piątek, 25 września 2015

Snow

Dzisiaj przedstawię Wam węża... to znaczy... Coriolanusa Snowa! ;D

 
,,Chyba ustaliliśmy, moja droga Panno Everdeen, że nie będziemy się okłamywać na wzajem." 

Finnick wyjawił nam, że Snow za młodu truł pozostałych kandydatów i sam pił z tego samego kielicha, co wywołało u niego wrzody w jamie ustnej, które nigdy się nie goiły. Dlatego nosił różę w butonierce, która swoją wonią miała zamaskować zapach krwi. Powiedział nam też, że gdy zwycięzca okazywał się atrakcyjny- co działo się w przypadku Finnicka, lecz nie tylko- sprzedawał go.
Coriolanus tuż przed Tournée Zwycięzców odwiedził Katniss. Polecił jej, że ma go przekonać o prawdziwość miłości do Peety, grożąc, iż zabije bliskich. Następnie wykorzystał to, a raczej go, do manipulowania Kosogłosem.
Prezydent został schwytany, lecz w dniu egzekucji Everdeen nie strzeliła do niego, tylko do Almy Coin.
Do końca nie wiemy jak zginął Snow, ponieważ są dwie równie prawdopodobne wersje:
-Został staranowany przez tłum,
-Zachłysnął się, a następnie udusił własną krwią.

I niech los zawsze Wam sprzyja!

