piątek, 27 listopada 2015

Rozdział XXV

Uch, znowu to zrobił. Muszę przyznać, że potrafi kłamać jak z nut. Parę razy udało mu się nabrać całe Panem, a przynajmniej część, na to, że jesteśmy po ślubie i będziemy mieć dzieci. Teraz również mu się udało. Strażnicy pomogli mi wstać i zaprowadzili mnie do pociągu, ale nawet nie pozwolili mi się pożegnać, a szkoda, bo mama chyba uwierzyła, że będzie babcią. Na szczęście ma u boku Peetę, który na pewno wszystko jej wyjaśni.
Siedzę z przyciśniętym nosem do szyby. Peeta jeszcze przez chwilę biegnie za pociągiem, by mieć mnie jak najdłużej na widoku, lecz tunel nas oddziela. Przecieram ręką szybę, bo cała zaparowała od moich wolno spływających łez. Chyba nie mam siły się rozpłakać. To dobrze, bo za parę godzin będę w Kapitolu i będę musiała stawić czoło najgorszemu wrogowi. Tłumowi.
Ostatnie słowa, jakie usłyszałam od Peety, to Masz siłę, odwagę i mnie. Wskazywał wtedy na medalion na mojej piersi. Zaraz po tym kazano mi wyjść. Można to uznać za jakiś rodzaj pożegnania. Wiem, że go usłyszę, ale przez telefon, a to co innego. Tęsknie za jego głosem nawet teraz gdy wielkie krople deszczu zmieszane z gradem, które hałaśliwie obijają się od szyby powinny zagłuszyć moje myśli.
Tępo patrzę na znikający dystrykt. Jedenastka. Dystrykt Rue. Czemu nie mogłam się tu urodzić? Może Igrzyska nadal by trwały i nic by się nie zmieniło, ale na pewno byłoby mi lżej. Moją matką nie byłaby aptekarka, która wyszłaby za górnika. Mój ojciec nadal by żył. Nie trafiłabym na arenę.
Nie poznałabym Peety. Pewnie brałby wtedy udział w Siedemdziesiątych Czwartych Głodowych Igrzyskach. Może nawet by przeżył? Niby to ja go uratowałam przed śmiercią, ale to przeze mnie mu się oberwało. Caton ciął mocno, ale ostrze nawet by nie dotknęło Peety, bo ten schowałby się gdzieś w gęstwinie. Czekałby aż wszyscy umrą i tym samym spełniłby daną sobie obietnice, by nikogo nie zabijać plus przyniósłby dumę naszemu dystryktowi. Znaczy jego dystryktowi. Rue i Tresh umarliby, a ja bym nad tym nie ubolewała, bo przecież jak miałabym ich poznać? Nie byłabym im nic winna. Tresh mnie uratował. Mnie i Peetę. Nie miałam szansy mu podziękować, odwdzięczyć się, lub uratować przed okrutną śmiercią z rąk Cato. Nie wiem czy to na pewno on go zabił. W każdym razie byłoby zupełnie inaczej. Może nawet lepiej?
Dziesiątka, Dziewiątka, Ósemka, Siódemka, Szóstka, Piątka, Czwórka, czyli dystrykt Finnicka, Trójka, Dwójka... Ciągle te same myśli. Wszędzie lepiej, niż w Dwunastce. Czy na serio to są moje wszystkie myśli? Nie potrafię się cieszyć z tego co mam? Albo raczej z tego, czego nie mam. Odebrano mi duszę, prywatność, rodzinę, przyjaciół, a teraz nawet narzeczonego. Czemu to musiałam być ja? Kosogłos.
Do końca podróży siedzę skulona z perłą zaciśniętą w dłoniach. Tęsknię z Peetą. Chcę, żeby mnie przytulił, żebym mogła go usłyszeć, zobaczyć jego uśmiech, oczy. Nie. Nie, bo oddziela nas całe Panem, cały kontynent. Ciekawe co teraz robi? Maluje? Piecze? Pewnie się martwi. Muszę znaleźć telefon.
Wstaję powoli, by nie zwrócić uwagi konduktora, albo innych ludzi w pociągu, ale momentalnie włącza się alarm, a czerwona, dotąd zgaszona lampka zaczyna świecić na wszystkie możliwe strony jaskrawym światłem.
Barczysty mężczyzna podbiega do mnie na wpół niosąc, na wpół pchając wózek inwalidzki.
-Dziękuję, jednak wolałabym kule.
Proponuję grzecznie, ale nadal jestem lekko przestraszona alarmem. Jeżeli będę siedzieć, to wszystkie mięśnie przestaną mi pracować, przez co kuracja i rehabilitacja, którą mam nadzieję, że mi zaplanują będzie trwała znacznie dłużej.
