poniedziałek, 26 września 2016

COME BACK!!!

No, może nie do końca, na tym blogu, ale jednak come back :D
Chciałabym Was zaprosić na moją nową opowieść, tym razem pisaną na Wattpadzie ^^
Niektórzy z Was zapewne słyszeli o tym, że piszę książkę, ale ze względu na okoliczności i rozsądek, postanowiłam zacząć powoli publikować ją na Wattku :D

CLICK!

I niech los zawsze Wam sprzyja!

niedziela, 20 marca 2016

Wattpad

 Dobrze, ponieważ dużo z Was pisało komentarze, jakbym już odchodziła z tego świata (za co z drugiej strony bardzo dziękuję! :D) postanowiłam podzielić się z Wami moim Wattpadem, żebyście mogli jeszcze poczytać coś mojego ^^

-->klik<---

Wstawiam tam różne one shoty, niezależne opowiadania, fanfici- czego dusza zapragnie! :D
I bardzo, bardzo dziękuję Wam wszystkim za tak cudowne... pożegnanie, z każdym słowem coraz bardziej się wzruszałam :'D Jesteście wspaniali!

I niech los zawsze Wam sprzyja!

piątek, 18 marca 2016

Epilog

Nie sądziłam, że to będzie takie trudne. Nie sądziłam również, że po obaleniu rządów Snowa wszystko będzie jeszcze gorsze. Pogodzenie się ze stratą najbliższych było szokiem, zarówno dla mnie, jak i dla Peety. Pochowaliśmy naszego mentora, przyjaciela i można powiedzieć, że naszego ojca... a bardziej mojego. Opiekował się mną, gdy coś działo się Peecie, był ze mną i w dodatku dla nas przestał pić. Nikt się nie spodziewał, że umrze w tak młodym wieku, choć kiedyś było to dla nas oczywiste. Nie skarżył się na bóle żołądka, a po obdukcji wyszło na jaw, iż miał raka trzustki i wątroby. Cały swój majątek przepisał na nas. Sprowadziliśmy tutaj kogo mogliśmy, ponieważ nie chcieliśmy być tu sami. Zanim jednak to nastąpiło, Beetee poraził się prądem, mama zmarła podczas operacji, a Effie... Nie mamy z nią kontaktu i nigdy nie będziemy mieli. Nawet nie wiadomo co się z nią stało. W ten oto sposób udało nam się sprowadzić tylko Johannę z jej mężem, oraz dziećmi. Co do Annie, to była doskonałą matką. Wychowała Feena najlepiej, jak tylko potrafiła, jest genialnym chłopcem. Gale uporał się ze stratą swojej miłości i chyba założył rodzinę, ale tego nie jestem pewna. Dostałam od niego list jakieś dwa lata temu, przed porodem, lecz nigdy go nie przeczytałam. Za bardzo się bałam. Zrobił to za mnie Peeta, który potem milczał cały dzień. Nie dojdę, dlaczego, nawet za sto lat.
Na szczęście Peeta się nic nie zmienił. Podobno koszmary przestały go nękać i wrócił ten dawny chłopak, który mnie kochał. On mnie nie zostawił, wiedziałam o tym. Pomaga mi z codziennymi trudnościami i po śmierci tej roześmianej, bardzo dzielnej dziewczyny z Czwórki, mojej przyjaciółki, jest jedyną osobą będącą w stanie mnie pocieszyć. Tak było, jest i będzie. Mamy siebie. Tylko siebie. Nikogo więcej- wszyscy odeszli, ale spełnili swoją ziemską rolę. Teraz pozostaje mi tylko patrzeć, jak nasze szkraby bawią się na Łące. Roztańczona dziewczynka o ciemnych włosach i niebieskich oczach. Chłopiec z jasnymi lokami i szarymi oczami, który ledwo co nauczył się chodzić i usiłuje nadążyć za nią na tłustych nóżkach. Trwało to pięć, dziesięć, piętnaście lat, zanim się zgodziłam, ale Peeta tak bardzo ich pragnął. Gdy pierwszy raz poczułam, jak ona rusza się we mnie wpadłam w przerażenie, stare, jak świat. Tylko radość płynąca z tulenia jej w ramionach mogła je złagodzić. Noszenie jego było trochę łatwiejsze, ale nie za bardzo.
Dopiero zaczynają zadawać pytania. Areny zniszczono na dobre, wybudowano pomniki, nie ma już Głodowych Igrzysk, ale uczą o nich w szkołach, a Iris wie, że odegraliśmy w nich jakąś rolę. Sean dowie się za kilka lat. Jak mam im opowiedzieć o tamtym świecie, żeby ich śmiertelnie nie wystraszyć? Moje dzieci uznają przecież za oczywiste słowa piosenki:

W oddali łąki wejdźże do łóżka,
Czeka tam na Cię z trawy poduszka,
Skłoń na niej główkę, oczęta zmruż,
Rankiem Cię zbudzi słońce, Twój stróż.
Tu jest bezpiecznie, ciepło jest tu,
Stokrotki polne zaradzą złu,
Najsłodsza mara tu ziszcza się,
Tutaj jest miejsce, gdzie kocham Cię.

Moje dzieci nie wiedzą, że bawią się na cmentarzysku.
Peeta mówi, że będzie dobrze. Mamy siebie, mamy też książkę. Dzięki nam zrozumieją i staną się mężniejsze. Któregoś dnia będę jednak musiała opowiedzieć im o swoich koszmarach. Dlaczego przychodzą, dlaczego nigdy nie znikną na dobre.
Wyjaśnię im, jak udaje mi się przetrwać. Dowiedzą się o kiepskich porankach, kiedy nie potrafię czerpać przyjemności z niczego, bo boję się, że zostanie mi to odebrane. Wtedy sporządzam w myślach listę wszystkich dobrych uczynków, których byłam świadkiem. To taka zabawa, i bawię się w nią, choć po upływie ponad dwudziestu lat staje się trochę nużąca.
Istnieją jednak znacznie gorsze zabawy.

KONIEC TOMU CZWARTEGO

KONIEC



**Podziękowania:**

I... oto nadszedł ten moment, którego tak bardzo się wybraniałam i obawiałam. Ten rok zleciał mi bardzo szybko, aż za szybko, ale wiem, że wycisnęłam z niego, co tylko się dało. Kiedyś, a konkretnie w lutym, 2015 roku dawna ja zaczęła pisać to opowiadanie. Czemu? Odpowiedź jest bardzo prosta- niedosyt po książce. Obiecałam sobie, że opiszę 15 lat ich życia. Czy nie podołałam? Powiedziałabym, że wręcz przeciwnie- co to by było, gdybyście właśnie teraz czytali kolejny rozdział, z jakże oryginalnymi przygodami? Pomysły by mnie wkrótce opuściły i niemiłosiernie przeciągałabym i tak już skończoną historię.
Myślę, że dobrym pomysłem będzie skończenie tłumaczenia się i przejście do bardziej szablonowych rzeczy...
Czy ktoś z Was mógłby po prostu na koniec tego posta uśmiechnąć się i poczuć tą samą pustkę, którą czuje się po przeczytaniu książki i tą samą pustkę, która wypełnia mnie właśnie w tej chwili? Chociaż, nie- to jeszcze do mnie nie dotarło, ale zapewne dotrze, gdy kliknę magiczny pomarańczowy przycisk ,,Opublikuj".
Chciałabym Wam bardzo podziękować, Wam wszystkim. Jeszcze jakiś czas temu nie sądziłam, że zgromadzę Was tu aż tylu. Nie mam pojęcia, od czego zacząć... Przede wszystkim chciałabym również podziękować czytelnikom, którzy byli najbardziej aktywni i przez całą tę przygodę mnie wspierali.
Na sam początek love dream- nie spodziewałam się po nikim tak długich, wyczerpujących, a dla autora jakże wzruszających komentarzy! Bardzo, bardzo Ci dziękuję! Bez Ciebie ten blog nie byłby taki sam! :) :* Uścisnęłabym Cię, ale boję się, że mój laptop tego nie wytrzyma! :'D
No, ale nie możemy zapomnieć o całej reszcie moich również aktywnych czytelników- ViksOleverdMillyAaliyah Hunger GamesIgrzyskomaniaczka- jeżeli Was gdzieś kiedyś zobaczę, to przybiegnę przybić piątkę i Was przytulić! :D
W podziękowaniach oczywiście nie mogłoby zabraknąć Madzika! (Nieważne, że nie wiecie, o kim mówię, ważne, że ona wie :D) Bardzo, bardzo Ci dziękuję za to, że za każdym razem mówiłaś mi, że bardzo dobrze piszę i pchałaś mnie do przodu z pisaniem! No i oczywiście dziękuję, że na bieżąco czytasz moje rozdziały, ale na te podziękowania przyjdzie czas później :D
Chciałabym też podziękować rodzinie- choć babcia i dziadek pewnie tego nie przeczytają :') - i Bogu. Kurczę, pisanie było dla mnie tyle razy ucieczką od codziennych problemów i całej reszty trudnych spraw, że... w sumie nie wiem, co bym bez niego zrobiła, a wewnątrz siebie czuję, że pisanie jest takim moim... darem.
Jeszcze raz dziękuję Wam wszystkim, nawet tym, którzy nie komentowali, albo przeczytali to po paru miesiącach, lub latach. Tak, mówię właśnie do Ciebie!
Zaczyna mi się zbierać na płacz, więc lepiej to zakończyć, właśnie teraz. Kocham Was.
I już po raz ostatni...

