu środku dezynfekującego. Nalewam go, na waciki i przecieram zaszyte miejsca. Po obmyciu można dokładnie zobaczyć skąd wydobywała się krew. Doktor przegapił miejsce, więc pół centymetra rany jest cały czas otwarte. Nie mamy odpowiednich rzeczy do szycia, więc daję sobie z tym spokój i zawijam ranę jeszcze raz, tyle, że mocniej. Śnieżnobiały bandaż zakrywa paskudną ranę, przez co Cher i ja ochłonęłyśmy. W szczególności ona, bo jej twarz przybrała mniej więcej normalny kolor. Ja nadal zmagam się z odruchem wymiotnym.
-To ja już pójdę.
Mówi kuzynka Johanny, po czym obie wychodzą. Równie dobrze mogłyby nie być przy zmienianiu opatrunku, bo tylko przeszkadzały, ale rozumiem, że chciały pomóc. Przynajmniej Cher, bo Mason nigdy nie była skora, do pomocy.
Choroba powraca, więc po omacku idę do swojego łóżka, nie patrząc na zegarek. Po drodze natrafiam na coś puszystego. Odskakuję, myśląc, że to szczur, ale to tylko ten sam, kremowy dywan. Panel podłogowy ugina się pod moim ciężarem, a ja czuję, jakbym miała zaraz spaść. Ze strachem chwytam się nogi od łóżka, na które się wdrapuję. Wpadam na miękką pościel. Układam się wygodnie, lecz gdy tylko przyciskam twarz do poduszki, ona znika, zostawiając pustkę. Bezdenną, czarną przepaść. Podnoszę się oniemiała, ale po chwili znowu tracę siły kładę się. Staram się zaprzyjaźnić, z tą ciemnością, która chyba mnie strasznie nie lubi, ponieważ zawsze, kiedy staram się zrobić krok w jej stronę, ona pochłania mnie i znów spadam coraz niżej. Co jakiś czas muszę otworzyć oczy, bo zwyczajnie się boję. Czegoś mi brakuje, nie jest tak, jak zawsze.
Wtem ktoś obejmuje mnie w pasie i przyciąga do siebie. Przerażona, wystraszona i dzika podnoszę powieki, i w pierwszym momencie chcę uciec, ale to tylko, to coś, czego mi brakowało. Wtulam się w niego.
Chcę go pocałować, ale nie potrafię opanować ataku kaszlu. Zaczyna piec mnie w gardle. Peeta podaje mi wodę. Łapczywie ją wypijam. Nie wiem skąd się tutaj wzięła. Być może ktoś ją przed chwilą przyniósł. W trakcie połykania, nawraca mi kaszel, przez co zaczynam się krztusić. Odkładam szklankę i czekam aż torsje przestaną mną rzucać. Kulę się na drugim końcu łóżka. Już mi obojętne, czy znowu będzie mnie pochłaniać czarna dziura, czy też coś mnie zaatakuję, po prostu chcę zasnąć.
Słyszę szelest. Zakrywam uszy dłońmi, myśląc, że to zmiech. Teraz, w przeciwieństwie do poprzednich koszmarów unoszę się. Pogrążona w ciemności i samotna. Zaraz potem znowu spadam i jest prawie tak samo, jak wcześniej. Prawie, bo po chwili coś mnie zatrzymuję. Siedzę, bądź też leżę. Nie ma zmiechów, nie ma zaginionych dzieci. Jestem ja i mrok. Ostrożnie podnoszę głowę. To on. Nie zostawi mnie. Nigdy.
Kładę dłoń na jego policzku i delikatnie przyciskam usta do warg. Mam dziwne wrażenie, że w porównaniu z moimi są lodowate. Peeta zdejmuje mnie ze swoich kolan i kładzie na łóżku. Podpiera się na łokciu, po czym ponownie nachyla się do pocałunku, który tym razem ja przerywam. Nie chcę go zarazić. Słyszę coś typu jęk niezadowolenia. Mi też jest strasznie przykro, ale jeżeli zachoruje, to będziemy uziemieni. Gwałtownie wpycham kołdrę w szczelinę, między mną, a ścianą i się do niej mocno przysuwam. Chowam głowę. w fałdach ciemnej kołdry. Peeta wsuwa pode mnie jedną rękę i mnie obejmuje, a drugą nakrywa nas pościelą.
-Co się dzieje?
Szepcze. Przez chwilę rozmyślam nad powiedzeniem mu wszystkiego, ale w tej sytuacji boję się nawet odezwać. Dlatego też mówię najgłupszą rzecz, jaka mogłaby mi przyjść do głowy.
-Peeta, pójdź już spać, dobrze?
Czuję jak silne ręce przestają mnie obejmować. Spodziewam się, że będzie mi robił wyrzuty, ale on tylko się odsuwa. Czyli zwyczajnie mnie posłuchał.
Łzy napływają mi do oczu. Czemu jestem taka głupia?! Taka bezmyślna?, krzyczę w myślach. Dociskam do oczu szorstką tkaninę. Nie potrafię jednak opanować okropnych, dławiących dźwięków. Zawijam się w kołdrze, niczym larwa w kokonie i staram się zasnąć. Było mi przy nim tak dobrze, ale jednocześnie strasznie się o niego bałam. Robi mi się zimno, ale czuję, że dłużej nie wytrzymam.
-Peeta?
Łkam. Zanoszę się histerycznym płaczem. Próbuję powstrzymać odgłosy, które zawsze wydaję podczas płakania, ale to na nic. Gryzę się w nadgarstek licząc na to, że ból mi pomoże, lecz to również nie pomaga. Nagle ktoś zaczyna mnie głaskać po zewnętrznej stronie dłoni, tak długo, aż nie wyjmę jej z ust. W końcu ustępuję, ale zaczynam się rzucać. Wielkie, ciepłe łzy spływają mi po policzkach. Czuję, jak ta sama osoba mi je ociera. Odważam się spojrzeć mu w oczy. Chcę coś powiedzieć, ale przerywa mi nagła potrzeba nabrania powietrza. Raptownie połykam kolejne chełsty tlenu. Nie wiem ile to trwa, ale Peeta cały ten czas klęczy obok mojego łóżka i stara się mnie uspokoić.
-Katniss...
Wyciągam ku niemu ręce. Wchodzi na łóżko, a ja od razu mocno go przytulam. Dopiero wtulona w niego i wsłuchana w bicie jego serca jestem w stanie coś wykrztusić.
-Przepraszam. Nie chciałam.
Mówię.
-Nie chciałam...
-Nic się nie stało, spokojnie.
Całuje mnie w czubek głowy. Powoli uspokajam oddech. Może jednak go nie zraniłam? A może znowu gra? Nie, Peeta nigdy nie udaje. Był bardzo przygnębiony, gdy mu powiedziałam, że tylko udawałam miłość.
-Jak się czujesz?
-Lepiej. Myślę, że będziemy mogli dzisiaj wyruszyć.
Podnoszę się z tępym wzrokiem.
-Dzisiaj?
Mamroczę.
-Tak. Jest trzecia.
-Już?
Jakoś nie mogę uwierzyć, że poszłam tak późno spać.