piątek, 18 września 2015

Rozdział XIX

Peeta naszykował tonę papieru, farby, pędzle, tusz i pióro. Cały dzisiejszy dzień mamy zamiar spędzić na uzupełnianiu naszej książki, jednak znając nas i nasze pomysł jak zazwyczaj będziemy się wygłupiać. Zawsze tak robimy, póki nie dochodzimy do momentu, który przypomni nam o zmarłych osobach, lub chwilach udręki.
-Od czego zaczynamy?
Jego pytanie sprawiło, że w mojej głowie zakwitł pewien dość nienaganny pomysł. Moglibyśmy opisać siebie nawzajem. Może to trochę dziwne, bo w końcu mieliśmy tam udostępnić nasze wspomnienia, ale warto by przyszłe pokolenia dowiedziały się o naszym wyglądzie i charakterze, o ile w telewizji nie będzie lecieć milion powtórek z krwawych, pamiętnych igrzysk.
-Od nas.
Robi dziwną miną, która przypomina uśmiech, zdziwienie i lekkie zakłopotanie. Teraz sobie uświadamiam jak to mogło zabrzmieć, więc od razu się poprawiam.
-Opisania nas.
Zaczyna się śmiać.
-Co się stało?
Nie przestaje, więc szturcham go w bok.
-No co?
-Wiem o co Ci chodziło, a o czym Ty myślałaś?
W tej chwili ja wybucham śmiechem.
-O niczym co by Ci się nie spodobało.
Peeta uśmiecha się figlarnie po czym przysuwa się do mnie, całuje w głowę i pyta się jak to sobie wyobrażam. Opowiadam mu o moim pomyśle. Od razu zabiera się do szkicowania czegoś, co dopiero po parunastu minutach zaczyna przypominać mnie. Zastanawiam się, czy jego biegłe, dokładne i silne ręce nadawałyby się do zakładania sideł, czy tylko do malowania? Muszę to niedługo przetestować, gdyż jestem bardzo ciekawa efektu.
Gdy maluje wygląda jakby zamknął się w sobie i odizolował od świata zewnętrznego. Cała towarzyskość odpływa, a na jej miejsce wchodzi skupienie. Patrzenie się na niego sprawia mi radość. Chwilami mam nadzieję, że nastanie okres spokoju. Taki, w którym będziemy mieli szansę na nadrobienie zaległości i normalne porozmawianie nie zaprzątając sobie głowy problemami trzeciego świata. Możemy to nadrobić właśnie teraz, właśnie tu.
-Peeta.
Momentalnie odkłada ołówek.
-Tak, kochanie?
Chyba pierwszy raz mnie tak nazwał, lecz nie przeszkadza mi to.
Ślina ciśnie mi na język najprostsze pytanie jakie tylko mogłam zadać, żeby go odciągnąć od rysowania.
-Kiedy masz urodziny?
Peeta robi wielkie oczy.
-Który dzisiaj?
-Pierwszy...
Przeciągam ostatnią samogłoskę. Oddycha z ulgą. Podnoszę brwi, by zawiadomić go, że nie dostałam odpowiedzi.
-Dwudziestego lipca.
Kiwam powoli głową starając się zapamiętać datę. Na szczęście nie zostało mi ich dużo, ponieważ jedyne o czym muszę pamiętać to urodziny Peety i mamy, ewentualnie Annie. Haymitch w swoje urodziny jest i tak zawsze zlany w trupa. Nie wiem czemu. Być może ma to gdzieś zapisane, lub ktoś mu o tym przypomina?
Waha się, a ja, ponieważ nie chcę, by znów zaczynał zadaję kolejne, jeszcze głupsze pytanie.
-A ulubiony kolor?
-Naprawdę czasem nie słuchasz co się do Ciebie mówi. Pomarańczowy.
Słucham. Pamiętam jak miałam na sobie sukienkę w tym kolorze i uważałam, że mu się spodoba. Rzecz jasna nie powiem tego, bo w przeciwnym razie mogłabym powiedzieć co innego niż walnąć pierwsze lepsze słowo, które przyszło mi do głowy.
-Katniss, o co chodzi?
-Czemu uważasz, że o coś musi chodzić?
Reaguję od razu, co nie wygląda wiarygodnie.
-Bo widzę to.
W końcu daję za wygraną:
-Pomyślałam, że może ten czas możemy spędzić inaczej.
Wstaje i bez słowa prowadzi mój wózek, sadza mnie na kanapie przed kominkiem, a następnie idzie do kuchni. Mam nadzieję, że się nie obraził. Chyba nie posadził mnie tutaj i  nie poszedł kontynuować uzupełniania książki?
Na szczęście nie, bo już po chwili wraca z grubym, puszystym kocem i dwoma kubkami. Przekręcam głowę na bok robiąc przy tym dziwną minę, która ma pokazać, że nie do końca wiem co ma zamiar zrobić. Usadawia się tuż obok i podaje mi naczynie. Już z daleka czułam ten piękny zapach, choć nie wiedziałam, że to ta sama gorąca czekolada, której nie piłam już dawno. Niemalże podskakuję w miejscu kiedy dostaję ją w swoje ręce. Przykładam kubek do ust w czasie gdy Peeta dokładnie opatula mnie kocem. Napój rozlewa mi się po języku. Uwielbiam ten smak. Nigdy przedtem nie miałam okazji, szansy na delektowanie się każdą chwilą, a tym bardziej posiłkiem bo ciągle czegoś ode mnie wymagano. Może to się zmieni? Marne powstanie w Kapitolu nie robi nikomu różnicy. W telewizji lecą non stop informacje z przebitkami na odbudowywane dystrykty. Miejmy nadzieje, że lata udręki mam już za sobą. Nie muszę pracować i polować. Praktycznie śpimy na pieniądzach, chociaż oddaliśmy część nagrody na rzecz Dwunastki.