May the odds be ever in your favor! 

piątek, 11 marca 2016

Rozdział XXXVII


Wciskam się w kąt straganu. Sprzedawca jest chyba wielką gapą, skoro nie zauważył, że ktoś szpera przy jego rzeczach. Cała dygoczę ze strachu. Co tak śmiertelnie wystraszyło Peetę? Jesteśmy bezpieczni, a przez jego ucieczkę możemy spóźnić się na pociąg.
Nie, zwycięzca Igrzysk nie zwraca uwagi na błahostki. Coś musiało się wydarzyć. Pytanie tylko, co? Choroba utrudnia mi myślenie. Od upadku noga pulsuje, jak oszalała, a ja ledwo wstrzymuję jęki. Wyciągam z kieszeni scyzoryk. Czuję się z nim bezpieczniej, mimo świadomości, iż co najwyżej mogę tym kogoś drasnąć. A jeżeli to będzie taki ktoś, jak Peeta, to nawet nie zdążę się zamachnąć. Wypatruję niebezpieczeństwa w pobliżu, lecz ono nie nadchodzi. Siedzę tak, obserwując małe, brudne grudki śniegu, które bardzo powoli topnieją. Biel. Brudna biel. Zakrwawiona biel. Róże... Otrząsam się, bo gdy tylko o nich myślę, robi mi się nie dobrze, zupełnie, jakbym momentalnie zaczęła jakąś czuć.
Próbuję się podnieść, jednak nie potrafię. Wyślizguję się spod straganu. Wbijam palce w ziemię i staram się dojść jak najdalej, mimo zastrzeżeń Peety. Kolana ślizgają mi się po mokrej nawierzchni. Całą swoją uwagę skupiam na zachowaniu równowagi. Wyciągam rękę, by chwycić się pobliskiego słupa, gdy nagle ktoś szarpie mnie za kołnierz do góry.
- No dalej, ciemna maso! Ruszaj się!- krzyczy Johanna prosto w moją twarz. Nie zdążam nawet dobrze stanąć na nogi, bo Peeta podbiega do mnie i przewiesza mnie przez ramię, jakbym była dywanem. Uderzam go w plecy raz po raz, prosząc o wyjaśnienia i zmuszając do opuszczenia mnie na ziemię. On jednak jest na tyle wytrwały, że przyjmuje wszystkie moje ciosy. Johanna zwalnia tempa, żeby stanąć za Peetą. Siły powoli mnie opuszczają, ale nadal mam zamiar dowiedzieć się, co jest grane.
- Daj mu spokój, chłopak próbuje pomóc. Gdybyś miała choć trochę rozumu, zrozumiałabyś, dlaczego uciekamy.
Wskazuje głową na Strażników, którzy stoją odwróceni tyłem.
- Wtargnęli tu godzinę temu- ciągnie- Chodzi o to, że chcą nas złapać, bo są wku...rzeni, że przez ciebie wyburzają Kapitol.
- Co?- drę się, a Peeta stawia mnie na ziemi i przykrywa usta dłonią.
- Tędy!- komenderuje Johanna, machając ręką. Wpadamy w małą aleję, przeskakując nad koszem na śmieci.
- Co?- powtarzam, cichszym tonem.
- Wyburzają go, żeby zbudować arenę, ciemna maso- denerwuje się.
- Ale dlaczego obarczają tym akurat mnie?
- Nie pamiętasz o swoim pamiętnym przedstawieniu w Kapitolu?
Peeta przez cały ten czas siedzi cicho. Otwieram usta i zaczynam łapczywie połykać powietrze, którego nagle mi zabrakło. Za dużo, za dużo, jak na jeden miesiąc. Miał być spokój. Bezwładnie osuwam się na ziemię.