-Katniss, spałaś przy mnie jakieś cztery, czy pięć godzin. Potem się obudziłaś i powiedziałaś mi, żeby sobie poszedł, a za parę minut zaczęłaś płakać i nim się uspokoiłaś, minęła kolejna godzina.
Musi minąć trochę czasu za nim wszystko do mnie dotrze. Kiwam głową i ostatecznie kładę się z powrotem.
-Wiesz czemu Johanna chce, żebyśmy tak szybko wyjechali?
-Niedługo się dowiemy.
Mówi. Przesuwam się wyżej i całuję go w policzek. Zanim sen kompletnie mnie pogrąża widzę jak się uśmiecha. Kocham jego uśmiech.
-Peeta, widziałeś może... Och, nie. Znowu to samo. Wrócę później.
Budzi mnie piskliwy głos. Przeciągam się, zaspana. Zsuwam się z Peety, na bok, żeby spojrzeć na drzwi. Nikogo tam nie ma, co jest jeszcze dziwniejsze. Spoglądam na Peetę. Wygląda na zmartwionego.
-Śpij jeszcze.
Mówi cicho.
-Nie, już nie chcę. Kto to był?
-Cher. Szkoda, że nie widziałaś jej miny, gdy zobaczyła, że śpimy na tym samym łóżku.
-To takie nienaturalne?
-Dla mnie nie. Ja nie widzę w tym nic śmiesznego.
Szepcze mi do ucha.

sobota, 20 lutego 2016

Cressida

Dzisiaj  przedstawię Wam moją ulubioną postać żeńską, czyli Cressidę! :D



Cressida była reżyserką z Kapitolu, jednak przyłączyła się do rebeliantów i wraz ze swoją ekipą filmową- Messalą, Castorem i Polluxem- przyjechała do Trzynastki.
Wiele scen w książce pokazuje jej odwagę i determinację. Pozwolę sobie przytoczyć parę z nich- 
Pierwszą okazją do wykazania swej waleczności miała w Ósemce, gdy Katniss weszła do szpitala, pełnego chorych. Cressida doskonale uwieczniła wszystkie ważne momenty i nawet, gdy nad Dystryktem Ósmym pojawiły się bombowcem, nie zawahała się wejścia na dach, by sfilmować atak Kapitolu i upadek szpitala.
Cressida przyczyniła się również do znalezienia schronienia w Kapitolu, zapoznając Drużynę Gwiazd z Tigris. 
Przez całą książkę służyła Katniss radą, nawet, gdy Castor i Messala polegli w ściekach, pomagała jej w kręceniu propagit, a po śmierci Snowa najprawdopodobniej wyniosła się z powrotem do Kapitolu. 

I niech los zawsze Wam sprzyja!

piątek, 12 lutego 2016

Rozdział XXXIV

Siadam obok niego i mocno szarpię go za ramię. Nie robi się tak z osobami, które zemdlały, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy. Jego klatka piersiowa porusza się wolno, ociężale, jakby miała zaraz przestać. Zanoszę się tak histerycznym płaczem, że też chyba zaraz stracę przytomność. Wielkie, ciepłe łzy spływają mi policzkach, prosto na koszulę Peety, w którą wsiąkają. Co Finnick robił? Trzydzieści razy... Och, to bez sensu! Nie umiem reanimować ludzi. Stracę go, tak jak wszystkich. Bujam się na wszystkie strony, płacząc.
-Nie odchodź, nie...
Błagam. Nie mogę nawet przełknąć śliny, mam wielką gulę w gardle. Otwieram szeroko buzię, próbując zaczerpnąć powietrze. Wszystkie moje rany ponownie się otwierają, nie próbuję powstrzymać krwawienia.
Tuż przy głowie Peety dostrzegam strużkę krwi. Jeszcze tego mi brakowało! Ujmuję jego twarz w dłonie i lekko unoszę. Podkładam rękę, tam, gdzie zakładam, że jest rana. Czuję, jak ciepła substancja oblepia mi palce.
Kładę się na nim, owijam ręce wokół jego szyi, być może blokując dostęp powietrza, ale tak bardzo chcę mieć go przy sobie, a jestem kompletnie bezradna. Rzucają mną tak potworne skurcze, że mam wrażenie, iż straciłam panowanie nad ciałem.
Wtedy silne uderzenie w tył głowy odbiera mi przytomność.
Coś szorstkiego chłosta mnie po twarzy. Boję się otworzyć oczy. Co właściwie się stało? Czy Peeta już umarł? Ja z pewnością nie, bo boli mnie każda część ciała. Czuję, że mam nienaturalnie wygięte nogi, co sprawiło, że nie mogę nimi poruszać. Ostrożnie podnoszę dłoń, ale w czymś mi utknęła, a przynajmniej tak mi się wydaje, ponieważ nic nie czuję.
Z obawą uchylam jedną powiekę. Coś ociera się o moje oko, więc od razu je zamykam. Nie mam możliwość przetrzeć go ręką, więc wciskam twarz w coś, co najprawdopodobniej jest kocem. Ktoś szarpie mnie za kostkę, więc odwracam głowę.
-Och, nareszcie!
Buczy Johanna. Kompletnie o niej zapomniałam.
-Nawet nie wiesz ile przez Ciebie mieliśmy kłopotów.
-Mieliśmy?
Pytam.
-Po tym, jak Peeta zemdlał, a Ty wpadłaś w jakiś szał, po utracie ukochanego, musiałam Cię ogłuszyć, bo nie dało się do Ciebie dojść. Strasznie...
-A gdzie on...
Przerywam jej, ale nieskutecznie.
-Strasznie się rzucałaś. Nie wiem co Cię opętało, ale do rzeczy. Jakoś udało mi się Was dociągnąć do mojego domu, a wtedy...
W świetle słabo tlącej się świecy dostrzegam jedynie jej oczy. Spogląda z wyrzutem na sufit i wzdycha.
-A wtedy przeleciały samoloty i zalały kawałek Dystryktu. Jako że prawie wszystko mamy z drewna, a ta substancja była chyba dodatkowo wzmocniona jakimś cholerstwem, to wszystko zaczęło gnić. Nie ceniłam mojego domu, bo... zresztą, wiesz o co mi chodzi, ale jednak był mój.
Denerwuje się.
-Nieważne. W każdym razie, musiałam Was stamtąd wydostać, co też nie było najłatwiejszym zadaniem. Drewno pod nogami się uginało, wręcz w nim tonęłam, lecz chyba jestem coś Tobie winna, Kosogłosie.
Mówi z przekąsem, ale po chwili ciągnie dalej.
-Władowałam Was na jakiś pojazd i dowieźliśmy Was do sklepu mojego kuzynostwa. Zawołałam lekarza, bo Peeta tak bardzo krwawił, że miałam wrażenie, iż mogłabym napełnić wannę jego krwią. Doktor chwilami myślał, że nie żyjesz- tak mocno trzymałaś Peetę. Próbowaliśmy na wszystkie sposoby Cię od niego odciągnąć, lecz nic nie skutkowało, po prostu się zaklinowałaś. Na szczęście jakoś udało mu się zbadać obrażenia i Was opatrzeć.
Przekręca się na stołku i nachyla w moim kierunku.
-A teraz słuchaj, bo nie będę dwa razy powtarzać.
