niedziela, 20 marca 2016

Wattpad

 Dobrze, ponieważ dużo z Was pisało komentarze, jakbym już odchodziła z tego świata (za co z drugiej strony bardzo dziękuję! :D) postanowiłam podzielić się z Wami moim Wattpadem, żebyście mogli jeszcze poczytać coś mojego ^^

-->klik<---

Wstawiam tam różne one shoty, niezależne opowiadania, fanfici- czego dusza zapragnie! :D
I bardzo, bardzo dziękuję Wam wszystkim za tak cudowne... pożegnanie, z każdym słowem coraz bardziej się wzruszałam :'D Jesteście wspaniali!

I niech los zawsze Wam sprzyja!

piątek, 18 marca 2016

Epilog

Nie sądziłam, że to będzie takie trudne. Nie sądziłam również, że po obaleniu rządów Snowa wszystko będzie jeszcze gorsze. Pogodzenie się ze stratą najbliższych było szokiem, zarówno dla mnie, jak i dla Peety. Pochowaliśmy naszego mentora, przyjaciela i można powiedzieć, że naszego ojca... a bardziej mojego. Opiekował się mną, gdy coś działo się Peecie, był ze mną i w dodatku dla nas przestał pić. Nikt się nie spodziewał, że umrze w tak młodym wieku, choć kiedyś było to dla nas oczywiste. Nie skarżył się na bóle żołądka, a po obdukcji wyszło na jaw, iż miał raka trzustki i wątroby. Cały swój majątek przepisał na nas. Sprowadziliśmy tutaj kogo mogliśmy, ponieważ nie chcieliśmy być tu sami. Zanim jednak to nastąpiło, Beetee poraził się prądem, mama zmarła podczas operacji, a Effie... Nie mamy z nią kontaktu i nigdy nie będziemy mieli. Nawet nie wiadomo co się z nią stało. W ten oto sposób udało nam się sprowadzić tylko Johannę z jej mężem, oraz dziećmi. Co do Annie, to była doskonałą matką. Wychowała Feena najlepiej, jak tylko potrafiła, jest genialnym chłopcem. Gale uporał się ze stratą swojej miłości i chyba założył rodzinę, ale tego nie jestem pewna. Dostałam od niego list jakieś dwa lata temu, przed porodem, lecz nigdy go nie przeczytałam. Za bardzo się bałam. Zrobił to za mnie Peeta, który potem milczał cały dzień. Nie dojdę, dlaczego, nawet za sto lat.
Na szczęście Peeta się nic nie zmienił. Podobno koszmary przestały go nękać i wrócił ten dawny chłopak, który mnie kochał. On mnie nie zostawił, wiedziałam o tym. Pomaga mi z codziennymi trudnościami i po śmierci tej roześmianej, bardzo dzielnej dziewczyny z Czwórki, mojej przyjaciółki, jest jedyną osobą będącą w stanie mnie pocieszyć. Tak było, jest i będzie. Mamy siebie. Tylko siebie. Nikogo więcej- wszyscy odeszli, ale spełnili swoją ziemską rolę. Teraz pozostaje mi tylko patrzeć, jak nasze szkraby bawią się na Łące. Roztańczona dziewczynka o ciemnych włosach i niebieskich oczach. Chłopiec z jasnymi lokami i szarymi oczami, który ledwo co nauczył się chodzić i usiłuje nadążyć za nią na tłustych nóżkach. Trwało to pięć, dziesięć, piętnaście lat, zanim się zgodziłam, ale Peeta tak bardzo ich pragnął. Gdy pierwszy raz poczułam, jak ona rusza się we mnie wpadłam w przerażenie, stare, jak świat. Tylko radość płynąca z tulenia jej w ramionach mogła je złagodzić. Noszenie jego było trochę łatwiejsze, ale nie za bardzo.
Dopiero zaczynają zadawać pytania. Areny zniszczono na dobre, wybudowano pomniki, nie ma już Głodowych Igrzysk, ale uczą o nich w szkołach, a Iris wie, że odegraliśmy w nich jakąś rolę. Sean dowie się za kilka lat. Jak mam im opowiedzieć o tamtym świecie, żeby ich śmiertelnie nie wystraszyć? Moje dzieci uznają przecież za oczywiste słowa piosenki:

W oddali łąki wejdźże do łóżka,
Czeka tam na Cię z trawy poduszka,
Skłoń na niej główkę, oczęta zmruż,
Rankiem Cię zbudzi słońce, Twój stróż.
Tu jest bezpiecznie, ciepło jest tu,
Stokrotki polne zaradzą złu,
Najsłodsza mara tu ziszcza się,
Tutaj jest miejsce, gdzie kocham Cię.

Moje dzieci nie wiedzą, że bawią się na cmentarzysku.
Peeta mówi, że będzie dobrze. Mamy siebie, mamy też książkę. Dzięki nam zrozumieją i staną się mężniejsze. Któregoś dnia będę jednak musiała opowiedzieć im o swoich koszmarach. Dlaczego przychodzą, dlaczego nigdy nie znikną na dobre.
Wyjaśnię im, jak udaje mi się przetrwać. Dowiedzą się o kiepskich porankach, kiedy nie potrafię czerpać przyjemności z niczego, bo boję się, że zostanie mi to odebrane. Wtedy sporządzam w myślach listę wszystkich dobrych uczynków, których byłam świadkiem. To taka zabawa, i bawię się w nią, choć po upływie ponad dwudziestu lat staje się trochę nużąca.
Istnieją jednak znacznie gorsze zabawy.