Podaje mi kule według mojej prośby i oznajmia, iż dojechaliśmy, a moje bagaże zostały już przeniesione do siedziby i że z przemiłą chęcią zaprowadzi mnie do pokoju. Przytakuję po czym wolno za nim podążam. Po drodze opowiada parę nieznacznych rzeczy o tym jak to się cieszy z tego, że nareszcie przyjechał ktoś, kto pomoże kapitolińczykom zrozumieć stan rzeczy. Niestety jest jeden problem. Ja też nie znam tego stanu rzeczy, jak to nazwał.
Dostanę jakieś instrukcje, spokojnie, myślę.
Wchodzę na tyły pałacu sprawiedliwości. Idę krętymi, brązowymi korytarzami i wsiadam do paru wind, by dojść do mojego pokoju położonego na samym szczycie budynku. Machinalnie idę do ogromnego okna, zajmującego całą lewą ścianę. Tuż obok mnie jest wielka korbka, która zapewne otwiera mosiężne okno. Przesuwam bordową, ciężką firankę, żeby nie blokowała mi dostępu do mechanizmu.
Już po chwili mogę delektować się widokiem na cały Kapitol. Nie jest tak piękny jak przedtem, bo zamieszki do zniszczyły. Nawet stąd da się słyszeć okrzyki gotujące do walki. Ale jak może wyglądać ich walka? Ludzie z nożami od masła stojący na ulicy. Komiczne. I ja mam ich uspokoić? Może im to wystarczy, może nie potrzebują większej ceny za to, żeby przestali, tak jak my poprzednim razem?
Chciałabym widzieć stąd Dwunastkę. Mężczyzna po cichu wychodzi, a ja siadam na paracie, bez najmniejszej obawy przed spadnięciem. Obserwuję zachód słońca. Ciepłe barwy rozciągają się nad horyzontem. Czy aż tyle czasu minęło od momentu kiedy wyruszyłam? Dla mnie to była jedna chwila. Jedna, ale bardzo bolesna.
Zeskakuję z parapetu, siadam na złotym łóżku przypominającym kanapę i sięgam po słuchawkę od telefonu. Wykręcam numer do Peety. Odbiera po trzech sygnałach.
-Halo?
Słyszę.
-Cześć, Peeta.
Mówię bardzo cicho, smutno i bezsilnie.
-Katniss! Tak się cieszę, że Cię słyszę. Jak podróż? Czemu jesteś taka smutna? Kiedy do Ciebie przyjechać? Katniss!
Niecierpliwi się, przez co zadaje tyle pytań tak szybko, że nie jestem w stanie odróżnić słów.
-Możesz powtórzyć?
-Czemu jesteś smutna?
-Nie jestem smutna, po prostu tęsknię.
Biorę głęboki oddech.
-Chciałabym żebyś tu był.
Ledwo powstrzymuję się przed wybuchnięciem płaczem.
-Wiem, że cierpisz, ale już rozmawiałem z Paylor, znaczy z kimś innym, bo ona podobno jest gdzieś w Colour i powiedziano mi, że dla Panem będzie lepiej, jeżeli tu zostanę. Chciałbym Cię zobaczyć, ale co jeżeli znowu nas rozdzielą siłą?
Pociągam nosem.
-Przepraszam. Zasmuciłem Cię... Katniss, mam pomysł. Wyjrzyj przez okno.
Ostrożnie podnoszę się, próbując nie zrzucić krwisto czerwonych poduszek i nie zaplątać się w kabel. Opieram się o stolik nocny.
-Już.
Odpowiadam obojętnie, z nutą zaciekawienia w głosie. Nie wiem do czego zmierza.
-Patrzymy na ten sam zachód słońca. Możemy tak robić codziennie, żeby być bliżej siebie.
Uśmiecham się do zachodzącego słońca. Rzeczywiście. Patrząc na to z tej strony jesteśmy bardzo blisko.
-Mówiłem Ci dzisiaj, że Cię kocham?
Nie widzę go, ale jestem pewna, że gdybym teraz stała obok niego, to przekręciłby głowę na bok i uśmiechnął się.
-Nie.
-Pech.
Zaczyna się śmiać.
-Ejże!
-No dobrze, dobrze. Kocham Cię.
-Ja Ciebie też.
Mówię skromnie. Chcę mu opowiedzieć o wszystkim, ale rozlega się głośne pukanie do drzwi.
-Peeta, przepraszam Cię, muszę kończyć. Dobranoc.
-Dzwoń kiedy będziesz chciała, nawet w środku nocy. Dbaj o siebie. Dobranoc.
Odkładam z bólem słuchawkę i otwieram drzwi. Drzwi to za mało powiedziane. To są wielkie wrota. Nigdy wcześniej nie mieszkałam w pałacu sprawiedliwości, ale nawet moich najskrytszych myślach nie wyobrażałam sobie tak innego od całej reszty, bo prawie w ogóle nienowoczesnego pokoju.