Kiwam głową, przełykając głośno ślinę. Mój wzrok powoli przyzwyczaja się do ciemności. Jestem otoczona, a zarazem przykryta, przez miliony ubrań, na wieszakach. Jak mniemam, jesteśmy na zapleczu sklepu odzieżowego. Skupiam wzrok na płomyku świecy.
-Masz zwichniętą nogę. Założono Ci jakiś but usztywniający, którego masz nie zdejmować przez najbliższy tydzień. Lekarz zastanawia się jakim cudem udało Ci się przejść tak długą drogę, ponieważ masz uszkodzone mięśnie, w prawej łydce. Rana na udzie, mimo że jest niezasklepiona, to nie trzeba było jej szyć. Posmarowano ją jakąś maścią, żeby sama się zrosła. Co do Peety, to nie ma uszkodzonych organów wewnętrznych, mimo że kula przebiła go na wylot. Ma się nie przesilać.
Z trudem powstrzymuję się od zasypania jej pytaniami. Przetwarzam wszystkie informacje jeszcze raz, a ponieważ większość mnie nie obchodziła, bo dotyczyła mnie, to mam ułatwione zadanie.
-Gdzie on jest?
Przez długotrwałą ciszę, po części pomagającą mi strawić wiadomości, a po części trzymającej mnie w niepewności, nie wytrzymuję i pytam.
-Leżysz obok niego od jakiś... ech... czterech godzin?!
Mówi z ogromnym wyrzutem. Pewnie przez cały ten czas, siedziała w tym zatęchłym składziku i nas pilnowała. Marszczę czoło. Mój wolny tok myślenia można usprawiedliwić, tym, że nie do końca się dobudziłam, albo jestem zszokowana. Nagle dociera do mnie to, co oczywiste. Skoro Johanna mówiła, że przez cały ten czas nie chciałam puścić Peety, to musi być obok mnie. Nadal nie odzyskałam czucia w lewej części ciała, ale pomarańczowy płomyczek odbija się od jego blond włosów. Jestem wokół niego owinięta i musiałam być w naprawdę wielkim szoku, żeby tego nie zauważyć.
-Peeta!
Szepczę.
-Peeta!
Wtóruje z ironią w głosie Johanna. Nie zważając na jej opryskliwość ostrożnie wyjmuję nogę zza Peety, a potem staram się wyplątać dłoń, żelaznego uścisku mojej drugiej ręki. Odgarniam mu włosy z czoła i zaczynam na coś wyczekiwać. Nie wiem na co. Nie wiem też, po co, ale czekam. Nieruchomieję na moment, by się przekonać, że oddycha. Przed oczami ukazuje mi się inny obraz, sprzed laty. Jest dla mnie tak odległy, jakby było to wieki temu. Nie sądziłam, iż te parę lat może wnieść tyle zmian, ran, non-stop ucierających się, na mnie, na stałe. Zarówno na ciele, jak i na umyśle. Niektóre są nieodwracalne, jednych żałuję, drugie chciałabym przywołać jeszcze raz, a inne kompletnie nie mają dla mnie sensu. Teraz widzę nas w jaskini, na Igrzyskach. Przemoczonych, chorych, głodnych, zziębniętych, a jednak na swój sposób szczęśliwych. Pilnowaliśmy się nawzajem podczas snu. Chroniliśmy. Tylko tak udało nam się przeżyć, a teraz mimo różnych niedogodności trwamy w miłości. Moje nieudane próby flirtu, w grocie, które miały miejsce tylko dlatego, że starałam się utrzymać nas przy życiu narodziły nowe uczucie, a te z kolei stało się tak silne, że niemal nie do przełamania. Czasem mam wrażenie, że tylko miłość jest w stanie nas uratować. Uśmiecham się, na myśl spokojniejszego czasu, w naszym życiu.
Pochylam głowę, by pocałować Peetę w usta. Wiem, że śpi i nic nie czuje, lecz mimo wszystko mam nadzieję, że dzięki temu się obudzi. Głaszczę zewnętrzną stroną dłoni jego policzek.
Mam wrażenie, iż ta chwila trwa w nieskończoność. Moje powieki są tak ciężkie, że co chwilę muszę gwałtownie i szybko mrugać, żeby nie zasnąć. Świeca powoli zaczyna się wypalać, co jeszcze bardziej pogrąża mnie w pół śnie, z którego staram się uciec. Z czasem jednak przestaję mieć siłę na ruch dłonią, a potem na otwieranie oczu. Próbuję myśleć o najokropniejszych rzeczach, jakie mnie spotkały, żeby wyrwać umysł, ze stanu odrętwienia, lecz niestety nie daję rady i po krótkim czasie zapadam w sen.
Wydaje mi się, że co jakiś czas uchylam powieki, żeby sprawdzić, czy przypadkiem Peeta się nie obudził, ale równie dobrze to może być wytwór umysłu, pętla czasoprzestrzenna. Gdy w końcu czas ciągłego sprawdzania mija, przenoszę się w istny koszmar.
Zaginione dzieci. Zgubione, stracone. Zmiechy rozszarpujące moich bliskich. Tej nocy dołączają do nich także Kosogłosy, które przestają śpiewać, cichną. Piękna melodia, ułożona specjalnie dla Rue, kończy się piskliwym skrzeczeniem ptaków, które dławią się własną pieśnią i wkrótce umierają. Ponieważ czuję, jak moja- do tej pory- nieruchoma część ciała się odciąża, frunę w przestworza, żeby im pomóc, lecz napotykam barierę. Wpadam w sidła, które z każdym moim następnym ruchem się coraz bardziej zakleszczają.
Z przerażeniem wyrywam się z nietypowego koszmaru, ale tu czeka mnie następny. Na ręce mam szkarłatną posokę. Palce oblepia krew, bez wątpienia. Wymysł, czy to się dzieje naprawdę?
Rozglądam się po pomieszczeniu, a ponieważ w międzyczasie wyczuwam na twarzy filc, to domyślam się, że nadal siedzimy na zapleczu. Wpatruje się we mnie uważnie para oczu i czuję czyjś oddech na karku. Przyglądam się posoce i zastanawiam się, czy osoba, która bacznie mnie obserwuje ma z tym jakiś związek. Potem dostrzegam charakterystyczny błysk złości i wszystko sobie przypominam. W krótkim czasie zaczynam wszystko widzieć dokładniej. Ewidentnie coś żuje, więc chyba przyniosła jedzenie. Próbuję się oprzeć o ścianę, lecz gdy tylko zmieniam pozycję słyszę przygłuszony krzyk. Odwracam głowę i zauważam Peetę. Ma przesiąknięty bandaż. Pewnie na nim leżałam i krew przesiąkła na moją rękę. Momentalnie schodzę z niego, z obawy, że jeszcze coś mu zrobię. Peeta jak gdyby nigdy nic wyciąga rękę w moją stronę i przykłada do policzka.
-Cześć, Katniss.
Uśmiecha się lekko. Widać, że jest bardzo osłabiony. Wpatruję się w jasne punkty, które są jego oczami.
-Cześć.
Odpowiadam szeptem.
-Jak się czujesz?
Pytam, choć wiem, że źle.
-Całkiem dobrze.
Przyznaje.
-Jestem trochę poobijany i zostałem postrzelony, ale zawsze mogło być gorzej.