-Jak noga?
Pyta popijając czekoladę i odsłaniając skrawek koca, by ujrzeć gips.
-Kiedy masz umówioną wizytę?
Dodaje pospiesznie. Szczerze to nie mam pojęcia. Haymitch może wiedzieć coś na ten temat. Od razu wywieziono mnie ze szpitala bez słowa wytłumaczenia.
-Nie wiem.
-Katniss...
Sięga po telefon. Jeżeli teraz zadzwoni to znając życie umówi mnie na najbliższy termin, albo jeszcze dzisiaj. Nie czuję się na siłach, więc wyrywam mu słuchawkę i chowam za sobą.
-Musimy się dowiedzieć.
Protestuje.
-Dowiemy się od Haymitcha.
Kończę rozmowę. Błyskawicznie kładę głowę na jego kolanach, bo widzę, że chciał się podnieść.
Nawija moje włosy związane w kitkę na palec. Robi tak przez dłuższy czas, aż w końcu odzywa się:
-Jutro?
Kręcę głową. Marzę o spędzeniu dniu nie robiąc nic konkretnego, ale przy Peecie.
Włącza telewizor, ale gdy tylko jest pokazane nasze zdjęcie z Dożynek chwyta z powrotem po pilot. Zatrzymuję jego rękę i przykładam palec do ust.
-Katniss i Peeta Mellark spowodowali śmierć czterech tegorocznych trybutów swoim aktem miłości...
Patrzę się na niego oburzonym wzorkiem. Nie chodzi mi o niego, lecz o to, co wygaduje reporterka. Nie jesteśmy po ślubie, choć- co jest prawdą- dużo osób tak uważa.
Nie szokuje mnie fakt, iż obwiniają nas za samobójstwa, lecz to, że jakimś cudem według osób transmitujących ten program jesteśmy małżeństwem. Nabieram powietrze, by wyrwać się z zamyślenia. Zaczynam słuchać bardzo uważnie każdego jej słowa. Niestety przegapiłam kawałek wypowiedzi, jednak nie robi mi to różnicy.
-...odwołane z powodu braku organizatora.
Założę się, że chodzi o Gale'a. Czyli to już pewne. Wszystkich moich bliskich po prostu trafił szlag. Oby Peeta został ze mną do końca.
Oczy mi napływają łzami. Peeta momentalnie wyłącza telewizor, a następnie rzuca pilotem w drugi kąt pokoju. Cała jego szczęka drży. Musi być bardzo zdenerwowany.
Kurczowo zaciska pięść na kocu. Nie jestem w stanie zatrzymać potoku łez. Peeta widząc to rozprostowuje dłonie i odgarnia mi włosy z czoła.
-Nic nie jest pewne.
Pociesza mnie. Jest pewne, skoro w mediach o tym mówią. Lekko popycham go za barki by się położył. Kładę głowę na jego ręce, a Peeta palcami unosi mój podbródek i nachyla się do pocałunku. W ostatniej chwili gdy nasze usta już się dotykają odwracam głowę. Wydaje się zaskoczony, ale zaczyna mnie całować w szyję. Przekładam nogę przez niego, lecz nie przestaje mnie całować. Moje ciało ogarnia fala gorąca. Kiedy chcę go pocałować z kolei on się odwraca. Szepczę mu do ucha, że go kocham najbardziej na świecie, a gdy nachylam się, żeby usłyszeć odpowiedź przyciąga mnie do siebie i bardzo mocno i namiętnie całuje. W momencie, w którym ponownie przykłada usta do szyi dzwoni telefon. Sięga po słuchawkę. Uważnie wsłuchuję się w każde wypowiedziane słowo. Mimo wszystko nie jestem w stanie wychwycić tego co chciałam. Peeta nerwowo zaczyna czegoś szukać.
Na pożegnanie rzuca tylko krótko zaraz wracam, odkłada słuchawkę i wychodzi.
Siedzę oszołomiona na kanapie. Słyszałam głos mężczyzny, tyle.
Po dłuższym zastanowieniu postanawiam zobaczyć co się stało. Pełznę w stronę kul. Trudno jest mi wstać z podłogi tym bardziej, że w całym domu jest potwornie zimno przez co zdrętwiały mi mięśnie. Nie wiem gdzie mógł pójść ani do kogo. Zapewne to musiało być coś ważnego, skoro poszedł nie zważając na nic. Otwieram drzwi akurat wtedy kiedy razem z poobijanym Haymitchem wpada do domu niczym burza. Bez słowa szybko przenosi mnie z powrotem do salonu.
-Co jest?
Pytam zdenerwowanym tonem. Peeta nawet nie usiadł. Kręci się po pokoju w kółko. Ręką wskazuje z wyrzutem na naszego gościa.
-Może mi ktoś powiedzieć co się stało?
Po wczorajszym incydencie z wywiezieniem mnie z Kapitolu wolę być informowana o ważnych sprawach.
-Katniss, jakby Ci to powiedzieć...
Zaczyna spokojnym tonem, ale Haymitch macha ręką.
-Daj spokój, po prostu jej powiedz.
Peeta patrzy na niego oburzony.
-Dobra, to ja powiem.
Peeta doskakuje do mnie i przytula. Coraz bardziej zaczyna mi to śmierdzieć.
-Skarbie, za trzy dni najprawdopodobniej wyjeżdżasz do Kapitolu.
Oznajmia to tak spokojnym tonem, że doprowadza mnie do szału, nim zrozumiałam co to oznacza.
-Że co proszę?!
-Przechwyciłem waszą pocztę gdy się dowiedziałem z telewizji, że przymusowo zostajesz organizatorem.
Wręcza mi list.