Sztywno stojący mężczyzna, który przed chwilą doprowadził mnie do tego miejsca trzyma w ręku notatnik, na który co jakiś czas zerka.
-Panno Everdeen, Pan Dab prosi Panią o spotkanie.
-Kim on jest?
Mówię potocznie. Nie mam ochoty się wysilać, tym bardziej, że ściągnięto mnie tu na siłę.
-Zastępcą Prezydent.
Kiwam głową, ale nie zostałam przekonana.
Idziemy znów tą samą drogą, jednak tym razem skręcamy na plac prowadzący do rezydencji. Ten sam, przed którym stałam czekając na tegorocznych trybutów. Złe wspomnienia. Z Galem. Katniss, co Ty robisz? Przestań., zaklinam się w myślach. Tyle, że jak mam przestać, skoro to był mój przyjaciel? Nie przeżył wybuchu. Wiem, bo po to mnie tu wezwano.
Bardzo szybko dochodzimy na miejsce. Moim oczom ukazuje się przestronny pokój. Na samym środku stoi biurko z odwróconym krzesłem. Czuję się jakbym brała udział w jakimś filmie. Służący wychodzi, a fotel zaczyna się powoli obracać.
-Witam.
Słyszę przesadnie kapitoliński głos. Dopiero za moment widzę młodego człowieka z szyderczym wyrazem twarzy.
-Brian Dab. Zastępca Prezydent. Miło mi Panią poznać.
Wstaje i podaje mi rękę. Waham się, ale w końcu daję za wygraną i podaję mu dłoń. Coś mi mówi to imię. Nie mam pojęcia gdzie i kiedy je słyszałam, ale źle mi się kojarzy. Jakby z Galem.
Dopiero po paru sekundach puszczam jego rękę, którą ścisnęłam tak mocno, jakbym chciała wyłamać mu palce.
-Katniss Everdeen.
Mówię szorstko.
-Więc, Panno Everdeen, za nim Pani uspokoi mieszkańców Kapitolu musi Pani pokazać, że jest Pani silna, zdrowa, a chęć do walki i zaciekłość Pani nie opuściła!
Krzyczy na cały pokój.
-A w tym wszystkim pomoże Pani trener.
Świetnie, jeszcze tego mi brakowało. Kochany trener, który na pewno się mną zaopiekuje i dopilnuje, żebym dobrze wypadła przed kamerami. Mam nadzieję, że nie ma on świra na punkcie ćwiczeń i nie będzie kazał mi biegać w każdej wolnej chwili.
Pamiętam jak Peeta mnie trenował przed Ćwierćwieczem. Nikt mi go nie zastąpi.
-Czyli mam rozumieć, że, żebym zagasiła powstanie w Kapitolu muszę być silna i wysportowana?
-Nie, ależ oczywiście, że nie. Trener Ci pomoże zyskać pewność siebie, której tak bardzo Ci brakuje.
-Że co, proszę?!
Krzyczę na niego. Co poradzę, jeżeli odebrano mi wszystko, łącznie z Peetą, który mi tą pewność dawał?
-Proszę tak nie krzyczeć, Panno Everdeen. Skoro nie chce Pani po dobroci, to sam zaplanuję Pani grafik na trzy miesiące. Zero czasu dla siebie. Tak Pani pasuje?
Otwieram usta, by coś powiedzieć, ale przerywa mi.
-Tak, musi tak Pani pasować. Dlaczego? Bo to rozkaz Prezydenta.
-Pan nie jest Prezydentem. Paylor nim jest.
-Paylor tu nie ma. Szkoda, prawda?
Mocno zaciskam palce na kuli.
-A teraz, Pani wybaczy, ale nie mam za dużo czasu. Wyprowadzić ją!
Nagle lśniące zbroje, które trzymają zabójczo ostre miecze ożywają, chwytają mnie za ramiona i wynoszą. Nigdy przedtem nie widziałam czegoś takiego. Nie sądzę, że są to ludzie, bo są do siebie bliźniaczo podobni, lecz ich ruchy nie są mechaniczne. Macham ręką, podrzucając maskę jednego z nich, ale on i jego kolega błyskawicznie odskakują i szukają zguby. Wykorzystuję tę chwilę na ucieczkę, która kończy się powodzeniem, ponieważ bez najmniejszego problemu docieram to windy i wciskam przycisk z numerem pięćdziesiąt.
To byli ludzie, jestem pewna. Słyszałam ich krzyki. Jęki podobny do dźwięków, jakie wydawały awoksy. Niemożliwe, żeby przerobili ich na wojowników. Chociaż... Mają przecież najgorsze wspomnienia z ich oprawcami. Może są do tego stopnia zdeterminowani, że nienawidzą każdego, kto cokolwiek im przypomina? Zrobili z nich kolejne zmiechy? To miał być koniec.