KONIEC TOMU CZWARTEGO

KONIEC



**Podziękowania:**

I... oto nadszedł ten moment, którego tak bardzo się wybraniałam i obawiałam. Ten rok zleciał mi bardzo szybko, aż za szybko, ale wiem, że wycisnęłam z niego, co tylko się dało. Kiedyś, a konkretnie w lutym, 2015 roku dawna ja zaczęła pisać to opowiadanie. Czemu? Odpowiedź jest bardzo prosta- niedosyt po książce. Obiecałam sobie, że opiszę 15 lat ich życia. Czy nie podołałam? Powiedziałabym, że wręcz przeciwnie- co to by było, gdybyście właśnie teraz czytali kolejny rozdział, z jakże oryginalnymi przygodami? Pomysły by mnie wkrótce opuściły i niemiłosiernie przeciągałabym i tak już skończoną historię.
Myślę, że dobrym pomysłem będzie skończenie tłumaczenia się i przejście do bardziej szablonowych rzeczy...
Czy ktoś z Was mógłby po prostu na koniec tego posta uśmiechnąć się i poczuć tą samą pustkę, którą czuje się po przeczytaniu książki i tą samą pustkę, która wypełnia mnie właśnie w tej chwili? Chociaż, nie- to jeszcze do mnie nie dotarło, ale zapewne dotrze, gdy kliknę magiczny pomarańczowy przycisk ,,Opublikuj".
Chciałabym Wam bardzo podziękować, Wam wszystkim. Jeszcze jakiś czas temu nie sądziłam, że zgromadzę Was tu aż tylu. Nie mam pojęcia, od czego zacząć... Przede wszystkim chciałabym również podziękować czytelnikom, którzy byli najbardziej aktywni i przez całą tę przygodę mnie wspierali.
Na sam początek love dream- nie spodziewałam się po nikim tak długich, wyczerpujących, a dla autora jakże wzruszających komentarzy! Bardzo, bardzo Ci dziękuję! Bez Ciebie ten blog nie byłby taki sam! :) :* Uścisnęłabym Cię, ale boję się, że mój laptop tego nie wytrzyma! :'D
No, ale nie możemy zapomnieć o całej reszcie moich również aktywnych czytelników- ViksOleverdMillyAaliyah Hunger GamesIgrzyskomaniaczka- jeżeli Was gdzieś kiedyś zobaczę, to przybiegnę przybić piątkę i Was przytulić! :D
W podziękowaniach oczywiście nie mogłoby zabraknąć Madzika! (Nieważne, że nie wiecie, o kim mówię, ważne, że ona wie :D) Bardzo, bardzo Ci dziękuję za to, że za każdym razem mówiłaś mi, że bardzo dobrze piszę i pchałaś mnie do przodu z pisaniem! No i oczywiście dziękuję, że na bieżąco czytasz moje rozdziały, ale na te podziękowania przyjdzie czas później :D
Chciałabym też podziękować rodzinie- choć babcia i dziadek pewnie tego nie przeczytają :') - i Bogu. Kurczę, pisanie było dla mnie tyle razy ucieczką od codziennych problemów i całej reszty trudnych spraw, że... w sumie nie wiem, co bym bez niego zrobiła, a wewnątrz siebie czuję, że pisanie jest takim moim... darem.
Jeszcze raz dziękuję Wam wszystkim, nawet tym, którzy nie komentowali, albo przeczytali to po paru miesiącach, lub latach. Tak, mówię właśnie do Ciebie!
Zaczyna mi się zbierać na płacz, więc lepiej to zakończyć, właśnie teraz. Kocham Was.
I już po raz ostatni...

May the odds be ever in your favor! 