Ukazuje w uśmiechu białe zęby. Delikatnie przysuwam się bliżej, by mógł na mnie popatrzeć. Zbiera mi się na płacz, ale wykrzywiam usta, żeby odwzajemnić uśmiech. Zważając na to, iż zaraz potem zaczynam płakać, mogło to wyglądać bardziej na paskudny grymas. Myślę, że i tak tego nie zauważył, bo jest ciemno.
-Chodź tu.
Mówi. Chcę się przytulić, ale pamiętam, jak przed chwilą sprawiłam, że rana na brzuchu go zabolała, więc z trudem się powstrzymuje.
-Będzie Cię boleć.
Uprzedzam.
-Teraz mnie boli. Chodź.
Chyba wiem, co ma na myśli. Podkurczam nogę w kolanie i kładę ją na jego brzuchu, tak jak kiedyś, przed całą aferą z Igrzyskami dla kapitolińczyków. Dopiero teraz dostrzegam mosiężny but usztywniający. Wygląda, jakby był na mnie za duży o trzy rozmiary. Jestem przyzwyczajona do noszenia niepasujących rzeczy, ale to jest o tyle dziwne, że tylko wydaje się być większe.
Peeta nie pozwala położyć mi głowy na jego ramieniu, ponieważ od razu przyciąga mnie na długi pocałunek. Po raz pierwszy od dłuższego czasu ani jedno z nas nie jest zmożone chorobą, czy też nie mamy spierzchniętych ust, z odwodnienia. Peeta całuje mnie bardzo mocno, ale zarazem czule. Przez chwilę czuję się jak w domu.
-Jecie, czy nie?
Dobiega do nas głos Johanny. Jakby przestraszeni odwracamy głowy. Gdy układam usta, by jej odpowiedzieć, mała żaróweczka, tuż nad naszymi głowami wydaje przerażający dźwięk, po czym zaczyna słabo świecić. Gwałtownie podskakuje, a Johanna parska śmiechem.
-Naprawili elektrownię.
Podsuwa nam talerz z dwoma kanapkami. Pomagam Peecie usiąść i podkładam mu pod głowę coś, co przed chwilą zdjęłam z wieszaka. Łapczywie zjadamy posiłek, po którym okazuje się, że mamy jeszcze garnek z ciepłą zupą. Gdy wypijam swoją porcję, oddaję Peecie garczek i zagaduję Johannę, żeby rozluźnić dziwnie spięta atmosferę.
-Kiedy będziemy mogli wyjść?
-Niedługo. Zaraz Cher, moja kuzynka, przyniesie Wam ubrania. Wolałam, żebyśmy tutaj poczekali, póki się nie obudzicie.
Kiwam głową. Liczyłam na dłuższą i bardziej kwiecistą wypowiedź, by można było rozwinąć temat, ale czego ja się spodziewałam po Johannie?!
Układam się obok Peety, a on okrywa nas kocem i splątuje nasze dłonie. Johanna zaś cały czas tkwi na stołku gapiąc się w nicość.
Światło co jakiś czas ciemnieje, by po paru minutach znów zaświecić. Peeta głaszcze kciukiem moją dłoń. Siedzimy tak może z dwie godziny, aż w końcu słyszymy pukanie do drzwi. Wraz z ich otwarciem, wpada do nas tyle światła, że wszyscy zostajemy na chwilę oślepieni.
-Ojej, przepraszam. Powinnam była... Peeta?!

piątek, 5 lutego 2016

Rozdział XXXIII

Duszę się. Nie mogę złapać powietrza. To chyba mój rychły koniec. Mam problem z ruszaniem kończynami. Po chwili zaczynam się krztusić, jednak żelazny uścisk na ramieniu nie puszcza. Zaczyna piec mnie w gardle, oczy mnie bolą, a w dodatku nie mogę się ruszyć, do góry ciągnie mnie dziwna siła. Próbuję zaczerpnąć powietrza, przez co jeszcze bardziej pogarszam swoją sytuację. Czuję, że kostka w coś mi się wplątała. Macki wciągają mnie w bezkresną otchłań, jednak widmo nadal próbuje mnie podratować. W momencie, gdy zaczynam myśleć, że zaraz umrę, chłodny wiatr przywraca mnie do rzeczywistości. Mięśnie mi tężeją na zimnie. Otwieram usta i łapczywie wdycham powietrze. Szybko mrugam oczami, by dać mózgowi znak, że już koniec zmyślania. Mimo tego czuję, że substancja ścieka po moich włosach, a ja nie mam nawet pojęcia o co chodzi. Ktoś szarpie mnie mocno za rękę, a za chwilę coś bardzo szorstkiego ociera się o moje uda. Uderzam głową o kamień, ale nie tracę przytomności.
Dziewczyna chwyta mnie za ręce i potrząsa mną z całej siły.
-Hej, ciemna maso! Nie pora na spanie!
Otwieram usta, by coś powiedzieć, ale przyciska moje nadgarstki do ściany.
-Siedź cicho.
Warczy. Słyszę parę plusków i zaczyna do mnie docierać co się dzieje. Przede wszystkim zastanawiam się skąd wzięła się tu Johanna. Czy to możliwe, że coś o tym wszystkim wiedziała i przyczyniła się do wydostania się z Kapitolu? Woda napływa mi do oczu, a nie mam jak ich przetrzeć, ponieważ ona wszystko blokuje.
-Jo...
-Zamknij się i chodź.
Komenderuje. Od razu milknę. Wyślizguje się za skałę, a ja za nią. Utykam na jedną nogę, jednak ona nie ma skrupułów i każe się podnieść. Słyszę krzyk, potem drugi, trzeci i czwarty. Odwracam się, lecz Johanna szarpie mnie za ręce.
-Nie mamy czasu!
Niemal się na mnie wydziera. Zbieram się na odwagę i choć ręce mi drżą, ciągnę ją w swoją stronę, by się na mnie spojrzała.
-Co się dzieje? Skąd Ty się tu wzięłaś?!
Wyrzucam chrapliwym głosem.
-Potem...padnij!
Nie wiem po co to mówi, bo nim zdążę zareagować, rzuca mną w krzaki. Siada obok i przyciska dłoń do ust. Korzystając z chwili wytchnienia, rozcieram biodro, na które z impetem upadłam. 
Johanna rzuca mi karcące spojrzenie. Momentalnie przestaję, choć w rzeczywistości zwijam się z bólu. Ni stąd, ni zowąd zaczynam czuć mocne drapanie w gardle. Z trudnością przełykam ślinę i uspokajam się, tym, że to na pewno przez zachłyśnięcie się wodą. Johanna wyskakuje z krzaków, wciągając w nie jakiegoś mężczyznę. Wyjmuje z kieszeni strzałkę i wbija ją w jego ramie, nim ten zdąży się zorientować w sytuacji. Na wszelki wypadek skręca mu kark, po czym zaczyna zdejmować opancerzenie. Dostaję ochronę na przedramiona i kolana, a sama zakłada lekko za duży pancerz na tułów. Daje mi do rąk pistolet, po czym wstaje.
-No, ciemna maso, czas się zbierać.
Spoglądam na trupa i bez wahania oddalam się od niego na parę kroków. Kucamy przy skałkach i obserwujemy przegrupowującą się gromadę.