Panno Everdeen,
z radością informujemy, iż jest Pani jedyną krewną naszego organizatora Pana Hawthorne'a mogącą poprowadzić przyszłe Głodowe Igrzyska. Dajemy Pani 72 godziny na nastawienie się i przygotowanie do podróży. Musi Pani widzieć, iż jedzie Pani na czas nieokreślony. Należy uspokoić mieszkańców centrum, a tylko Pani jest w stanie to zrobić. Więcej wskazówek udzielimy na miejscu.
Z poważaniem
P. Brenn

Czytam zawiniątko po raz piąty, lecz nadal nie mogę w to uwierzyć. Tego nie napisała Paylor. Ona nie pisałaby tak entuzjastycznie. Ale co z tego? Widnieje tu wyraźny znak Kapitolu, więc nie mam jak się sprzeciwić. Mogłabym uciec na jakiś okres czasu, ale kara będzie nieunikniona. Nieokreślony czas? Nieokreślony czas bez Peety? Czyżby knuli jakąś krwawą jatkę dla kapitolińczyków? Po co aż tyle? Przecież przygotowania zawsze trwały rok, nie więcej, a tym razem to ja zostałam wybrana organizatora, czyli będę musiała zaplanować najgorszą z możliwych aren na tą okazję. Pamiętam co spotkało Senecę Crane'a... Teraz to raczej nie możliwe, chociaż kto wie? W każdej chwili mogli ze mną zrobić co tylko by zechcieli, jednak teraz Panem jest pod władzą rozsądnej osoby, ale to nie ma znaczenia, bo przecież ktoś ją do tego przekonał. Sama raczej nie urządziłaby czegoś, co wzbudziłoby zamieszki.
Z tego wszystkiego nie zauważyłam, że obok mnie siedzi tylko Annie. Rozkojarzona szukam Peety i Haymitcha, ale wyparowali. Nie kojarzę, żeby gdzieś wychodzili. Moja głowa czasem zawodzi pod tym względem. Spoglądam na Annie pytająco.
-Nie zauważyłaś, że wyszli? Peeta jest w sklepie. Poprosił, żebyś dzisiaj u mnie przenocowała.
To nie w jego stylu, raczej chciałby, żebym z nim została te ostatnie trzy dni.
Przysuwa nogą małą torbę i kule. Posłusznie podnoszę się bez większego zastanowienia. Nie pojadę, jestem tego wręcz przekonana. Nie opuszczę dystryktu na ,,nieokreślony czas" z nic na świecie.
Annie się zmieniła. Nie jest przestraszona i wydziczała. Pewnie dlatego, że ma dla kogo być silna. Jestem ciekawa jak wyglądało by moje życie gdyby chciała mieć dzieci? Po co w ogóle myśleć o dzieciach, skoro mroczne czasy wracają? Czy co roku będziemy urządzać krwawe igrzyska dzieciom z Kapitolu żeby się odegrać? Nie mam zamiaru narażać przyszłych pokoleń na to, co się teraz dzieje. Stoję na progu starego domu Peety. Annie zadbała o każdy najmniejszy szczegół. W niektórych miejscach stoją pięknie przyozdobione różnorakimi muszlami wazony. Na suficie wiszą sieci rybackie, a kąty ścian zdobią nieznane mi rośliny. Po schodach spływa aksamitny, turkusowy dywan. Gdzieniegdzie  stoją szafki upstrzone w kwiaty. Wrażenie robią ręcznie robione firanki z wyszytym drzewem genealogicznym. Musi naprawdę nie mieć co robić, uważam. Drzewo nie należy od zwykłego, bo zamiast liści widnieją na nim drobne muszelki. Wyszukuję na nim Finnicka. Jego wizerunek jest wyblakły. To pewnie zamierzony efekt. Myślę, że Annie i Peeta mieliby ze sobą o czym rozmawiać. Ma talent. Nie potrafiłabym usiedzieć w miejscu i tkać takie arcydzieła. Widać znalazła sobie zajęcie. Tęskni za Finnickiem, to jasne. Pamiętam jak wiązałam węzły, bo nie mogłam znieść świadomości, że Peeta cierpi.
Jej sypialnia jest kremowo- błękitna. Tutaj również widać efekty jej pracy. Lampy z własnoręcznie zrobionym abażurem owiniętym mnóstwem małych wstążeczek wygląda przepięknie, zresztą jak cała reszta idealnie dopasowanych kolorystycznie małych przedmiotów. Większość z nich wydaje mi się zbędna, jednak razem stanowią pokój marzeń.
-Rozgość się!
Rzuca moją torbę na łóżko.
-Porywam Cię na dwadzieścia cztery godziny!
Obwieszcza żartobliwie.
-Jutro rano będziesz z powrotem u siebie.
Zawiesza głos.
-W sumie to się cieszę, że tu ze mną będziesz, bo dzisiaj wypada rocznica śmierci Finnicka.
Nie wiem co powiedzieć, skoro do tej pory dręczą mnie myśli, że to ja pozbawiłam go życia.
Może to i dobrze, że ją dziś wesprę? Może tym choć w najmniejszym stopniu zmniejszę jej ból?