piątek, 11 marca 2016

Rozdział XXXVII


Wciskam się w kąt straganu. Sprzedawca jest chyba wielką gapą, skoro nie zauważył, że ktoś szpera przy jego rzeczach. Cała dygoczę ze strachu. Co tak śmiertelnie wystraszyło Peetę? Jesteśmy bezpieczni, a przez jego ucieczkę możemy spóźnić się na pociąg.
Nie, zwycięzca Igrzysk nie zwraca uwagi na błahostki. Coś musiało się wydarzyć. Pytanie tylko, co? Choroba utrudnia mi myślenie. Od upadku noga pulsuje, jak oszalała, a ja ledwo wstrzymuję jęki. Wyciągam z kieszeni scyzoryk. Czuję się z nim bezpieczniej, mimo świadomości, iż co najwyżej mogę tym kogoś drasnąć. A jeżeli to będzie taki ktoś, jak Peeta, to nawet nie zdążę się zamachnąć. Wypatruję niebezpieczeństwa w pobliżu, lecz ono nie nadchodzi. Siedzę tak, obserwując małe, brudne grudki śniegu, które bardzo powoli topnieją. Biel. Brudna biel. Zakrwawiona biel. Róże... Otrząsam się, bo gdy tylko o nich myślę, robi mi się nie dobrze, zupełnie, jakbym momentalnie zaczęła jakąś czuć.
Próbuję się podnieść, jednak nie potrafię. Wyślizguję się spod straganu. Wbijam palce w ziemię i staram się dojść jak najdalej, mimo zastrzeżeń Peety. Kolana ślizgają mi się po mokrej nawierzchni. Całą swoją uwagę skupiam na zachowaniu równowagi. Wyciągam rękę, by chwycić się pobliskiego słupa, gdy nagle ktoś szarpie mnie za kołnierz do góry.
- No dalej, ciemna maso! Ruszaj się!- krzyczy Johanna prosto w moją twarz. Nie zdążam nawet dobrze stanąć na nogi, bo Peeta podbiega do mnie i przewiesza mnie przez ramię, jakbym była dywanem. Uderzam go w plecy raz po raz, prosząc o wyjaśnienia i zmuszając do opuszczenia mnie na ziemię. On jednak jest na tyle wytrwały, że przyjmuje wszystkie moje ciosy. Johanna zwalnia tempa, żeby stanąć za Peetą. Siły powoli mnie opuszczają, ale nadal mam zamiar dowiedzieć się, co jest grane.
- Daj mu spokój, chłopak próbuje pomóc. Gdybyś miała choć trochę rozumu, zrozumiałabyś, dlaczego uciekamy.
Wskazuje głową na Strażników, którzy stoją odwróceni tyłem.
- Wtargnęli tu godzinę temu- ciągnie- Chodzi o to, że chcą nas złapać, bo są wku...rzeni, że przez ciebie wyburzają Kapitol.
- Co?- drę się, a Peeta stawia mnie na ziemi i przykrywa usta dłonią.
- Tędy!- komenderuje Johanna, machając ręką. Wpadamy w małą aleję, przeskakując nad koszem na śmieci.
- Co?- powtarzam, cichszym tonem.
- Wyburzają go, żeby zbudować arenę, ciemna maso- denerwuje się.
- Ale dlaczego obarczają tym akurat mnie?
- Nie pamiętasz o swoim pamiętnym przedstawieniu w Kapitolu?
Peeta przez cały ten czas siedzi cicho. Otwieram usta i zaczynam łapczywie połykać powietrze, którego nagle mi zabrakło. Za dużo, za dużo, jak na jeden miesiąc. Miał być spokój. Bezwładnie osuwam się na ziemię.
- Katniss!- krzyczy Peeta, chwytając mnie w locie. Na jego twarzy maluje się tak głębokie zmartwienie, że od razu postanawiam się podnieść. Oczywiście to okazuje się trudniejsze, niż przewidywałam, bo przed oczami zaczynają latać mi ciemne plamy, a nogi odmawiają posłuszeństwa. Jeden człowiek jest w stanie zdziałać więcej, niż jakakolwiek choroba. Ludzie mogą zniszczyć cię fizycznie, psychicznie i zniszczyć, stłamsić, zgasić jedyne światełko, które zwiastuje o lepszym życiu.
Ale mam dla kogo żyć. Mam dla kogo walczyć i przechodzić wszystkie trudności. Kocham Peetę i nie zamierzam poddać się teraz, gdy gra powoli dobiega ku końcowi.
Spoglądam w błękitne, niczym nie zmącone oczy Peety. Nie ma śladu po osaczaniu. Peeta patrzy na mnie dokładnie tak, jak robił to trzy lata temu, przed Dożynkami, tyle że teraz widzę w nim więcej troski i miłości. W normalnych warunkach bym się rozpłakała, ale Johanna zaczyna niecierpliwie tupać nogą.
- No dalej!- ponagla dziewczyna. Wstając, delikatnie całuję Peetę w usta, co wynagradza mi szerokim uśmiechem.
- Damy radę, nic się nie...- przerywa, bo tupot żołnierskich butów zawiadamia nas o ich przybyciu.