-Lepiej stąd pójdźmy.
Proponuję. Zanim jednak to następuje zaczynam kasłać tak mocno, iż mam wrażenie, że zaraz wypluję płuca.
-Ej, wszystko dobrze?
Dopytuje się. Odsuwam ją od siebie, na znak, że nie jest źle, lecz kolejny atak kaszlu zaprzecza temu. Nerwowo spogląda na mężczyzn, którzy zaczynają zbliżać się do nas.
-Postaraj się nie kasłać.
Niby mówi to ostentacyjnie, lecz w jej głosie wyczuwam nutę troski. Chyba nie wyglądam najlepiej, skoro nawet ją to poruszyło.
Johanna jest tu, razem ze mną. Peeta jest...
-Gdzie Peeta?
Patrzy na mnie z wyrzutem.
-Nic mu nie jest.
Szepcze nerwowo. Kiwam głową, starając skupić się wyłącznie na obecnej sytuacji. Najpierw się wydostanę, potem będę myśleć co dalej. Nie potrafię! Nie umiem! Nie mogę... Ronię łzę, która spływa niczym sopel lodu po moim policzku. Johanna łapie mnie za rękę, a ją ściskam tak mocno, jakbym chciała wyłamać jej palce. Robię to tylko po to, by nie stracić równowagi, gdy wstaniemy, oraz po to, żeby wysiłkiem sprowokować umysł do myślenia o przetrwaniu.
Jesteśmy w niebezpieczeństwie, ścigają nas... Kto? Otrząsam głową, przeszukuję myśli, jednak mam problemy ze skupieniem. Może to przez gorączkę?
-Teraz.
Słyszę. Robię jeden, chwiejny krok do przodu, potem drugi, trzeci, czwarty i omal się nie wywracam. Jęczę z bólu, a zamiast troski i współczucia, natykam się na wepchnięcie szmaty w usta. To chyba jakaś chustka, bo nie jest za duża, ale za to bardzo skuteczna. Od razu się przymykam.
Nie podoba mi się zgrzyt, jaki wydaje moja stopa, ale chyba jestem skazana dotrwanie do końca.
Mało orientuję się w sytuacji, obraz mi się rozmazuje, prawie nic nie słyszę i w dodatku raz mi gorąco, a raz zimno. Johanna oddaje strzał i dopiero teraz zaczyna się porządna krwawa jatka, a przynajmniej tak wnioskuję po jej reakcjach. Każe mi się wycofać i iść przed siebie, mówi, że sobie poradzi, więc oddaję pistolet i ruszam.
Niestety, nie radzę sobie bez niej za dobrze, zważywszy na to, iż nogi mi się plączą. Widząc to wkłada rękę pod moją pachę i próbuje ciągnąć za sobą, lecz to, w połączeniu z samoobroną, unikaniem strzałów przeciwnika skutkuje klęską. Stajemy się łatwym celem, mięsem armatnim i w dodatku. Kula grzęźnie w moim ramieniu, a ja wrzeszczę. Johanna też zostaje ranna, w brzuch. Ledwo udaje nam się schować w jakimś dole, zanim kompletnie nas podziurawią. Cała krew odpływa nam z twarzy, panicznie próbujemy zatamować krwotok. Dzięki pancerzowi, nie doznała poważnych obrażeń, jest jednak bardzo mocno poobijana i ranna. Jak się okazuje, oberwała również w nogę, tuż przy tętnicy udowej. Wystarczy jeden rzut okiem na moją rękę, bym zwymiotowała. Zwracam ostanie resztki jedzenie, jakie zjadłam od paru dni.
-Już niedaleko.
Pokrzepia nas Johanna. Nie wychodzi jej to dobrze, gdyż jednocześnie ledwo powstrzymuje łzy i wbija paznokcie w spód dłoni. Nagle podlatuje do góry, z taką szybkością, że zaczyna kręcić mi się w głowie. Cofam się, by zobaczyć co ją porwało.
Mężczyzna górujący nade mną i wzrostem i siłą trzyma ją niczym szmacianą lalkę. Wierci się, ale nic z tego. Chowam twarz dłoniach, wiedząc, że po nas. Nic nie zdziałam. Ona tym bardziej, ale jest pewna rzecz co mnie dziwi, gdy na chwilę rozchylam palce. Nie jest przerażona i stoi na ziemi. Ostrożnie się przysuwam, kiedy sama zostaję uniesiona. Stawia mnie. Od razu chwytam się ręki Johanny, która wywraca oczami.
-Dopiero teraz?
Mówi z przekąsem.
-Nie mogliśmy pojawić się wcześniej, zostaliśmy poinformowani niedawno.
Przemawia oficjalnym głosem.
-Całe Panem wiedziało, a Wy nie?
Przybiera ironiczny ton.
-Wiele byśmy ryzykowali, gdybyśmy się zapuścili w las, nie znając ich namiarów. Panna Everdeen miała duże szczęście, że się nie zgubiła. To największa i najbardziej zalesiona część Siódemki.
-Panna Everdeen miała duże szczęście, że ją znalazłam.
Odgryza się. Kładzie duży nacisk na ostatnie słowo.
-Oczywiście.
Mówi uprzejmie i zaraz potem drze się na całe gardło:
-Schwytać ich!
Duża grupa żołnierzy w zgniło-brązowych mundurach wyskakuje dosłownie z każdej części lasu. Nowi Strażnicy Pokoju, domyślam się. Po zwycięstwie, wcześniejszych wsadzono do fabryk, gdzie spędzą resztę życia i ustalono nowe zasady, z nowymi ludźmi. Myślę, że walka jest przesądzona, jednak zaczyna się ich pojawiać coraz więcej i więcej, więc wraz z Johanną gwałtownie się odwracamy idziemy w stronę osady.
Nerwowo odwracamy głowy, co jakiś czas, choć i tak nam nic nie grozi. W pewnym momencie padam na ziemię przygnieciona nieziemską siłą.
-Kosogłos przestał latać?
Dociera do mnie chrapliwy głos. Czuję coś mokrego na twarzy, podejrzewam, że to ślina. Rzucam okiem na Johannę. Dźwiga się, ale wystarczy jeden celny cios pięścią w brzuch, by się przewróciła. Słyszę dźwięk metalu, widzę błysk i domyślam się, że to nóż.
-Zaraz już nigdy nie zaśpiewa...
Głos chłopaka wydaje, że jest niemal zadowolony. Ma zafarbowane włosy na bardzo jasny blond i jest na oko, w moim wieku. Z pewnością należy do tamtej ekipy. Zaciskam pięści i z całej siły, mocno uderzam go głową. Chwieje się przez chwilę, lecz nie potrafi złapać równowagi, przez co się wywala. Stara się szybko podnieść, lecz wystarczy sekunda zwłoki, by Johanna go dopadła. Rzuca się na niego, wyrywa nóż, a zanim zdąża poderżnąć mu gardło, chwytam jej rękę tak mocno, jakby od tego zależało moje życie. Może to przez gorączkę, ale nie chcę dopuścić do rozlewu krwi. Choroba lekko mnie ogłuszyła, więc nie wiem co się dzieje niedaleko, przy strażnikach. W końcu, to tylko dziecko, prawda? Tak jak ja nim jestem. Nie dam tej satysfakcji Snowowi.