niedziela, 13 września 2015

Rozdział XVIII

Jasna, wytapetowana, wypełniona białymi meblami sala przeraża mnie. Moja noga spoczywa na wyciągu, a obok łóżka siedzi komitet powitalny złożony z prawie wszystkich dotychczasowych współlokatorów. Nie widzę jedynie Beeteego, Peety, Annie i Enobarii- co nie jest dziwne. Nigdy nawet nie rozmawiałyśmy ze sobą. Wysilam się, by przypomnieć sobie jak się tu znalazłam. Ciepłe, delikatne barwy zachodzącego słońca spowodowały, że zasnęłam, lecz za nic nie pamiętam dalszego ciągu wydarzeń. Na widok przytomnej mnie wszyscy wstają i ślęczą nade mną co- nie ukrywam- denerwuje.
-Hej, ciemna maso, siedzisz  tu od godziny i gapisz się na ścianę. Rozum Ci odjęło?
Przekręcam głowę, ale nic więcej nie robię. Czuję się obolała i jest mi niedobrze. Musieli mnie tu przenieść w surowych warunkach, bo gdyby przyjechała karetka czy cokolwiek innego, co mogłoby wygodnie przewieść mnie do tego miejsca nie miałabym licznych siniaków na nogach i rękach. Pielęgniarka prowadzi w moją stronę wózek i komenderuje, że nie możemy dłużej czekać. Na co czekać? Czy nie powinno się przytrzymać mnie jakiś czas w szpitalu?
Atmosfera wydaje się dziwnie napięta, nikt nic mówi, ale za to przemieszczamy się tak szybko, że gdy Haymitch- który pcha mój wózek- zatrzymał się na pewnym skręcie omal nie spadłam. Osoby, które mijamy są przestraszone i zdezorientowane. Ja też. Co mogłoby nakłonić ich, by tak szybko ewakuować się ze szpitala? Oby to nie miało związku z Peetą, myślę. Przeczuwam, że tak jest, ale cały czas nie mogę pojąć czemu atmosfera jest taka jaka jest.
Świeże powietrze owiewające moją twarz pomaga się odprężyć, jednak po chwili znowu zaczynam się denerwować, gdyż władowują mnie na peron, a zaraz potem do najbliższego pociągu. Rzecz jasna sami również wsiadają, ale walizki już czekają w środku. Coś jest nie tak. Czemu się ich nie spytałam wcześniej o co chodzi? Mogłabym już obmyślać dalszy plan działania, a tym czasem siedzę na przypiętym do barierki wózku inwalidzkim podczas gdy inni nerwowo wykonują typowe dla nich czynności, czyli Haymitch przetrząsa barek w poszukiwaniu wódki, Effie sprawdza grafik- jej nieodzowną cześć życia- a Johanna oskrobuje stół nożem do masła. Nikt nie pisnął nawet słowem czemu oraz gdzie jedziemy.
-Powie mi ktoś o co chodzi?
Odzywam się wreszcie. Mój były mentor wypuszcza z ręki szklankę, a ta rozsypuje się w setki kawałków i syczy do Johanny:
-Miałaś jej powiedzieć. 
Obojętnym wzrokiem patrzy na niego i wzrusza ramionami.
-Cały niepotrzebny czas spędziłam przy pilnowaniu Peety i Katniss razem z wami. Powinniście więc wiedzieć, że nic takiego nie zrobiłam. Skoro jesteś taki chętny do tłumaczeń, proszę!
Haymitch zaciska w dłoni klamkę od szafeczki, która została przed chwilą perfidnie wyrwana w napadzie złości. Effie poprawia brunatną perukę i zaczyna bardzo cichym i spokojnym głosem. 
-Widzisz, kochana, musimy się stąd jak najszybciej wynosić, bo Kapitolińczycy troszkę się zbuntowali po tym, gdy taki los spotkał te niewinne dzieci. Oczywiście to nie nasza wina.
Przygryzam wargę, a Effie jak gdyby nigdy nic kontynuuje.
-Peeta Annie i Beetee są w swoich dystryktach. Nie chcieliśmy was wywozić razem, bo nie wiadomo jakby to się skończyło.
Dawna Trinket wróciła. Widzę to, bo znów trzyma notatki w ręku, a jej entuzjazm jest nieznacznie mniejszy od tego, który miała dwa lata temu. Jednak jej nowa odsłona podoba mi się o wiele bardziej, gdyż brązowe włosy i purpurowe ubrania sprawiają, że wygląda młodziej. Haymitch wyciąga kolejną szklankę po czym z kieszeni wydobywa piersiówkę. Nie dam mu się upić póki nie wydobędę wszystkich informacji. Podnoszę kule, które leżą tuż obok mnie i nie zastanawiając się wstaję, wytrącam z jego rąk wódkę po czym z powrotem siadam w obawie, że wpadnie w szał. O dziwo tylko patrzy się na mnie i również siada zrezygnowany. Może zrozumiał swój błąd?
-Od początku.
Proponuję im wyjaśnienie zaistniałej sytuacji, której nie do końca rozumiem.
Johanna bierze głęboki oddech, przewala się na kanapę i poprawia poduszki.
-Z Peetą jest w porządku, bo zapewne o to Ci chodzi.
Kręcę głową. Nie chodzi mi wyłącznie o niego, a raczej o całą resztę.
-No więc dzieciaki wpadły na jakże cudowny pomysł i dobrały się w wyimaginowane pary, jeśli można to tak nazwać po czym w imię miłości zadźgały się nożami. Ponieważ przeżyły tylko dwie z sześciu osób ludzie się zbuntowali i uznali, że to nasza wina, bo nie umiemy się nimi zająć. Informacje zostały zatajone, ale Kapitolińczycy nadal chcą nas dopaść, więc uciekamy. Zrozumiałaś?