niedziela, 22 listopada 2015

KOSOGŁOS!

Ladies and Gentelman!

This is the end, you know- now we can't do anything wrong..

Nasza przygoda z Igrzyskami po części dobiegła końca.
Nie ma na co czekać.
Nie ma emocjonalnego odliczania dni do premiery.
207 dni temu zaczęłam odliczać, a dzisiaj to już przeszłość.
Teraz czeka nas prawdziwa próba- czy wytrwamy?
Igrzyska pozostaną z nami na zawsze, nie opuszczą nas, bo w końcu były częścią naszej osobowości, naszego życia, dlatego zasługiwały na godne pożegnanie.
Pożegnanie, ale tylko materialne- trochę, jak z ludźmi. Mimo że odchodzą, to i tak pozostają w naszych sercach i wiercą w nich dziurę, póki nie zrozumiemy, iż to nie był koniec.

,,This is the start, of how it all ends..."- taki tekst można było usłyszeć na piosence Lorde- Yellow Flicker Beat, która była puszczona na koniec Kosogłosa, części 1.

Myliła się. Dopiero teraz jest początek końca. Our future starts tomorrow, at dawn. Od jutra zacznie się nasza tułaczka, nie pocieszana myślą, iż na coś czekamy. To swego rodzaju test. Zostaną, czy może pójdą w niepamięć, zaślepione innymi książkami?

Obejrzałam Kosogłosa. Nie, nie byłam na premierze, ponieważ nie mogłam, ale to inna historia. Widziałam, słyszałam, podziwiałam, dziękowałam i żegnałam.
Nie potrafię opisać tego, co działo się w tym czasie w moim sercu i głowie, ponieważ zwyczajnie tego za dużo, ale postaram się przytoczyć Wam najważniejsze fragmenty. Na wstępie powiem, iż bałam się zdjąć okulary po seansie, ponieważ ludzie mogliby wtedy zobaczyć zasmarkaną, poplutą, zapłakaną i czerwoną dziewczynę, co nie byłoby miłym widokiem, to też wyszłam ostatnia.

Za każdym razem, gdy widziałam Peetę (napomknę, że wyglądał BOSKO), płakałam. Tak, płakałam. W sumie nie wiem dlaczego, ale chyba dlatego, bo nie widziałam go od prawie roku, a teraz powrócił, załamany, wyniszczony i smutny. Rozpłakałam się na pierwszej scenie, czyli tej, w której Prim przyszła go odwiedzić. Potem był spokój, aż do momentu, kiedy przywieziono go do drużyny gwiazd, a on w kółko powtarzał ,,My name is Peeta Mellark. My home is District 12..." Potem było coraz gorzej. Peeta za każdym razem wyglądał na załamanego, a ja nie mogłam tego znieść, więc ryczałam, gdy mówił, że trzeba się go pozbyć, podczas pierwszej gry ,,Prawda, czy fałsz?" itd. itp.
Byłam jedyną osobą, która podnosiła trzy palce w górę i płakała non-stop od momentu śmierci Finnicka.
Następnie, pocałunek i pożegnanie, czyli ,,Katniss, when I see you again, it'll be a diffrent world.". Nie było źle, aż do momentu śmierci Prim. Zaraz po tym egzekucja Snowa i kolejny moment, na którym Dolly zaczęła płakać. Mam oczywiście na myśli zabranie pastylki przez Peetę.
I tutaj zaczął się wodospad.
Dostałam dziwnych drgawek, wydawałam jakieś dławiące dźwięki, koleżanka tylko podsuwała mi chusteczki, a wszystko dlatego, że Peeta posadził prymulki, po czym spytał się Katniss, czy go kocha i potem epilog, i przytulas Peety, i ich dzidziusia, i...

,,But there are much worse games to play..."