-Puść go.
Cedzę.
-Zwariowałaś?!
Wybucha.
-Myślisz, że daruję życie jakiejkolwiek osoby z Kapitolu?!
-Johanna, to jeszcze dziecko, takie samo, jakie by trafiło na arenę, chyba o to walczyliśmy, prawda?
Starałam się zachować zimną krew, tak jak Peeta, w takich sytuacjach, ale pod koniec zdania puszczają mi nerwy. Gdy kończę, chrypnę. Próbuję jeszcze coś powiedzieć, ale wydobywa się ze mnie jedynie cichy pisk.
Johanna zdeterminowana rzuca nóż daleko w krzaki i wymierza we mnie oskarżycielsko palec. Zaraz potem jakby zażenowana go opuszcza i każe wstać. Przerażonego chłopaka kopie w brzuch i odwraca głowę.
-Następnym razem go poćwiartuje.
-Nie będzie następnego razu.
Jęczy. Jeszcze trochę zajmie mu dojście do siebie. Już raz dostałam kopniaka od Johanny i wiem, jak to może boleć. Tym bardziej, że to chuchro było kompletnie nieprzygotowane, myślę.
Resztę drogi pokonujemy bez najmniejszego szwanku. W oddali zauważam domy, z dymiącymi się kominami. Przekraczamy pewien próg, który jest wyznacznikiem lasu. Mogłabym stwierdzić, iż cały dystrykt Siódmy, jest porośnięty gęstym lasem, który stopniowo się przerzedza, a w środku jest okrągła wioska, ogrodzona przeróżnymi straganami. Parę gapiów zaczyna się na nas patrzeć, niczym na najgorszych wrogów. Pewna kobieta wypuszcza kolorową szkatułkę. Słyszę okrzyki zdziwienia i oburzenia. Wyglądamy aż tak odrażająco? Ludzie zaczynają coś szeptać i zaraz większość wraca do normalnego trybu życia. Johanna zgrzyta zębami.
-Co się stało?
Pytam.
-Boją się. Z tej strony lasu przychodzą różne dziwne stworzenia i barbarzyńcy. Na skraju Kapitolu chowają się takie wyrzutki. Prawie nikt tu nie przebywa, nikt tędy nie chodzi.
Opowiada.
-To trochę jak Wasz Ćwiek.
Tyle, że tam było odrobinę bezpieczniej, dopowiadam w myślach.
Wchodzimy na drewnianą podłogę. To jest ulica, ale widocznie wykorzystują drewno, zamiast asfaltu, ponieważ jest ono łatwiej dostępnym materiałem. Zmiana podłoża wybija mnie z rytmu i tracę równowagę. Mam nogi i ręce jak z waty, nie potrafię zrobić nic. Johanna stara się mnie podnieść, jednak jestem jak szmaciana lalka- nic nie potrafię ze sobą zrobić. Straciłam kontrolę nad ciałem. Ktoś mnie podnosi i sadza na pobliskim straganie. Bezzębna kobieta dokłada mi rękę do czoła.
-Ma gorączkę.
Oznajmia.
-Katniss, omdlałaś już parę razy, nie jesteś przypadkiem w ciąży?
Wtrąca się Johanna.
-Co? Nie! Nie...
Mruży oczy.
-Na pewno?
Dopytuje się.
-Jestem chora...
Dukam. Język wysechł mi na wiór. Johanna jeszcze przez moment bacznie się we mnie wpatruje i zabiera z pierwszego lepszego stoiska picie, jakby czytała mi w myślach. Może to przez sposób przełykania?
Nie zważając na to, iż chyba to ukradła, wypijam łapczywie parę łyków.
-Marzniesz dziecino.
Jakiś pan nakłada mi na ramiona ciepły koc. Potem wraca do bezzębnej staruszki, żeby pomóc jej w prowadzeniu marnego biznesu. Właśnie ktoś podszedł, by kupić świece. To pewnie małżeństwo. Wyglądają na szczęśliwych. Czy kiedyś będziemy tak wyglądać? Ja i Peeta?, zastanawiam się. Peeta!
Nagle dostaję energii, żeby pójść dalej. Najostrożniej jak potrafię odkładam butelkę i koc, choć trzęsą mi się ręce z zimna, i z gorączki.
-Co jest? Już Ci lepiej? Może serio jesteś w ciąży?
-Johanna, nie! To nie możliwe. Muszę znaleźć Peetę.
Odwracam się na pięcie, ale Johanna chwyta mnie za przegub. Widzę w jej oczach zmieszanie i- co dziwne- lęk. Otrząsa się pcha mnie w kierunku wioski zwycięzców, która leży podejrzanie blisko lasu. Z daleka widać wielki napis, oznajmiający, iż tu powinni mieszkać zwycięzcy, a raczej- zwycięzca. Trudno mi powstrzymać krzyk bólu, po stąpnięciu na chorą nogę, ale ostatecznie gryzę się w rękę, tłumiąc jęk.
Johanna jak gdyby nigdy nic, idzie sobie swobodnie obok mnie, a ja tymczasem ledwo brnę przed siebie na złamanej stopie.
-Johanna?
Słyszę. Momentalnie się odwraca.
-Katniss!
Chłopak podbiega do mnie z drugiej strony. Mocno przyciska czerwoną rękę, do brzucha. Na początku nie wiem co się dzieje, więc wpadam w panikę, ale nikt nie ma równie błękitnych oczu. Chwyta mnie w pasie i unosi. Próbuję objąć go wokół szyi, ale wiotczeją mi ręce. Znowu to samo. Peeta świdruje mnie wzrokiem i stawia z powrotem. Dopiero teraz zauważam, że jest zapłakany. Stoimy przez chwilę, wpatrując się w siebie nawzajem i napawając się tym widokiem. Oddech Peety jest dziwnie niespokojny. Oglądam go od stóp, do głów. Mój wzrok zatrzymuje się na ranie, na brzuchu, która ciągle krwawi. Dotykam tego miejsca, żeby się przekonać, że nie ma tam kuli.
-Boże...
Szepczę. Spoglądam na niego. Zaczął płakać. Czy na prawdę myśli, że nie ma już ratunku? Ratunek jest. Musi być.
Staję na palcach jednej nogi i podtrzymuję się ramienia Peety.
-Zostań przy mnie.
Unosi mnie, tak żebym miała twarz na tym samym poziomie, co on. Owijam nogi wokół jego bioder i wplątuję palce we włosy. Czuję, że więcej nie zniosę.
-Katniss, ja...
Delikatnie całuję go w usta, żeby przestał mówić. Nie to chciałam usłyszeć. Nie może się ze mną pożegnać. Po dłuższej chwili odsuwa się ode mnie. Zaciska wargi i patrzy mi się w oczy.
-Pamiętaj, że zawsze przy Tobie będę.
Całuję go po raz ostatni, a Peeta traci równowagę i przewala się, razem ze mną, do tyłu.

piątek, 29 stycznia 2016

Rozdział XXXII

,,Igrzyska życia"
Część IV, ostatnia- ,,Zgliszcza"
Zżerają wszystko, łącznie z drewnem. Zewsząd słyszę krzyki. Mam nadzieję, że należą do mężczyzn, którzy nas ścigają, nie do Peety. Są blisko, bardzo blisko. Z pewnością zostały przez kogoś wypuszczone.