Do końca podróży siedzę cicho jak myszka. Odezwanie się w tak napiętej sytuacji grozi kłótnią, a to jest ostatnie czego bym chciała. Czwórka zabitych dzieci spowodowała zamieszki, ale co to ma do nas? Chyba nie sądzą, że my je podburzyliśmy? Nie chcę powstania. Kapitol ma sprzymierzeńców w Jedynce, więc może niektóre osoby będą walczyć w imię dobra? Zaprzątam sobie głowę niepotrzebnymi rzeczami, ponieważ cokolwiek tam się dzieje nie dotyczy nas. Jesteśmy mile drogi stamtąd, więc co nam może grozić?
Effie pcha mnie, a Haymitch przechwytuje w locie, bo z zamyślenia nie zauważyła, że mamy do pokonania schody, więc gdyby nie on zjechałabym w dół, najprawdopodobniej na kolejną stację. Zaraz potem Trinket macha radośnie przez okno. Johanna nawet się nie pożegnała, ale co mi zależy. I tak znając Panem i jego możliwości niedługo się spotkamy. Peeta wygląda jakby przesiedział na peronie całą noc. Tępy wzrok i znoszona koszula sprawia, że jego wygląd diametralnie się zmienił. Obok niego siedzi Annie z Feenem i cały czas o czymś nawija. Zapewne próbuje go zagadać, ale on tylko przytakuje. Walizki leżą rozwalone przed nimi. Feen zaczyna płakać, ale na głos mamy uspokaja się. Z początku nie zauważają nas, ale Annie niczym wyrwana z transu krzyczy do Peety, mimo, że ten siedzi obok.
-Hej, przyjechali! Peeta, przyjechali!
Podnosi głowę z początku wolno i ociężale, lecz gdy nasz wzrok się krzyżuje jakby olśniony podskakuje i podbiega do Haymitcha po czym odpycha go tym samym zabierając mnie z jego objęć. Zerkam przez jego ramię na Annie. Wygląda na szczęśliwą. Może to przez to, że widzi radosnych nas, albo, że trzyma w rękach najważniejszą dla niej osobę na świecie. Haymitch zajmuje miejsce obok niej, a walizki układa jedna obok drugiej, by łatwiej było je zabrać. Odwraca się. Chyba daje nam czas dla siebie. Peeta przez cały ten czas patrzył na moje oczy. Zarumieniam się, lecz ponieważ nie mogę zakryć twarzy włosami, ani też schować jej w futrze robię to, co zrobiłam podczas wywiadu z Caesarem Filckermanem, czyli chowam twarz w koszuli Peety. Nie sadza mnie na wózku ani na ławce, tylko bez słowa zmierza w kierunku Wioski Zwycięzców.
W połowie drogi daję Haymitchowi znak, żeby dał mi kule, ponieważ nie wiem ile Peeta może wytrzymać ze mną na rękach. Posłusznie podaje mi je, ale Peeta na ich widok przyspiesza kroku. Próbuję się wyszarpnąć co nie jest łatwe z nogą w gipsie. W sumie to dla niego lepiej, gdyż nie ucieknę i nie sprzeciwię się kiedy będzie chciał mnie gdziekolwiek przenieść. Annie chyba załatwiła wszystkie formalności związane z kupnem domu w Kapitolu, bo od razu do niego wchodzi zaś my mamy do przejścia jeszcze kawałek, bo jego dom był oddalony na odległość trzech budynków. Pierwsze co robi po wejściu to sadza mnie i idzie rozpalić w kominku. Gdy kończy siada obok po czym nakrywa nas trzema kocami. Cała drżę. To prawda, ale nie wiem czy to z zimna czy z nerwów.  Co mam myśleć o ich samobójstwie? Nawet mnie przy tym nie było i uznano nas za martwych, więc jakim cudem oskarżają o to właśnie nas? Może szukają winnego, albo sensacji do telewizji. Liczyłam, że show się skończyło, ale chyba nie miałam racji. Niektóre osoby nadal pragną krwawych walk, lub po prostu czegoś ciekawego. Dręczą mnie te myśli i to bardzo. Kładę głowę na kolanach Peety.
-Nie mamy łatwo.
Wzdycha. Nie odzywam się, dzięki czemu może kontynuować.
-Arena, Ćwierćwiecze, rebelia, powstanie w Kapitolu... Co jeszcze nas czeka?
Odgarnia mi włosy z czoła po czym kładzie się obok.
-Nie wiem.
Zaczynam.
-Ale wiem, że damy radę, bo mamy siebie.
Mówię stanowczo, co chyba go rozwesela. Mocno mnie przytula. Czuję, że jest zdenerwowany, bo serce mu bije bardzo szybko. Patrzy się w martwy punkt na ścianie. Nie chcę, żeby coś doprowadziło go do większej depresji.
Otulam nas kocem, gdyż nadal jest strasznie zimno. Zapomniałam już co spotkało Gale'a. To okropne. Wybuch zabił trzy ważne dla mnie osoby. Czemu to nie mogło być co innego? Czemu nie mogli zginąć poprzez wpakowanie im kuli w łeb? Czemu musieli cierpieć?
-Jesteś najlepszą dziewczyną jaką kiedykolwiek poznałem.
Takie wyznania ni z tego ni z owego zawsze sprawiają, że czuję się głupio gdy pomyśle o moich zamiarach parę lat temu. Nadal nie wiem co do niego czułam i zapewne się nie przekonam.
-Dużo poznałeś?
Próbuję przekręcić to w żart, ponieważ nie czuję się pewna w takich sytuacjach.
-Wiesz, odkąd wygraliśmy sporo osób koniecznie chciało się ze mną poznać.
Uśmiecha się figlarnie, a ja przeczesuję ręką jego gęste, blond włosy. Obok nas kładzie się Jaskier, który najwyraźniej odnalazł się w świecie, w którym nic nie jest pewne, bo jego właściciel może zniknąć w każdej chwili zostawiając go. Dałabym wszystko, by ta chwila zatrzymała się i bym mogła w niej żyć. To samo kiedyś powiedział Peeta. Nie rozumiałam znaczenia tych słów, gdyż myślałam, że gramy, a tym czasem on czuł to co ja dzisiaj.
Odległość jaka dzieli nas od ognia jest dość duża, jednak jego oczy zrobiły się szkliste od patrzenia się w płomień.
Kładę nogę na poduszce, bo boję się, że przy pierwszej lepszej okazji zgniotę ją, czego bardzo nie chcę.
Przy słabym świetle kominka mój salon wydaje się być mały i przytulny. W całym domu jest ciemno. Jedynie księżyc oświetla kuchnie. W mroku wyszukuję ust Peety. Całuję go z początku wolno i delikatnie, ponieważ czekam aż się ocknie, bo przez chwilę kompletnie nie zareagował tylko nadal patrzył się w nicość. Wygląda jakbym pocałunkiem wyrwała go z transu. Poprawia koc, ale nie przestaje mnie całować. Głód. Właśnie to czuję za każdym razem i powiększa się z każdą kolejną chwilą. Nie nazwałabym się specjalistką od głodu, bo ten jest zupełnie inny. Po dłuższej chwili przestajemy, a ja od razu usypiam w jego objęciach.
Na drzewie nic mi nie grozi, a jednak czarny zmiech dosięga mojej nogi przez co zlatuję. W chwili gdy moja strzała przeszywa jego ciało zamienia się w małą, drobną Rue. Doskakuję do niej gwałtownie próbując wyszarpnąć broń. Po wyjęciu jej dziewczynka skurcza się, a jej ręce zamieniają się w dwa, piękne czarne skrzydła. Po raz ostatni słyszę czteronutową melodię i odlatuje w przestworza. Skaczę za nią, ale nie jestem w stanie jej dosięgnąć. Przewracam się o kłodę leżącą pod moimi stopami, lecz gdy wstaję wszystko diametralnie się zmienia. Cała aura wytworzona przez jasne słońce znika, ziemia twardnieje, słyszę kogoś za mną i w dodatku czuję parzący ból w lewej ręce. Na domiar złego kompletnie nie wiem gdzie obecnie się znajduję. Unoszę się ponad ziemię, a już po chwili siedzę na czymś nadzwyczaj miękkim, a poparzenie- bo co innego mogłoby to być- przestaje szczypać i cała moja dłoń ochładza się. Mrugam szybko oczami, by dać mózgowi znać, że już koniec zmyślania i trzeba przejść do rzeczywistości, która okazuje się być przyjemna.
Przede mną klęczy Peeta starannie obmywając moją rękę i zerkający co chwila na mnie. Przymrużam oczy.
-Widać nie możesz beze mnie żyć.
Nadal nie mogę zrozumieć co się stało.
-Na chwilę poszedłem zrobić śniadanie, a Ty tak się rzucałaś, że spadłaś z kanapy po czym niemalże wsadziłaś rękę do kominka.
Wybuchamy śmiechem. Nie potrafię się uspokoić, bo wyobrażam sobie jak bardzo to musiało być komiczne.
-A co ze śniadaniem?
Pytam robiąc przy tym minę jaką robią dzieci gdy chcą coś dostać. Peeta podnosi mnie, lecz nie przestaje się śmiać.
Na stole czekają kanapki wyglądające przepysznie. Nie czekając na niego nakładam dwie na talerz. Wewnętrzna część ręki, która niefortunnie poparzyłam spuchła, przez co nie będę mogła strzelać z łuku. Mam nadzieję, że ta czynność nie przyda mi się w najbliższym czasie. Peeta podchodzi do mnie z apteczką .
-Nic mi nie będzie, daj spokój.
-Mam złe przeżycia z poparzeniami i tym podobnym. Zresztą Ty chyba też?
Racja. Strzelali do mnie kulami ognia, ale na szczęście trafiła mnie tylko jedna. Maść wsmarowywana w moją rękę przypomina tą z Kapitolu i tak naprawdę mam nadzieję, że nią jest, ponieważ tamta działała od razu. Nie myliłam się. Szczypanie znika od razu.
-Co dziś robimy?
Pytam po skończonym posiłku.
-W Twoim stanie pozwolę Ci ewentualnie pisać albo czytać, chyba, że chcesz ten czas spędzić ze mną.
Uśmiecham się na samą myśl o spędzeniu całego dnia tylko z Peetą.