- Nic się nie martw, bla bla bla... możecie odłożyć swoje miłosne momenty, dopóki nie dostaniecie się do Dwunastki? Raczej nie widzi mi się ginięcie w brudnym śniegu, więc ruszcie się, idioci- szepcze tak szybko, że ledwo oddzielam jedno słowo, od drugiego, lecz mimo wszystko kiwam głową i ruszam przed siebie, potykając się o własne stopy.
Wybiegamy zza zabudowanego terenu i zaczynamy przeprawiać się przez gęsty las. Ogon, złożony z parunastu Strażników podąża za nami, niczym cień, więc nie mamy chwili wytchnienia. Gdy się przewracam, Peeta momentalnie bierze mnie na ręce. Szczerze, to gdyby nie Johanna, nigdy nie ucieklibyśmy pościgowi z Kapitolu, bo ma tak doskonałą orientację w terenie, że mimo prowadzenia nas przez najbardziej wymyślne ścieżki, nie zgubiła się.
Dobiegamy do skraju lasu, a zziajana Johanna wyciąga zza pasa pistolet, którego wcześniej nie widziałam. Kręcę głową w niemym proteście.
- Dajcie spokój. Na arenie sobie poradziłam, to tu sobie nie poradzę? Idźcie, pociąg odjeżdża za dziesięć minut, a dojście na stację mniej więcej tyle zajmuje.
Peeta stawia mnie na ziemi. Wymieniamy ze sobą pełne dezaprobaty spojrzenia, a Peeta nabiera głęboki oddech, chcąc przekonać Johannę, żeby jednak nie wystawiała się pod lufę karabinów, lecz tamta znowu nie daje dojść do słowa.
- Już! Chyba nie chcecie być przy mnie, kiedy mam broń, prawda?
Uśmiecha się, jak psychopata, po czym rusza pędem w stronę Strażników. Wzdycham i wykonuję to samo, ale w przeciwieństwie do niej, oddalam się od wrogów.
- Cała Mason- narzeka Peeta w biegu.
Dosłownie wlatujemy na stację, zwracając ku sobie spojrzenia wszystkich zgromadzonych. Upadamy na twarde kafelki peronu, ochładzani śniegiem i powiewem wiatru, spowodowanym nadjeżdżającym pociągiem. Dawno nie biegaliśmy na długie dystanse, to też robimy się cali czerwoni, a ja omal nie zwracam skromnego posiłku.
- Kat...Katniss...
Peeta wstaje, z nieobecnym wzrokiem. Cholera, tylko nie to. Momentalnie podnoszę się, naszykowana na atak szału. On, widząc to, niemrawo się uśmiecha.
- Spokojnie, nic mi jest. Po prostu przyjechał nasz transport.
Wskazuje głową na wielką, blado-fioletową maszynę.
- Masz rację. Chodźmy- mówię, nadal próbując złapać oddech. Stawiam niepewne kroki, w kierunku drzwi, starając się odepchnąć od siebie spieszących się ludzi.
Niepotrzebnie się odwracam, bo moim oczom ukazuje się najgorszy widok od paru dni. Szkarłatna maź okala prawie całą koszulę Peety, od pasa, do początku żeber. Dlatego miał taki niewyraźny głos.
- Peeta!- krzyczę zrozpaczona. Z odległości dwóch metrów, widzę, jak jego twarz w ułamku sekundy traci cały kolor i robi się blada, jak ściana. Ludzie obok, zdają się go nie widzieć i nie przejmować się losem nieszczęśliwych kochanków. Podbiegam do niego i staram się go podtrzymać, żeby nie runął na ziemię. W takim stanie raczej nie zdążymy się schować.
Źrenice Peety gwałtownie się kurczą, odsłaniając błękitne tęczówki.
- Spójrz na mnie! Peeta! Peeta.... Pe...- proszę. Nawet nie dam rady go wciągnąć do pociągu. Właściwie, to nie mogę zrobić nic. Może mu przejdzie? Rana była zaszyta, ale mogła się otworzyć przy wysiłku. Łapię kogoś za rękaw, ale kobieta nazywa mnie popaprańcem i wyrywa się z mojego uścisku. Obejmuję Peetę w pasie, żeby dociągnąć go do najbliższej ławki. Czemu ci ludzie nie reagują? Nie są czuli na ludzkie cierpienie, czy się mnie boją? Dzikiej, niezrównoważonej dziewczyny z areny.
Nagle, zupełnie znikąd zjawiają się Strażnicy Pokoju. Świetnie, tylko ich tu brakowało. Zalewam się łzami, gdy w głowie świta mi pewien pomysł.
- Hej!- wrzeszczę, najgłośniej, jak potrafię. Białe mundury zwracają się ku mnie, celując we mnie karabinem. Widząc to, jeden z nich od razu staje między nami, a swoimi kompanami.
- Uspokójcie się, nie widzicie, że są bezbronni?- karci ich. Lekko kiwam głową, na potwierdzenie. Wstrząsają mną tak potworne dreszcze, że ledwo zdobywam się na wypowiedzenie choć jednego słowa.
- Pomóżcie mu- szepczę. I wtedy go widzę. Szare oczy, brązowe włosy, oliwkowa skóra. Odbiera mi dech w piersiach, przez co puszczam Peetę, a ten osuwa się bezwładnie na oparcie. Wybałuszam oczy, gdy Gale zdejmuje hełm.
- Cześć, Kotna.