Staram się schodzić najdelikatniej jak potrafię, lecz gdy owady zaczynają wyniszczać gałąź, niewiele oddaloną ode mnie, skaczę.
Upadam na bok i przez chwilę leżę próbując złapać oddech. Wplątuję palce w pobliską trawę starając się nie krzyczeć. Przez chwilę skręcam się z bólu, ale podnoszę się. Zaczepiam rękoma o wszystko co mogę. Rzucam się na drzewo, jak najbardziej oddalone od owadów. Od ich brzęczenia boli mnie głowa, co utrudnia mi myślenie. Zatykam uszy, chce żeby przestały. Głośno i gwałtownie oddycham. Przytulam się do drzewa, a gdy odwracam głowę, są już niedaleko. Przymrużam oczy. Czym Wy jesteście?, zastanawiam się. Lekko otumaniona przyglądam się stworzeniom. Przypominają motyle, za to strasznie hałasują. Wyciągam ku nim rękę. Przechylam się ciut za bardzo i gdy jeden z nich gryzie mnie w palec krzyczę przenikliwie. Próbuję go strząsnąć, lecz on nadal wygryza mi skórę. Uderzam dłonią o pień i po chwili czuję ciepłą, lepką substancję na palcu. Potykam się o własną nogę, upadam jak długa. Odwracam głowę, ale są zbyt blisko. Czołgam się, póki rana na nodze nie zaczyna mi tak przeszkadzać, że zwijam się bólu. Nie potrafię uspokoić się, więc pełna paniki turlam się dalej. Wstaję. Ciężko dysząc brnę przez zarośla.
-Peeta!
Chrypnę. Dawno nic nie piłam. Nie słyszę odzewu. W głowie kłaczą mi się najgorsze myśli.
-Peeta!
Wykrztuszam z siebie. Walę kolanem o pień, gdy czuję ukłucie.
Skaczę z drzewa, do drugiego i tylko w ten sposób udaje mi się przemieszczać. Na chwilę się odwracam. Za mną nie ma kompletnie nic, tylko przyprószona śniegiem polana. Jedyny plus, to ten, że na śniegu widzę malutkie, jasno czerwone skrzydełka, co oznacza, że część owadów wymarła. Znacznie większa grupa jednak ciągle za mną leci. Stopa utyka mi w dziurze. Przewracam się, wrzesząc. Staję na czworakach. Poruszam się odrobinę szybciej, jednak dużym utrudnieniem są moje słabe i chude ręce.
-Katniss!
Parę osób biegnie w moją stronę. Rozpoznaję ten głos. Nie należy on jednak do Peety. Jeszcze bardziej przerażona nie zważam na wołania, muszę uciec.
Bzyczenie ustaje, bardzo powoli. Ocieram pot z czoła. Mroczy mi przed oczami, drżą mi ręce.
Nerwowo podskakuję gdy czuję ból na łokciu. Ponieważ nie mam o co go rozmiażdżyć, rzucam się na ziemię, piszcząc. Zaraz potem czuję drugiego motyla, na ramieniu. Turlam się jak oszalała, póki ból nie ustanie.
Sunę po trawie, poganiana trzepotem skrzydeł.
Kolejne krzyki świadczą o obecności wroga. Może nie mieli na tyle rozumu, by z tym nie walczyć? Ale jeżeli to oni je wypuścili, to chyba powinni być na to przygotowani, chyba, że nie wiedzieli, że nie da się ich kontrolować. Lecą zwartą grupą, z niewielkimi wyjątkami, toteż wszystko w obrębie paruset metrów zostaje zniszczone. Ponieważ jest ich mniej, nie zjadają drzew do samej ziemi, tylko zostawiają niewielki pień. Dobrze, że są powolne, myślę, inaczej byłoby po mnie.
-Peeta!
Ryzykuję krzycząc, wiem, ale muszę go znaleźć. Być pewna, że nic mu nie jest. Słyszę odpowiedź, ale w tym samym momencie grunt pod nogami osuwa się. Młócę rękoma, lecz nic z tego, ześlizguję się po oblodzonej nawierzchni. Unoszę złamaną stopę, z bólu, przez co przewracam się i dalszą drogę pokonuję na brzuchu. Niefortunnie zahaczam o gałąź, rozdzierając sobie przedramię. Jadę z tak niesamowitą prędkością, że nawet nie mam czasu zbadać rany. Krwistoczerwony ślad, który zostawiam za sobą może okazać się bardzo dużym ułatwieniem dla kogoś, kto mnie szuka. Mam problem z wyhamowaniem, przez co z całej siły uderzam biodrami w pień i zwracam posiłek. Podpieram się o drzewo, unikając śmierdzącej kałuży jak ognia. Ocieram z obrzydzeniem usta zewnętrzną stroną dłoni i ruszam dalej, z kijem u boku, jako laską.
-Dasz radę, nie poddawaj się.
Szepczę motywująco. 
Nagle zaczynam płakać. Zanoszę się tak histerycznym płaczem, że muszę usiąść i ukucnąć. Ukrywam twarz w kolanach i przyciskam do ust pierścionek zaręczynowy. Spazmatyczne torsje, które dostaję gdy płaczę, nie opuszczają mnie przez pewien czas. Nienawidzę tych okropnych dławiących dźwięków.
-Zostań przy mnie. Zostań. 
Mówię głucho. Czuję, jak kolejne piekące łzy napływają mi do oczu. Znajdują upływ, dopiero gdy wstaję, więc muszę ponownie usiąść. Nie obchodzą mnie owady, które być może zaraz mnie dopadną, ani pościg wysłany za nami, po prostu chcę, żeby Peecie się nic nie stało. Cały czas chodzi mi tylko o to. Nie proszę o wiele. Najchętniej schowałabym go gdzieś, gdzie nie spotka go nic złego, tak jak obiecałam mu po Igrzyskach. Gdyby tak role się odwróciły, nasze życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Nie martwiłabym się o niego, za to on by się o mnie martwił i być może by oszalał. Pat. Nie ma wyjścia, muszę zaakceptować prawdę i iść dalej.
Przemierzam pięćdziesiąt metrów na czworakach, nie zważając na ciągle ociekające krwią rany. Silna woń ropy jest niepokojąca, więc muszę jak najszybciej zmienić opatrunek. Pokrzepiona myślą, iż póki co, mam co ze sobą zrobić zabieram się za poszukiwania strumyka lub choćby sadzawki. Koszmary wytrącają mnie z równowagi. Nie potrafię sobie poradzić, czuję pustkę.
Nieoczekiwanie zaczynam drżeć, lecz nie wiem, czy z zimna, czy ze strachu.
Moje nędzne próby podnoszenia się, spełzły na niczym, to też nadal odmrażam sobie palce idąc na czworaka.
Zamyślona, omal nie wpadam do oczka wodnego. Ręka ślizga mi się po mokrym błocie, więc hamuję dopiero, gdy koniec nosa zaczyna dotykać wody. Z zadowoleniem zauważam, że jest cieplejsza od wszystko innego, więc siadam na brzegu, mocząc stopy.