piątek, 13 listopada 2015

Rozdział XXIV

Moja babcia była silną kobietą. Niegdyś uczestniczyła w Głodowych Igrzyskach. Bodajże trzydziestych. Wiem to z nagrań.
Babcia w bardzo młodym wieku zaszła w ciążę. Została wylosowana na Dożynkach w wieku osiemnastu lat, przez co zostawiła swoją córkę, gdy ta miała zaledwie dwa.
Areny mniej wymyślne niż teraz były po prostu cmentarzem, w którym stopniowo każdy miał być pochowany. Arena zorganizowana na tamte Igrzyska była skuta lodem. Nawet Róg Obfitości wykonano z lodu. Nie znajdowało się przy nim nic pożytecznego. Nic, oprócz węgla i paru broni. Mieszkańcy Złożyska dobrze wiedzą co zrobić z tymi rzeczami, więc Dwunasty Dystrykt miał sporą przewagę. Myślę, że Tuen, czyli moja babka wygrałaby Igrzyska, gdyby nie fakt, iż sprzymierzyła się z Czwórką. Dwadzieścia trybutów pozamarzało pierwszej nocy bezskutecznie próbując znaleźć drewno, rozpalić ognisko, a następnie dorzucić węgiel. Bez drewna można rozpalić ogień, ale co oni mogli o tym wiedzieć? Niby to oczywiste, jednak nie zrobili tego. Tuen przyłapała na szpiegowaniu kobietę z Czwórki podczas robienia sobie kryjówki. Dogadała się z nią i postanowiły razem wykończyć pozostałą dwójkę. Arena nie była mała, ale ilość lodu wystarczała na zalanie jej całej. Organizatorzy uznali ten rok za wyjątkowo nieudany z oczywistych przyczyn, więc postanowili szybko z tym skończyć. Stopili lodowce, a ponieważ babcia nie umiała pływać, utonęła. Jej ostatnie słowa utkwiły mi w pamięci. Tonąc wycedziła ,,Walcząc na własnym podwórku, walczysz z rodziną, nie dopuść do tego!" To było skierowane do córki, albo trybutki. Na nieszczęście ten kawałek był transmitowany tylko raz, ale to wystarczyło, by dziadek dokładnie zapamiętał każde jej słowo.
A teraz, po wielu latach trzymam w ręku medalion ze starannie wygrawerowanym cytatem, oraz zdjęciem Tuen na odwrocie. Mama zawsze mi powtarzała, że ona nade mną czuwa.
-Dzię...
-To nadal nie były wszystkie prezenty.
Tym razem Peeta nie daje mi dokończyć.
-Jak to?
I tak bardzo dużo dostałam.
-No to dajcie resztę.
Mówię żartobliwie. Peeta przysuwa się do mnie i szepcze mi do ucha:
-Tylko nie jestem pewien czy ten prezent przyjmiesz...
Wzdrygam się, ale nie przez to, co powiedział, lecz przez to, że Annie zakradła się od tyłu i- jak myślała- niezauważalnie rozpuściła mi włosy. Patrzę jak loki spadają mi na ramiona. Muszę wyglądać fantastycznie, bo właśnie tak się czuję.
-W końcu, darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda, prawda?
-W Twoim przypadku trzeba zajrzeć.
Podkreśla przedostatnie słowo.
Bierze mnie na ręce i niepewnie wynosi na korytarz, co jakiś czas zatrzymując się, i zastanawiając czy dobrze robi, po czym sadza na parapecie. Wygląda na zdenerwowanego, albo raczej stremowanego.
-Katniss...
Zaczyna.
-Wiem, że pewnie będziesz miała déjà vu, ale muszę to powtórzyć. Poprzednim razem to nie było prawdziwe, tylko wymuszone, a takie ważne rzeczy powinny być robione z miłością, bez presji.
Podchodzi bardzo blisko i patrzy mi się prosto w oczy. Tym razem nie odwracam głowy, ponieważ wtedy bym spanikowała, a gdy na niego patrzę jestem spokojna.
-Peeta, przejdź do rzeczy...
Błagam.
-Katniss, to nie jest takie proste, bo, bo... Daj mi chwilę, dobiorę słowa.
Zaczynam się śmiać.
-A nie możesz od razu powiedzieć o co Ci chodzi? Peeta, przecież ja Cię kocham i nic tego nie zmieni.
Mówię stanowczo, licząc, że odgadłam co chciał powiedzieć dając mu tym samym motywację.
-Katniss...
Znów powtarza moje imię i bierze bardzo głęboki oddech.
-Katniss, jeżeli masz opuścić Dwunastkę, to chciałbym, żebyś wyjechała jako Katniss Mellark.
Wiem co ma na myśli, ale serce zaczęło mi za szybko bić, by cokolwiek przemyśleć. Sięga do kieszeni marynarki po czym klęka przede mną.
-Katniss Everdeen, wyjdziesz za mnie?
Otwiera pudełko, w którym znajduje się srebrny pierścionek przypominający warkocz.
Schodzę z parapetu, a Peeta bardzo powoli wstaje. Nie widzę u niego pewności siebie, lecz wiem, że przyjmie każdą odpowiedź. Rzecz jasna odpowiedź jest tylko jedna.
-Tak.
Odzywam się niepewnie. Nakłada mi pierścionek na serdeczny palec lewej ręki. Patrzę otępiało na to co robi. Nadal nie jestem w stanie w to uwierzyć. Wszystkie szare i ciemne barwy nagle nabierają koloru, ból w nodze jest o wiele mniejszy. Tak strasznie pragnę, żeby czas się zatrzymał, żebym mogła już zawsze żyć w tej chwili. Przy Peecie.
Kolejny raz bierze mnie na ręce.
-Powtórz to.
Uśmiecham się i szepczę:
-Tak. Zawsze.
Czuję euforię, chcę skakać, albo robić cokolwiek innego, żeby rozładować emocje, ale nie mam na to czasu, gdyż Peeta właśnie wniósł mnie do pokoju, w którym znajdowaliśmy się wcześniej.