Gdyby nie umierający Peeta zapewne siedziałabym jeszcze, wpatrując się w żywego Gale'a. Nie ducha, nie zjawę, nawet nie potwornego, półżywego człowieka, tylko w mojego starego przyjaciela. Już mam coś powiedzieć, kiedy nagle wybucham płaczem. Nie wiem, czy ze szczęścia, czy z rozpaczy. Chowam twarz w koszuli Peety, który cały czas próbuje walczyć i nie zamyka oczu. Czuję, jak jedną ręką próbuje mnie objąć, ale jest zbyt słaby, żeby ją położyć na mojej talii, więc tylko dotyka moich pleców.
Gale podchodzi do Peety i pomaga mu stanąć na nogi. Zarzuca sobie jego dłoń na swoje ramię, po czym prosi jednego ze swoich kompanów, żeby mu pomogli, a ja przez ten czas siedzę i obserwuję, jak głowa Peety raz podnosi się, a raz opada z braku siły. Ocieram łzy, żeby ludzie obok przestali się nade mną litować. Jedna część mnie mówi, żebym mu zaufała, lecz druga, że to kolejny podstęp, bo Gale nie żyje.
- No dalej, stary, nie możesz zostawić Katniss- mówi pocieszająco Gale. Podbiegam do nich, żeby zrównać kroki.
- Gdzie go zabierzecie? Pomożecie mu, prawda? Gale!
Staję przed nim, szarpiąc go za mundur. Uśmiecha się szczerze.
- Nigdzie, gdzie ciebie nie będzie- odpowiada nieco oschlej, lecz po chwili dodaje:
- Kotna, weźmiemy go pociągu, tam go opatrzymy.
Chcę się jeszcze spytać, jak się tu znalazł, dlaczego żyje, ale mnie uprzedza:
- Wszystko ci wyjaśnię w środku. Pospieszcie się, bo odjedzie- komenderuje.
Jeden z jego towarzyszy przez chwilę rozmawia z konduktorem, dzięki czemu dostajemy osobny wagon. Wciskam się w kąt i czekam, aż Gale opatrzy Peetę, bo nie mogę dłużej patrzeć na jego cierpienie. Gdy słyszę swoje imię, od razu wstaję.
- Gdzie jest Katniss?... Gale?- szepcze zdziwiony Peeta.
- Przecież ty nie żyjesz... pogrzebało cię żywcem w górze...- marszczy brwi. Uradowana podbiegam do niego, mocno całując i od razu zajmuję miejsce obok, wtulona w Peetę, który odzyskał siły.
Wyglądam za okno i doznaję szoku, kiedy dostrzegam gęste lasy Jedenastki. Połowa trasy za nami? Niemożliwe. Spoglądam podejrzliwie na Gale'a, a ten potakuje.
- Zasnęłaś- marszczę brwi, próbując umieścić w czasie mój sen, ale przychodzi mi to z wielką trudnością, to też zmieniam temat.
- Czy teraz mi to wszystko wyjaśnisz?
Gale wzdycha.
- Zacznijmy od początku. Pod władzą Briana byłem zmuszony, żeby...
- Brian? Brian Dab, nasz zastępca prezydenta?
- Tak, Kotna. Tak. Zaraz do tego dojdziemy, daj mi skończyć. Pod władzą Briana byłem zmuszony, żeby porwać Peetę i go torturować, ale gdy trucizna przestała działać, postanowiłem wam pomóc, a następnie chciałem się dla was poświęcić, w ramach rekompensaty za wszystkie krzywdy. Łut szczęścia pozwolił mi na wyjście z jaskini. Łut, albo mój ojciec. Myślę, że nie chciał, żeby jego syn zginął w ten sam sposób. Znając zamiary Briana, wstąpiłem do straży, by was chronić. Takie było moje zadanie od samego początku- opiekować się twoimi bliskimi, ale nie podołałem. Eh, nieważne. Chodzi o to, że Brian przy odrobinie kłamstwa i trucizny zajął wysokie stanowisko. ,,Drugi Snow" dopiął swego, wysyłając Paylor do Anglii. Musiałem wdać się w jego łaski, inaczej wszystko poszłoby po jego myśli, bo ludzie nadal są zaślepieni. To twoje przemówienie... Przez dłuższy czas podawał ci jakieś leki otumaniające, żebyś nie sprawiała problemu. Beetee próbował to wszystko zakłócić, ale byli za dobrze przygotowani. Ludzie w Kapitolu się zbuntowali, bo nie rozumieli, że ty byś czegoś takiego nie powiedziała, więc Brian był zmuszony cię zamknąć. Potem Peeta zorganizował akcję ratunkową. Zrobiłem wszystko, żeby was wpuścić do środka, a następnie przekonałem Briana, że znam was bardzo dobrze i najlepiej nadaję się do pościgu. To ja odciągnąłem Strażników. Ja i ci dwaj mili panowie, którzy też byli z Dwunastki.
Wskazuje na barczystych mężczyzn, którzy obecnie grają w karty.
- Sprawa zaczęła się komplikować już wcześniej, bo wyburzyli połowę Kapitolu, by mieć materiały na arenę. Tyle, że Igrzysk nie będzie. Brian się zabił, widząc, że przegrywa. To koniec, Katniss. Wygraliśmy.