piątek, 4 września 2015

Rozdział XVII

Jeszcze raz upewniam się, że to nie jest jakaś straszliwa pomyłka i nie zważając na warunki jakie obecnie panują- czyli mój skąpy strój, a właściwie jego brak, temperaturę, która osiąga około minus dziesięć stopni, to, że najprawdopodobniej ktoś mnie obserwuje oraz obecny stan mojej nogi- biegnę w stronę Peety. Próbuję wyszarpnąć jego ręce z kajdanek, ale jedyne co powoduję to kolejne przenikliwe krzyki.
-Spokojnie.
Uśmiecha się, ale nie jest to uśmiech spowodowany szczęściem, a raczej uśmiech, który ma mnie pocieszyć. Motywuje mnie to dalszego działania. Gale gdzieś zniknął, ale nadal jest nadzieja, bo kajdanki mają co najmniej sto lat. Zapieram się stopami o ścianę i próbuję wyrwać z niej łańcuch. Kruszy się, więc jedna ręka Peety jest oswobodzona, lecz nie podoba mi się pęknięcie w ścianie, jakie pojawiło się po mojej ,,misji ratunkowej". Obawiam się, iż może nie wytrzymać kolejnego pozbawiania jej kajdan. Kucam przy Peecie po czym staram się rozłamać obręcz, która dzieli nas od ucieczki z tego miejsca. Za każdym razem gdy dotykam jego żyły rzuca się, niczym zwierzę w potrzasku.
-Ćsii...
Na jego twarzy maluje się nieszczęście, rozpacz i cierpienie. Jad, o którym słyszałam musi mieć takie działanie. Rozlewa się po organizmie, a póki nie znajdzie ujścia będzie krążył, co powoduje ból. Chciałabym, żeby wysnute przeze mnie wnioski okazały się nie prawdziwe.
Ledwo, bo ledwo, ale udaje mi się przesunąć go bliżej kamienia, o który mocno pocieram obręczą. Rdza kruszy się. Mam do przełamania metal o grubości pół centymetra. Patrzę na niego błagalnie, ponieważ to on musi o coś uderzyć. Kręci głową. Najwyraźniej nie jest w stanie włożyć w to chociaż najmniejszego wysiłku. Przysuwam się i kładę głowę na jego ramieniu.
-Jak się czujesz?
Na sekundę zamyka oczy, co chyba oznaczało, że czuje się dobrze. Mimo wszystko nie wierzę mu- w przeciwnym razie mógłby mi to powiedzieć.
-To w takim razie możesz wstać?
Dźwiga się, ale drżą mu ręce, jakby nie mógł nad nimi zapanować, więc każę mu się z powrotem położyć. Żółte żyły przepełnione trucizną nie wyglądają dobrze. Trzeba się jej pozbyć, ale jak skoro jest zmieszana z krwią? Sama zapewne nic nie zrobię. Potrzebny jest lekarz.
-Przepraszam, gdybym wtedy nie chciała iść spotkać się z Beeteem to nie wstrzyknęliby Ci tego cholerstwa.
Użalam się nad sobą. Robię to tylko dlatego, że chcę, by wypowiedział choć jedno słowo. Mija minuta, dwie, dziesięć, ale nie reaguje. Wybaczył mi, wiem, lecz nie pocieszy mnie, bo się z tym zgadza. Nie mam pojęcia jak wyglądało osaczanie, ale to musi być równie bolesne. Moje pomysły mnie czasami dobijają. Zawsze chcę ratować kogoś, kto na to nie zasługuje i nigdy nie myślę, co by się stało gdybym tak nie zrobiła. Miarowo pocieram kajdanami o kamień licząc, że w którymś momencie po prostu pęknie i uciekniemy stąd. Peeta zaciska szczękę i z całej siły uderza nadgarstkiem o podłogę. Zaraz po tym jego głowa osuwa się na ramię.
Doskakuję do niego po czym biorę jego twarz w dłonie.
-Gale!
Wrzeszczę.
-Gale!
Powtarzam, bo nie  słyszę  odzewu. Na szczęście Peeta oddycha. Wizję z przeszłości, gdy uderzył się o pole siłowe dręczą mnie do dziś. Gale przybiega lekko przerażony, ale nie tak jak Finnick na Ćwierćwieczu.
-Co?
Rzucam mu wściekłe spojrzenie i chyba dopiero teraz zauważa pół przytomnego Peetę.
-Żyje?
Pyta obojętnie, przez co wpadam w szał.
-Jasne, że żyje, ale może nam pomożesz?! Nagle znikasz i zostawiasz mnie samą!
-Uspokój się, już pomagam.
Kuca przy Peecie i lekko nacina mu żyłę na nadgarstku. Odpycham go po czym sprawdzam ranę. O dziwo zamiast krwi wypływa galaretowata zgniło-żółta substancja. Gale podchodzi do mnie i pokazuje mi swoje ręce. Jego rany cięte są zdecydowanie większe, ale do tej pory widać, że ma w sobie końcówki trucizny. Odsuwam się, bo chyba wie co robi. Przesuwa dwoma palcami wzdłuż żył. Już stąd widzę, że jad opuszcza jego organizm. Siadam przy nim i chowam twarz w kolanach.
Zasypiam niemalże od razu. Budzą mnie znajome głosy tuż obok mnie. Otwieram oczy. Nie dość, że jestem zupełnie w innym miejscu i leżę przytulona do Peety to najbardziej szokującym widokiem jest Gale rozmawiający z nim. Podnoszę się jednocześnie sprawdzając puls Peety.
-Cześć, Katniss.
Peeta odgarnia mi włosy z czoła. Jest rozpogodzony. Teraz zauważam na sobie jego kurtkę. Gale tylko siedzi z boku tępo patrząc się na nas.
-Jak się czujesz?
-Lepiej, o wiele lepiej..
Wskazuje na Gale'a ruchem głowy, a on próbuje się uśmiechnąć, co w połączeniu z przygnębieniem daje wrażenie, że to tylko grymas.
-Czyli, że już jest dobrze?
-I tak musisz z nim pójść do szpitala, bo ja usunąłem tylko nadmiar, który powodował kłucie.
-Dobrze, ale gdzie jesteśmy?
To miejsce zdecydowanie nie przypomina dobrze oświetlonego pomieszczenia, w którym znalazłam Peetę.
-Niedaleko. Wynieśliśmy Cię stamtąd, bo zważając na białe światło nie było tam bezpiecznie. Tutaj też nie jest więc gdy będziecie mogli, to dobrze by było, gdyby...
Huk dobiegający z niedaleka zagłusza dalszą część wypowiedzi i stawia nas na równe nogi. Chwieję się, ponieważ nie jestem w stanie normalnie stać. Gale doskakuje do pobliskiego kamienia. Światła latarek i tupot nóg nie zwiastują niczego dobrego. Ja z Peetą cofamy się, a schronienie znajdujemy dopiero we wklęśnięciu skalnym.
-Uciekajcie!
Gale wygląda na zmieszanego, a jednocześnie przestraszonego.
-Co z Tobą?
Peeta próbuje ciągnąć mnie w drugą stronę, jednak mimo stanu mojej nogi nie ruszam się z miejsca nawet na krok.
-Mnie nic nie będzie, Peeta musi iść do szpitala, Ty też, idźcie, poradzicie sobie.
Peeta oddala się ode mnie o krok. Daje mi wybór. Przecież to jasne, że wybiorę Peetę. Przytulam Gale'a i szepczę:
-Wróć.
Po czym staram się jak najszybciej uciec z tego miejsca.