-Zgodziła się!
Krzyczy podekscytowany. Mama i Annie momentalnie do nas podbiegają i składają gratulacje. Nie słucham ich. Odwracam głowę w kierunku Peety. Mocno całuję go w usta. Cofa się o parę kroków i opiera o ścianę. Annie wzdycha z przejęciem. Kątem oka zauważam mamę kręcącą głową bez przekonania. Nagle przestaję go całować, przez co wydaje się zmieszany. Patrzy mi w oczy, które zachodzą mi łzami. Nie muszę nic mówić, on wie, co sobie uświadomiłam. Jestem pewna.
Co mi po narzeczonym, skoro niedługo wyjeżdżam? Mam uspokoić Kapitol. Szkoda, że mnie nie ma kto uspokoić. Peety nie wpuszczą tam pod żadnym pozorem, a ja... sama, bez niego. Uzupełniamy się jak nikt. Gdy go ze mną nie będzie, to tak jakby pięćdziesiąt procent mnie wyparowało. Ba, powiedziałabym, że siedemdziesiąt, albo może nawet sto? Kto potrafi odpędzić moje koszmary w nocy? Kto potrafi zapewnić mi bezpieczeństwo i ukojenie? Kto mnie zna i zawsze wie co czuję? Ktoś kogo opuszczę. Nie wiem nawet co będę miała robić. Nie wiem nic. Nikt nigdy mi nic nie mówi. Teraz, mimo, że wszyscy wiedzieli o zaręczynach nie czuję się oszukana, ponieważ to inna sytuacja, a Peeta wiedział, że się zgodzę. Już raz to zrobiłam.
-Wiedzieliście?!
Krzyczę, lecz nadal jestem wtulona w niego.
-Oczywiście, że wiedzieli. Miała przyjechać jeszcze Johanna, ale coś jej wypadło, za to przysłała Ci imieninowo- zaręczynowy prezent!
Oświadcza entuzjastycznie Peeta i siada wraz ze mną na fotelu.
-A jakbym się nie zgodziła?
Rozśmieszam wszystkich moim niewinnym tonem.
Uśmiechnięta od ucha do ucha mama podaje mi papierową torebkę. Widnieje na niej karteczka ze standardowymi życzeniami i dopiskiem ,,Otwórz to w samotności". Pokazuję to Peecie, który lekko przekręca głowę po czym schodzi z fotela jak poparzony. Cała reszta się odwraca. Wiem, że żartują i dobrze im to wychodzi, bo wygląda to co najmniej komicznie.
Otwieram pakunek według zaleceń, ale dosłownie sekundę przed wyciągnięciem ubrania zatrzymuje mnie kolejna kartka, tym razem z napisem ,,Mam nadzieję, że Peecie się spodoba..." Przez tajemnicze trzykropki zaczynam się głośno śmiać. Annie ma ochotę się odwrócić. Ledwo się powstrzymuje przypominając sobie o zakazie.
Łapię na ślepo złoty materiał, który od samego początku wydawał mi się lekki, ale teraz dostrzegam, że praktycznie go nie ma, bo jest tak przeźroczysty i w dodatku nie widzę jego końca. Po wyciągnięciu mniej więcej metrowego, cienkiego aksamitu moim oczom ukazuje się koszula nocna z wielkimi dekoltem i wycięciem na plecach niemalże do kości ogonowej.
-Peeta, chyba chcesz to zobaczyć.
Proponuję oszołomiona. Nie jestem przekonana czy chcę to założyć. Peeta jako pierwszy odwraca się, zaraz po nim Annie, która wydaje głuchy okrzyk, a na końcu bardzo niepewnie i powoli mama.
-Bardzo kryjące.
Zaczynamy się śmiać, ale moja mama tylko przygryza wargę. Wiem, że pewnie nie cieszy się wizją córki paradującej po domu nago. Nie będę paradować ani tu, ani nigdzie indziej w skąpym stroju, bo jutro mnie tu nie będzie. Spoglądam z tęsknotą na tort, którego nawet nie tknę, bo nie mam na to głowy.
-Słuchajcie, bardzo wam wszystkim dziękuję, ale chyba muszę, muszę...
Jąkam się.
-Spakować się.
Dokańcza Peeta z bólem.
-Wiemy Katniss, ale może chociaż skosztujesz ciasto?
Wszyscy zgodnie kiwają głowami i przysuwają do siebie talerzyki.
-Kawałek.
Godzę się. Peeta przysuwa się do mnie. Otacza mnie ramieniem i kładzie talerz na moich kolanach.
-Ale potem zaprezentujesz się w prezencie od Johanny? 
Niby szepcze mi to do ucha, ale robi to na tyle głośno, żeby wszyscy usłyszeli. Uderzam go w ramię otwartą dłonią, a mama patrzy się na niego surowo. Odsuwa się ode mnie na tyle, ile to jest możliwe i dokańcza posiłek wciśnięty w ramię fotela. Gdy mama odwraca się na moment od razu zadaje mi ponowne pytanie.
-Nie odpowiedziałaś...
Uśmiecha się figlarnie.
-Przemyślę.
Całuję go w policzek. Przybiera zrezygnowaną minę.
Proszę Peetę, by pomógł mi wstać po czym obwieszczam, iż chciałabym się spakować, odprawiając Annie i Feena do domu.
Wnosi mnie na górę. Mama cicho za nami drepcze. Chyba chce o czymś porozmawiać. Znając ją chodzi o zaręczyny.
Nie miałam racji. Podchodzi do Peety po czym coś szepcze mu do ucha. Mimo że cały czas tkwię w jego ramionach nie mogę dosłyszeć co dokładnie mu powiedziała.