Z obrzydzeniem odwiązuję bandaż na łydce. Kość przysłania nieopisanie wielka ilość ropy. Wzdrygam się. Ledwo powstrzymuję odruch wymiotny. Odrzucam cuchnący opatrunek za siebie, po czym zdejmuję bluzkę, a przynajmniej to, co z niej zostało.
Pozostając w samej bieliźnie zawiązuję bluzkę na tyle mocno, na ile starczy mi odwagi i oglądam pozostałe rany.
Robale na szczęście nie wgryzły się mocno. Ręki nie trzeba będzie zszywać, ale na wszelki wypadek opłukuję ją wodą. Teraz nadchodzi pora na literę G, na moim udzie. Odwiązuję bandaż, przemywam ranę i zawiązuję z powrotem, suchą stroną. Bardzo dziwne, że nie krzepnie. Niemniej jednak, dziwniejsza jest przyczyna jej powstania, której nie rozgryzłam. Może chodzi o głoskułki? W końcu, kosogłosy wywodzą się od nich.
Żeby nie zamartwiać się niepotrzebnie, wstaję i przyjmuję do wiadomości, że na pewno chodziło im o ptaki.
Ciągle rozglądam się, w poszukiwaniu oznak życia, lecz jedyne co przykuwa moją uwagę, to rzadziej posadzone drzewa. To może oznaczać, że w pobliżu jest miasto. Nie za bardzo podoba mi się ta opcja, ale może Johanna nas przygarnie. Jeżeli tylko znajdę Peetę.
Splatam ręce na piersiach, jest strasznie zimno. Śnieg chrzęści mi pod bosymi stopami. Zaczyna się zmierzchać. Tracę nadzieję na powrót Peety. Jeżeli by mógł, to już dawno bym go tu widziała. Od dawna nie słyszałam żadnych krzyków, więc równie dobrze mógł zostać pożarty przez motyle. Nie potrafię się oderwać od tej myśli. Wręcz przeciwnie. Przetrawiam ją i staram się przyjąć to do wiadomości.
Mimo najśmielszych starań nie daję rady. Jakaś cząstka mnie to odtrąca. Mówi mi, że to nieprawda. Że czułabym, gdyby coś mu było. Niedorzeczne, ale daje nadzieję. A ona umiera ostatnia.
Zaczynam się szwendać po lesie, tak jak to robiłam dwa lata temu. Dużym utrudnieniem jest moja noga, więc za nim przemieszczę się na odległość paru metrów, mija dziesięć minut, ale nie mam co ze sobą zrobić. Peeta został tam. Szuka mnie przy drzewie. Miasto jest blisko, ale czemu miałby tam iść? Co mogłoby go ściągnąć? Co mnie tam ściąga?
Nagle dostaję olśnienia. Przecież to oczywiste. Nie cofnęłabym się, on też nie, gdyby zobaczył, że mnie tam nie ma, więc pewnie będzie szukać miasta! Och, a ja głupia zmarnowałam tyle czasu!
Przestaję uważać na pościg i na motyle, byleby dotrzeć do celu.
Mięśnie zaczynają boleć od wysiłku, więc decyduję się na krótki odpoczynek. Znowu usycham z pragnienia. Mogłam się napić z tej sadzawki!, karcę się w myślach. Co prawda wtedy nie byłam spragniona i dodatkowo ciągle o czymś myślałam. Teraz żałuję, ale czasu się nie cofnie. Wsłuchuję się w pohukiwanie sowy. Powieki same osuwają mi się na oczy, lecz co chwilę gwałtownie je otwieram, by nie usnąć. Na takim mrozie mogłabym się nie obudzić. Biorę parę głębokich oddechów, by dotlenić mózg. Nie zaśniesz, nie możesz, myślę, musisz znaleźć Peetę. Ciekawe gdzie teraz jest?
Spoglądam na pierścionek zaręczynowy, licząc, że mi to wyjawi, albo dzięki niemu magicznie pojawi się obok.
-Katniss!
Słyszę za sobą piskliwy, ale stanowczy głos, który wyrywa mnie z zamyślenia. Chowam się z drzewo i zamykam oczy. To tylko paranoje. Nikogo tu nie ma. Przestań. Prim nie żyje, a jednak.
-Katniss, myślisz, że Cię nie widzę?!
Prim, nie. Przestań. Będzie mnie teraz nawiedzać, bo jej nie uratowałam? Czuję jak ktoś mnie stawia na nogi. Mam urojenia, to pewne. Czy umieram? Prim chce mnie do siebie? Boję się otworzyć oczy, nigdy nie widziałam ducha. To straszne uczucie powoduje, że wszystkie mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa.
-Chodź, nie mamy czasu.
Ale ja chcę zostać, próbuję wykrztusić, lecz ściska mnie w gardle. Nie otworzę oczu, nie otworzę, powtarzam.
Ciągnie mnie za rękę, muszę iść. Śnieg głośno chrzęści nam pod stopami. Kuleję na jedną nogę. Proszę nie. Chcę żyć, dla Peety. Nie zabieraj mnie.
Potykam się chyba o wszystko co jest możliwe, lecz ona nie ustaje.
-No dalej!
Ponagla, ale już cichszym tonem.
Nagle przewracam się jak długa, ciągle z zaciśniętymi powiekami. Czuję, iż dłoń, która trzyma mnie kurczowo za barkę jest niżej, co oznacza, że Prim, lub ktokolwiek inny to jest, ukucnęła. Nabieram coraz większych wątpliwości. Ale kto inny mógłby to być? Kto by po mnie przyszedł?
Podnosi się, lecz ja za nic nie potrafię wykonać tego samego ruchu. Do tej pory tego nie odczuwałam- jestem wycieńczona głodna i spragniona. Z wielkim wysiłkiem ruszam się z miejsca, co skutkuje ponownym upadkiem.
-Już tu są, ruszaj się, do cholery!
Szarpie mnie w swoją stronę. Na oślep szukam pobliskiego drzewa i wstaję. Nie wiem o kim mówiła, ale rzeczywiście, słyszę kogoś. Zaraz potem ledwo unikam kuli, która przelatuje nad moją głową. Zbieram się na odwagę i otwieram oczy. Patrzę tylko i wyłącznie na stopy, nie chcę mieć z tym czymś do czynienia. Idziemy odrobinę szybciej, jednak ciągle z trudem unikam oddawane strzały. Może to tylko paranoja? Może wcale nie muszę biec, bo jeżeli się zatrzymam, to się obudzę? Wolę jednak nie ryzykować. Słyszę obok siebie krzyk pomieszany z piskiem, ziemia znika i zaczynam lecieć.
Przez chwilę czuję się jak ptak. Kosogłos. Jestem wolna, mogę latać, szybować w powietrzu i powoli opadać tam, gdzie chcę. To przyjemne uczucie. Rozkładam ręce, zamykam oczy. Póki co mam problemy ze skręcaniem, ale stopniowo się wszystkiego nauczę. Nabieram powietrze, które przelatuje mi koło głowy. Może każdy, kto umrze zamienia się w takie stworzenie? Piękne, wolne, delikatne. Kosogłosy przepięknie śpiewają. Gdy w końcu nauczę się latać, będę umilała wszystkim dni pięknym ptasim trelem.
Upojona myślą, iż nareszcie będę prawdziwym Kosogłosem odpływam w świat marzeń.
Żaden lot jednak nie trwa wiecznie.