Cała jaskinia zaczyna się burzyć. Potykam się praktycznie o wszystko, a gdy się przewracam Peeta resztkami sił stara się mnie przenieść, ale niestety i on upada. Podbieramy się wzajemnie, ale jestem bardzo rozkojarzona przez to, co się przed chwilą stało. Nie mamy pojęcia gdzie idziemy, ale mamy nadzieję, że znajdziemy wyjście. Jeżeli to wszystko kompletnie runie, to przynajmniej umrzemy tu razem, tak jak planowałam trzy lata temu. Na końcu widzę lekką poświatę, więc szturcham Peetę, bo obawiam się, że mogę mieć omamy. Przyspiesza kroku, co chyba miało zaprzeczyć moim obawom. Głaz spada tuż obok nas, co i tak nas nie spowalnia. Odciąga mnie na bok, a podłoże, na którym wcześniej stałam kompletnie się zapada. Pomaga mi wstać i biegniemy dalej. Widzę, że traci siły, bo co jakiś czas podpiera się ściany, albo mnie. Podtrzymuję go gdy przed nami pojawia się metrowe pęknięcie. Ponieważ widzimy, że wszystko jakoś się ustabilizowało siadamy na chwilę.
Peeta ledwo dyszy, zresztą tak samo jak ja. Jesteśmy bardzo osłabieni i w dodatku od dawna nie biegaliśmy. Nie ma co mówić o bieganiu, jeśli chodzenie sprawia mi problem. Jestem pewna, że jemu też. Pozwalam mu wyrównać oddech i pytam:
-Jak myślisz, co z Galem?
Kręci głową po czym robi przerażoną minę i podnosi mnie. Nie pozwalam mu się nieść i zeskakuję. Jedno spojrzenie do tyłu wystarczyło mi, by dowiedzieć się czemu miał przestraszoną minę. Wielka fala, niemalże taka, jak na Ćwierćwieczu zmierza w naszym kierunku. Gdy znajdujemy się obok korytarza pcham do niego Peetę, a sama upadam. Wraca się po mnie, mimo, iż pod moim oporem poleciał w jego głąb niczym marionetka. Łapię się skał i resztkami sił czołgam w jego stronę. Chwyta mnie za ręce i chyba w ostatniej chwili wciąga w bezpieczne miejsce. Krzyczę, bo czuję ból w nodze. Leżę na plecach, więc nie wiem co się mogło z nią stać. Peeta przez chwilę świdruje mnie wzrokiem, jakby nie miał pojęcia co robić.
-Co?
Krztuszę się. Ból nie ustaje, a mnie znowu zaczyna mroczyć przed oczami. Cała jaskinia zaczyna drżeć, więc próbuję się podnieść, lecz on nie daje mi wstać i bierze mnie na ręce. W sumie to dobrze, inaczej nie dałabym rady przejść paru kroków. Potyka się, ale nie wypuszcza mnie z rąk.
Gdy mnie puszcza utrzymuję się na jednej nodze, bo w drugiej straciłam czucie. Nie mam odwagi spojrzeć się w dół, jednak wiem, że muszę.
Moim oczom ukazuje się kończyna ze zgiętą w połowie łydką. Dobrze, że to nie jest złamanie otwarte, w przeciwnym razie trzeba by było już szukać krępulca. Peeta patrzy się na mnie ze współczuciem. Jest wyczerpany, lecz nie możemy się zatrzymać chociaż na parę minut, które dla niektórych nic nie znaczą. Dla nas jest to sprawa życia i śmierci, bo nie wiemy kiedy to dziadostwo runie.
Słychać krzyki, wybuchy, wiertła i pistolety. Wszystko to zwiastuje, iż Gale mógł się poświęcić dla... Dla kogo? Dla Peety, czy dla mnie? Może dla nas? Nigdy nie lubił Peety, więc w to wątpię, jednak po co miałby się w ogóle poświęcać skoro coś do mnie czuł? Ta myśl nęka mnie do momentu gdy wychodzimy, a przejście zawala się łącznie z połową góry. Nie tylko góra się zawaliła, ale też moja nadzieja i wspomnienia.
Zimne powiewy wiatru idealnie wpasowują się do atmosfery. Tępo patrzymy jak ostatnie kamyki lecą, by w którymś momencie po porostu rozpaść się w milion drobnych kawałków. Tak jak to zrobił mój ojciec, Prim i- chyba- Gale. Wybuch zamknął przejścia. Nie została tam pewnie chociaż garstka tlenu. Światło, tlen, życie, rodziny- to wszystko można stracić w jednym wybuchu. W jednym nieznaczącym nic wybuchu. W tym, w którym zginęli moi bliscy. Ten, który zabił miliony ludzi oraz ten, który zawsze kończy pewien etap w moim życiu. Nie załamię się, bo mam u boku Peetę, który będzie mnie wspierał zawsze. Czy to w chorobie, czy w smutku. Zawsze, bo mnie kocha. Tak zwyczajnie. To nie jest udawana miłość, bo czy udawana miłość mogłaby trwać nieustannie przez trzynaście lat?
Nie mogę się rozczulać nad naszą miłością, gdy nie wiem co z Beeteem. Oni nie mają nic do stracenia, ale mają osoby, które na pewno będą opłakiwać ich śmierć.
Peeta pada na ziemie, jednak nie traci przytomności. Ciężko sapie łącznie ze mną. W końcu to do niego należała rola wydostania nas stąd. Czuję jak powoli wszystko przestaje mnie boleć, a jedyne co pozwala, żebym nie zasnęła, lub zemdlała, jest świadomość, iż ledwo przytomny Peeta leży obok i czeka no coś, co zmotywuje go, by znaleźć drogę powrotną. W telewizji jest już pewnie pełno o ,,niespodziewanym wybuchu pobliskich lochów", albo ,, Nieszczęśliwi Kochankowie, czy przeżyli?". Właściwie to chyba tylko Johanna i ja nas tak nazywamy. Nie wiem czemu to robię. Być może to pomaga mi przypomnieć dawne czasy. Te, w których nie było mowy o powstaniu. Obok mnie lądują dwie świeżo zerwane gałęzie. Peeta rzucił mi je zapewne po to, by nie musieć dźwigać mnie aż do zabudowanej części Kapitolu. O dziwo i tak nie daje mi iść o własnych siłach, więc jedną z moich rąk zarzuca na ramię. Dziwnie wyglądamy. Nie wyglądamy na zakochaną parę, chociaż tak właśnie jest. Gdyby było inaczej już dawno byśmy leżeli martwi.
-Po co to zrobił?
-Dla Ciebie, Katniss.
-Dla mnie?
Kładę nacisk na te słowa.
-Kochał Cię, wiesz o tym.
-Nie zabiłby się z miłości do mnie. Uważam, że zrobił to dla Ciebie, jednak cały czas tego nie rozgryzłam.
-Ależ oczywiście, że by to zrobił. Wiedział, że z nim nie będziesz szczęśliwa i że ktoś go kontroluje. Nie chciał Cię zranić.
-Absurdalne.
-Wszystko jest absurdalne, zależy jak na to spojrzysz.
Dochodzimy do pierwszego domu, jaki zobaczyliśmy na horyzoncie. Niestety to nie jest dom mieszkalny, tylko pogrzebowy, a po drugiej stornie ogrodu odbywa się ostateczne pożegnanie. Peeta sadza mnie na ławce, a sam idzie zobaczyć co się dzieje. Spoglądam w górę. Piękne kolory zachodzącego słońca pozwalają mi się oderwać od rzeczywistości. Okropnej, bolesnej, czasami cudownej rzeczywistości.