Gdy wychodzi dochodzę o własnych siłach do walizki i zaczynam się pakować. Ubrania leżą złożone obok, ale nie zabiorę wszystkich, bo nie wiem czy mam jakieś ograniczenie co do bagażu. Mimo wszystko wolałabym nie robić sobie dodatkowych problemów. Nie spoglądam na narzeczonego. Im mniej go dzisiaj będę miała przy sobie tym mniej będę cierpieć. Dobrze, że siedzi w milczeniu. Nie zniosę jego głosu. Kocham go, ale przypomina mi on o nim, więc najlepiej będzie, jeżeli będę miała jak najmniej do czynienia z Peetą Mellarkiem. Ech, to nawet śmieszne. Prawie to samo mówiłam przed Igrzyskami. Teraz to inna sytuacja. Teraz to mnie boli. Okropnie boli, a najgorsze jest to, że ukoić mnie może tylko on. Tylko on mnie przywoła do porządku. Co jeżeli spanikuję i kapitolińczycy zaczną we mnie widzieć ciamajdę, albo łatwy cel? Co jeśli? Jeśli zawiodę?
Nerwowo pakuję koszulę nocną do walizki, choć nie założę jej tam, bo wiem , że  Kapitol jest, a przynajmniej był nafaszerowany kamerami. Chcę mieć tam kawałek tego, co jest tutaj. Medalika nie zdejmę. Mogę ewentualnie zabrać pantofelki od Annie, a od Peety mam pierścionek zaręczynowy i perłę.
Kątem oka widzę, że Peeta przy mnie kuca. Spoglądam na niego raz, drugi, trzeci... Nie wytrzymuję i rzucam mu się ramiona.
O to mi chodziło. Gdy go przytulam szczęściu ustępuje miejsca złość. Już za tym tęsknię. Czuję, że się denerwuje. Nie umiem tego opisać. Po prostu to czuję. Całe noce leżę wtulona w niego, więc znam bicie jego serca na pamięć. Teraz gwałtownie przyspiesza, a jego ręce lekko drżą. Zdaje sobie sprawę, że nasze pocałunki i wspólne chwile można policzyć na palcach. 
-Boję się Peeta, jedź ze mną. Bez Ciebie nic nie zrobię.
Nie pozwalam mu podnieść się z podłogi.
-Katniss, jeżeli tylko będę mógł to wsiądę w najbliższy pociąg i pojadę do Ciebie. Zawsze przy Tobie zostanę.
Marszczy czoło.
-Mam pomysł. Gdy będziesz mówić cokolwiek do ludzi, wyobraź sobie, że ja tam jestem. Obiecuję, że póki do Ciebie nie przyjadę nie wyłączę telewizora i nie wyciszę telefonu.
Próbuje mnie pocieszyć, doskonale o tym wiem, tylko problem polega na tym, że ja nie chcę być pocieszana, bo wolę tu zostać.
Koniec tego, Katniss, weź się w garść, umil sobie ostatnie godziny, myślę.
-To nie jest takie łatwe, przecież Ciebie tam nie będzie.
Wstaję podpierając się Peety.
-Przekonaj ich do siebie, tak jak zrobiłaś ze mną.
Przekręca zabawnie głowę. Nie potrafię się nie uśmiechnąć gdy na niego patrzę.
-Myślisz, że się uda?
-Pewnie, jesteś jak narkotyk.
Wytrzeszczam oczy. Trochę w tym racji. Nie mówię o sobie, tylko o Peecie. Uzależniliśmy się od siebie, nie potrafimy bez siebie żyć, tęsknimy już po paru minutach rozłąki. Doskonałe porównanie. Obym w Kapitolu nie miała tak nieobecnego wzroku jak Morfalinistka!, śmieję się w myślach.
Zarzucam mu ręce na szyję i mocno ściskam. Uspokoiłabym się gdyby nie świst hamującego pociągu. Peeta momentalnie wybiega z pokoju. Cicho za nim idę. Widzę, że wygląda przerażony za okno, z którego widać stację.
-Przyjechali przed czasem.
Mruczy pod nosem niezadowolony. Mama momentalnie wybiega ze swojego pokoju, jakby od dłuższego czasu słuchała naszej rozmowy. Przytula mnie mocno i pociesza, ale nie słucham jej. Bardziej skupiam się teraz na Peecie, który pobiegł po moją walizkę dorzucając do niej parę rzeczy.
-Masz wszystko. Chcesz wózek?
Kręcę głową.
Pomaga mi zejść na dół. W samą porę, bo właśnie rozległ się dzwonek do drzwi. Moja mama otwiera je, a ja nadal zostaję w uścisku Peety. Parę razy próbuję odejść, bo nie lubię zwlekać pożegnań, jednak on nie puszcza mnie. Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej mnie do siebie przyciąga.
Strażnicy bez zastanowienia odrywają mnie od Peety. Upadam, a oni ciągną mnie za nogę w stronę wyjścia. Peeta powalił dwóch z taką łatwością, że aż litość bierze. Pewnie wyeliminowałby jeszcze tego, który ciągle trzyma moją zdrową nogę, gdyby tamten nie wyciągnął karabinu i zaczął w niego celować. Mimo wszystko nie cofa się. Nic mu nie zrobią, bo wtedy nie chciałabym nawet się stąd ruszyć. Wiedzą o tym.
-Puść ją.
Podchodzi bliżej strażnika. Lufa karabinu niemalże dotyka jego skroni. Wstrzymuję oddech. W tej sytuacji jestem bezbronna, a na domiar złego strasznie mocno uderzyłam się o kant schodów.
Mężczyzna nawet się nie rusza.
-Puść.
Mówi stanowczo. Jeden z moich ,,porywaczy" ocknął się i właśnie próbuje przedostać się do Peety, ale chyba nadal kręci mu się w głowie po tak silnym spotkaniu się z podłogą, bo potyka się o wszystko o co się tylko da. Dywan stanowi dla niego przeszkodę nie do pokonania, więc upada, a Peeta kopie go dwa razy, tak, że turla się w głąb przedpokoju. Znów skupia się na mnie.
-Dobrze, w takim razie, powiedzcie mi proszę, jakie odszkodowanie płacicie za poronienie?