piątek, 4 marca 2016

Rozdział XXXVI

Jest o wiele gorzej, niż było przedtem. Gdy tylko siadam, ból w klatce piersiowej zaczyna być tak natarczywy, że omal nie mdleję. Czuję się tak, jakby wszystkie rany, jakich kiedykolwiek doznałam, skumulowały się tylko w tym jednym miejscu, na raz. Kręci mi się w głowie, ale to i tak najlepsze, co mnie spotkało od tych paru chwil. To kłucie jest przerażające. Najgorsze jednak jest to, że zaczynam kasłać, co jeszcze bardziej pogarsza moją sytuację.
Peeta wybiega, a raczej wychodzi z pokoju, bo nie jest w stanie się szybko poruszać. Wtedy wpadam w panikę. Wolałabym, żeby mnie nie zostawiał, w chwili, w której mam wrażenie, iż zaraz się udławię, albo klatka piersiowa mi wybuchnie. W życiu się tak potwornie nie czułam. To prawda, bywałam chora, na przykład po tym, jak w środku zimy chodziłam na polowanie, albo przeziębiłam się w drodze do szkoły, ponieważ nie miałam na sobie odpowiednich ubrań, ale nigdy, przenigdy nie czułam jakby ktoś tłukł mnie toporem po torsie.
Między jednym kaszlnięciem, a drugim podnoszę głowę i zauważam Peetę. Wyciągam rękę, żeby dotknąć zakrwawionego miejsca, może zmienić bandaż, ale on przyciska mi dłoń z tabletką, do buzi i nie puszcza, póki jej nie połknę. Trochę surowy sposób podawania leków.
Po chwili zjawia się Cher i Johanna, w samej koszuli nocnej. Ma minę, jakby chciała mnie zabić, bo ją obudziłam. Dostaję jakiś syrop i herbatę z rumem. Jest lepiej. Może niedużo, ale jestem w stanie wstać i z pomocą Peety dojść na śniadanie. A przynajmniej taki miałam zamiar jeszcze przed chwilą, bo gdy tylko dochodzę do drzwi, Peeta mnie podnosi i puszcza dopiero, gdy pode mną znajduje się krzesło. Dopóki jednak nie usadowię się na nim wygodnie, trzyma mnie mocno za rękę, bym przypadkiem nie upadła. Johanna opiera się plecami o stół, skubiąc kanapkę ze smalcem.
-No, tak czy siak musicie dzisiaj wyjechać. Chyba już Ci lepiej, no nie? I tak powinniście być mi wdzięczni. O trzynastej macie pociąg, radzę się nie spóźnić, bo będziecie musieli iść na pieszo... Dobra, przebieram się i spadam, nic tu po mnie.
Wpycha pół kromki do ust i wychodzi, bez pożegnania. Gdy odrywam od niej wzrok, na moim talerzu ląduje taka sama kanapka, tylko znacznie większa. Peeta już zaczął jeść, więc nie zwlekam ani minuty. Jestem potwornie głodna.
Posiłek kończymy szybko i bezgłośnie. Peeta myje talerze i sprząta ze stołu. W tym momencie wchodzi do nas oburzona Cher. Zaczyna piszczeć, że jesteśmy gości i nie możemy sprzątać, ale gdy tylko krzyżuje wzrok z Peetą od razu się przymyka, i zdaje sobie sprawę ze swojego zachowania. Trochę ją rozumiem, bo przecież się o nas martwi. Peeta próbuje się przecisnąć przez wąską szczelinę między nią, a stołem, co przynosi skutek taki, że Cher płonie rumieńcem, gdy tylko przypadkiem ją dotyka. Momentalnie otrząsa głowę i poprawia zsunięte okulary. Z pomocą Peety wstaję, po czym drepczę do łazienki. Początkowo chce mnie prowadzić, ale upieram się, że pójdę sama. Z wielką niechęcią wypuszcza mnie z objęć i wraca do kuchni, pewnie po to, by się spakować.
W łazience natrafiam na dużą wannę, bez żadnego prysznica, czy też natrysku. Zrzucam z siebie ubranie, które z cichym szelestem ląduje na podłodze. Prawie tracę równowagę wchodząc do wanny.
Nalewam płyn, o zapachu miodu, na rękę i rozsmarowuję go na całym ciele. Potem zanurzam się w przyjemnie ciepłej wodzie.
Trę palcami włosy, na które wcześniej nałożyłam szampon. Muszę wyglądać choć trochę normalnie. Głowa przestaje mnie swędzieć, ogólnie czuję się o wiele bardziej czysta niż miesiąc temu, tuż po złapaniu. Zastanawiam się, jak i kiedy będę mogła zdjąć but, ale podejrzewam, że dopiero w domu, przy pomocy lekarza. Może nawet za tydzień?
Obsuwam się niżej, zanurzając głowę w wodzie, tak, jak robiłam dawniej. Tyle że tym razem nie uciekam przed kłótniami, krzykami i zamętem. Teraz po prostu marzę o tym, jak bardzo chciałabym przenieść się w czasie i zrobić wszystko inaczej. Może i bym nie żyła, a Peeta byłby pogrążony w wiecznej żałobie, ale przynajmniej nie zabiłabym tyle osób, w tym przyjaciół. To nie miało być tak! To istny koszmar, pomyłka. Wynurzam się i od razu zimny dreszcz przeszywa moje ciało. Nie ta osoba, nie to miejsce, nie ten czas, ciągnę przemyślenia. Pomyłka, zwykła pomyłka, ona wpędziła mnie w świat mar, widm i upiorów, z których nigdy nie wyjdę. Nawet za tysiąc lat, to moja kara. Moja... nasza. Nie! Nie mogę tak myśleć! Będzie dobrze, Peeta mi pomoże. Będzie, Katniss, pocieszam się, będzie.
Piekąca substancja wlewa mi się do oczu, nosa i uszu. Dławię się nią, krztuszę, ale nie mogę nic zrobić. Młócę rękami, choć już za późno, straciłam panowanie, na nowo. Co się dzieje? Próbuję nabrać powietrze, ale nic mi to nie daje, tylko pogarsza sytuację.
Pamiętam tylko urywki. Co jakiś czas otwieram oczy, ale i tak widzę wszystko jak przez mgłę, jakby coś nie chciało, żebym wiedziała, widziała.
Z początku nie jest źle. Słyszę huki i przytłumione krzyki. Poza tym nic do mnie nie dociera. To sen, to tylko sen, powtarzam. Kolejny koszmar, miałam takich tysiące. Ale ten jest inny. Przerażający i realny. Cholernie realny. Wpadam w panikę. Po części nieuzasadnioną, ale jednak, mimo wszystko, mimo najszczerszych chęci czuję, że coś mnie nęka. Nęka, to za mało powiedziane. Znowu czuję, że umieram, ale zaczynam się do tego przyzwyczajać. Peeta już raz umarł, za to ja prawie umarłam parę razy i wiem jak to jest. Niby dobrze, ale zaczyna mnie ogarniać strach. Widzę tatę, Prim i Gale'a. Ponownie przeżywam zabijanie każdej ofiary z osobna. Wszyscy po kolei, niczym film. Po co mi to było? Nie chciałam. Finnick, przepraszam.
Nie płaczę. Nie mam jak. Wszystko mnie piecze i dusi, nie czuję kończyn, ledwo oddycham. To znaczy, nazywam to oddychaniem, bo jak inaczej można to nazwać? Umieraniem? Niech będzie, ale wolę bardziej optymistyczną wersję. Już raz tonęłam, ale teraz jest inaczej. Nowicjuszka, myślę. Zupełnie jak wszystkie dzieci na arenie. Jestem jedną z nich.
-Zawsze Cię tak przytula, gdy śpi?
-Inaczej nie zaśnie.
Dociera do mnie rozdygotany, płaczliwy i chyba lekko przestraszony głos.
Czyli jednak żyję. Żyję, lecz czuję się okropnie. Nie dość, że choroba powróciła, to czuję się dziwnie przyduszona i pierwsze co robię, to mocno kaszlę, próbując zakryć usta kocem, który owija się wokół mnie niczym kokon, wokół larwy.
-Katniss!
Peeta gwałtownie przyciąga mnie do siebie i przytula, tak mocno, że mam wrażenie, iż zaraz połamie mi kolana, i żebra.
-Nie rób mi tak więcej.
Szepcze mi do ucha, po czym całuje. Strasznie kręci mi się w głowie, więc z początku nie wiem o co chodzi, ale odwzajemniam pocałunek. Zanim jednak zdążę pocałować go mocniej, odsuwa się ode mnie i patrzy głęboko w oczy.
-Przynieść coś?
Przerywa ciszę Cher.
-Nie, nie trzeba.
Odpowiadam i układam się wygodniej na Peecie. Strasznie mi zimno. Najchętniej bym się zdrzemnęła, ale raczej marna szansa, że zmarnujemy tyle czasu. Żeby nie zasnąć, zagaduję Peetę.
-Co się właściwie stało?
Odzywam się dopiero, gdy zostajemy sami, w salonie.
-Straciłaś przytomność podczas kąpieli.
Nadal drży mu głos. Otwieram usta, ale ciągnie dalej.
-Katniss, bardzo mi przykro, ale musimy iść, Johanna nie daje nam spokoju.
Przez chwilę milczę.
-Czemu musimy tak szybko wyjeżdżać?
Pomijam, iż może chodzić, o nadużywanie gościnności. Ona nigdy nie była gościnna i tym bardziej nie przejmowałaby się sytuacją jej kuzynki.
-Pozwolę się wtrącić.
Słyszymy nieśmiały głos z drugiego konta pokoju.
-Wybaczcie, że Was podsłuchałam, ale muszę Wam o czymś powiedzieć. Johanna jest w jakiejś działalności charytatywnej. Do końca nie wiem, co oni tam robią i czym się zajmują, ale ona strasznie się tego wstydzi.
Wytrzeszczamy z Peetą oczy. To aż niemożliwe, żeby Mason komuś pomagała. Chyba, że... że jej to pomaga. Czyżby też miewała koszmary, z którymi nie może sobie poradzić?
-Tylko dlatego kazała nam się zrywać?! Żebyśmy nie zobaczyli jak pomaga innym?
Oburza się. Chodzi mu o mnie, myślę.
-Jest dobrze, dam radę.