piątek, 6 listopada 2015

PREMIERA KOSOSGŁOSA W BERLINIE!

Ladies and Gentelman!
Ja zapewne wiecie, niedawno odbyła się światowa premiera Kosogłosa w Berlinie, na której miałam okazję być! <3
Było naprawdę cudownie i magicznie, nadal nie mogę uwierzyć, że ich widziałam. Stali tak blisko, tak bardzo blisko, wręcz na wyciągnięcie ręki. Co prawda zdobyłam autograf tylko od Francisa, ale na pewno wszyscy mnie widzieli, bo mój czerwony Kosogłos (KTÓRY JEST NA ZDJĘCIU PONIŻEJ. TAK, NA TYM Z JOSHYM! <3 ) praktycznie cały czas widniał na telebimie. :D
Zdjęcie autografu pojawi się później, a na razie możecie obejrzeć wszystkie zdjęcia, które udało mi się zrobić, na moim fanpage'u. :D <3
Nie mam co opisywać, jak tam było, ponieważ będziecie mogli sobie wszystko obejrzeć na moim kanale, na YouTube, w przyszłym tygodniu. :D Gwoli ścisłości- Kosogłos miał ukrytą kamerę. xD
Jeżeli macie jakieś pytania, to walcie śmiało, na wszystkie odpowiem. :) :*
Było super i jeżeli miałabym szansę, to podziękowałabym im wszystkim osobiście! <3 :D
Mega wydarzenie. :D
Dziękuję również bardzo moim rodzicom- bez nich nigdzie bym się nie wybrała, a w dodatku wiem, jakie to było poświęcenie. <3 :3 :D
 
 
And may the odds be ever in your favor!