Na dowód tego, podnoszę się, ale gdy tylko koc na chwilę się obsuwa, zauważam, że jestem naga. Momentalnie siadam zmieszana. Wpatruję się w podłogę, zastanawiając, jak mogę z tego wybrnąć. Peeta wysuwa spode mnie nogi i sięga po ubrania leżące na stole. Cher, wychodząc, cichutko zatrzaskuje za sobą drzwi.
Peeta uśmiecha się niewinnie.
-Wiesz, nie mieliśmy jak Cię ubrać, więc ostatecznie owinęliśmy Cię ręcznikiem.
Tłumaczy. Przez chwilę przetwarzam te informację, po czym bez najmniejszego skrępowania wstaję. Ręcznik cicho opada na moje stopy, a ja zaczynam się ubierać. Peeta wydaje dziwny jęk zdziwienia.
-Ka...K...Kat...
Jąka się. Ma minę, jakby jednocześnie był oszołomiony, zdezorientowany, lekko ucieszony i skrępowany. Już wstaje, by okryć mnie ręcznikiem, ale go powstrzymuję.
-Byliśmy razem, na dwóch Igrzyskach, przed chwilą, nieprzytomną, wyciągnąłeś mnie z wanny, powiedz mi, czego mam się wstydzić?
Pytam.
-To Ty masz problem z cudzą nagością.
Podchodzi i naciąga na mnie bluzkę.
-Masz rację. Ja.
Daję nacisk na ostatnie słowo. Peeta lekko mnie całuje, po czym sięga po plecak. Daje mi czas na założenie spodni, które są rozprute w miejscu, gdzie mam usztywnienie.
Już po dwóch krokach łapię się lampy, która omal nie upada. Staram się to przed nim ukryć, ale to raczej niemożliwe, ponieważ często dowiaduje się o czymś, co jeszcze do mnie nie dotarło. Bierze mnie na ręce, choć widać, jak bardzo ma przesiąknięty bandaż.
Przy drzwiach zastajemy Cher. Nerwowo majstruje coś przy dużych okularach. Gdy tylko jedna deska skrzypi pod naszym ciężarem, od razu, szybko podnosi głowę, a kosmyki jej ciemnych włosów przeskakują na drugą stronę głowy.
-Już idziecie? Macie wszystko? Pamiętacie kiedy jest pociąg, prawda?
Zasypuje nas pytaniami, skacząc wokół nas niczym mały, tresowany piesek. Narzuca na mnie jakąś dodatkową kurtkę i otwiera przed nami drzwi, które szybko zamyka. Od razu robi się blada, jak papier.
-Mój pan ojciec wrócił.
Zakrywa usta dłonią, tłumiąc rozpaczliwy krzyk.
-Teraz już naprawdę musicie iść. Ojciec bardzo nie lubi, jak kogoś goszczę, tym bardziej, jeżeli w tym towarzystwie jest chłopak.
Kuca przy drzwiach i zaczyna bardzo nerwowo wciągać powietrze. Mam wrażenie, że zaraz udusi się własnym oddechem. Peeta sadza mnie na komodzie obok i klęka obok niej.
-Cher, nie martw się, mogę z nim porozmawiać, nic Ci nie będzie.
Dziewczyna zalewa się łzami, ale po chwili duka:
-Nie, to nie ma sensu, do niego i tak nic nie dociera, nie możecie...
Po tych słowach kompletnie się rozkleja. Wpojona dobroć Peety, nie pozwala mu tak po prostu się ulotnić.
-A może wyjdziemy innym...
Nie dokańcza, bo Cher wyskakuje do góry, zderzając się z Peetą czołami, ale nie zwraca na to uwagi, tylko pruje przed siebie, jak przestraszona sarna. Wyciągam ku niemu ręce, żeby łatwiej było mu mnie podnieść. Truchtem dogania Cher. Otwiera potężną okiennicę.
-Przykro mi, że musimy się rozstać w ten sposób. Miło było Was poznać, uważajcie na siebie.
Wyszeptuje nerwowo.
-Jakby coś się działo, to wiesz gdzie mieszkamy.
Puszcza do niej oko.
-Jesteśmy Ci bardzo wdzięczni.
Dodaję. Całuje Peetę w policzek, mocno mnie przytula i pomaga mi przejść do ogródka.
-Do zobaczenia!
Macha z okna. Uśmiechamy się do niej, po czym lądujemy w krzakach. Teraz jesteśmy zdani tylko na siebie. Zresztą, jak przez całą resztę życia.
Peeta podsuwa mi scyzoryk.
-Po co...?
-Po prostu weź, na wszelki wypadek.
Chowam broń w kieszeni. Nie chcę ,,wszelkich wypadków". Mam ich dosyć. Trochę się przyzwyczaiłam do mojego nienaturalnego obuwia, dzięki czemu jestem w stanie jako tako się przemieszczać. Bezszelestnie skradamy się przez całą szerokość ogródka, przeskakujemy przez płot i jak gdyby nigdy nic maszerujemy w stronę, gdzie przypuszczamy, iż jest stacja kolejowa.
Nagle Peeta z całej siły popycha mnie pod stragan. Rozpaczliwie próbuję się czegoś złapać, ale skutkuje to tylko tym, że rozdzieram sobie rękę gwoździami. Już mam zamiar się podnieść, ale Peeta skutecznie mnie ucisza, przyciśnięciem jego rękawa do moich ust. Gryzę go w nadgarstek, żeby mnie puścił, ale skupił się na grupce przechodniów. Spogląda na mnie zezłoszczonym spojrzeniem. Efekty osaczenia powróciły?
-Schowaj się.
Szepcze i znika za budynkiem.