- Katniss!- krzyczy Peeta, chwytając mnie w locie. Na jego twarzy maluje się tak głębokie zmartwienie, że od razu postanawiam się podnieść. Oczywiście to okazuje się trudniejsze, niż przewidywałam, bo przed oczami zaczynają latać mi ciemne plamy, a nogi odmawiają posłuszeństwa. Jeden człowiek jest w stanie zdziałać więcej, niż jakakolwiek choroba. Ludzie mogą zniszczyć cię fizycznie, psychicznie i zniszczyć, stłamsić, zgasić jedyne światełko, które zwiastuje o lepszym życiu.
Ale mam dla kogo żyć. Mam dla kogo walczyć i przechodzić wszystkie trudności. Kocham Peetę i nie zamierzam poddać się teraz, gdy gra powoli dobiega ku końcowi.
Spoglądam w błękitne, niczym nie zmącone oczy Peety. Nie ma śladu po osaczaniu. Peeta patrzy na mnie dokładnie tak, jak robił to trzy lata temu, przed Dożynkami, tyle że teraz widzę w nim więcej troski i miłości. W normalnych warunkach bym się rozpłakała, ale Johanna zaczyna niecierpliwie tupać nogą.
- No dalej!- ponagla dziewczyna. Wstając, delikatnie całuję Peetę w usta, co wynagradza mi szerokim uśmiechem.
- Damy radę, nic się nie...- przerywa, bo tupot żołnierskich butów zawiadamia nas o ich przybyciu.
- Nic się nie martw, bla bla bla... możecie odłożyć swoje miłosne momenty, dopóki nie dostaniecie się do Dwunastki? Raczej nie widzi mi się ginięcie w brudnym śniegu, więc ruszcie się, idioci- szepcze tak szybko, że ledwo oddzielam jedno słowo, od drugiego, lecz mimo wszystko kiwam głową i ruszam przed siebie, potykając się o własne stopy.
Wybiegamy zza zabudowanego terenu i zaczynamy przeprawiać się przez gęsty las. Ogon, złożony z parunastu Strażników podąża za nami, niczym cień, więc nie mamy chwili wytchnienia. Gdy się przewracam, Peeta momentalnie bierze mnie na ręce. Szczerze, to gdyby nie Johanna, nigdy nie ucieklibyśmy pościgowi z Kapitolu, bo ma tak doskonałą orientację w terenie, że mimo prowadzenia nas przez najbardziej wymyślne ścieżki, nie zgubiła się.
Dobiegamy do skraju lasu, a zziajana Johanna wyciąga zza pasa pistolet, którego wcześniej nie widziałam. Kręcę głową w niemym proteście.
- Dajcie spokój. Na arenie sobie poradziłam, to tu sobie nie poradzę? Idźcie, pociąg odjeżdża za dziesięć minut, a dojście na stację mniej więcej tyle zajmuje.
Peeta stawia mnie na ziemi. Wymieniamy ze sobą pełne dezaprobaty spojrzenia, a Peeta nabiera głęboki oddech, chcąc przekonać Johannę, żeby jednak nie wystawiała się pod lufę karabinów, lecz tamta znowu nie daje dojść do słowa.
- Już! Chyba nie chcecie być przy mnie, kiedy mam broń, prawda?
Uśmiecha się, jak psychopata, po czym rusza pędem w stronę Strażników. Wzdycham i wykonuję to samo, ale w przeciwieństwie do niej, oddalam się od wrogów.
- Cała Mason- narzeka Peeta w biegu.
Dosłownie wlatujemy na stację, zwracając ku sobie spojrzenia wszystkich zgromadzonych. Upadamy na twarde kafelki peronu, ochładzani śniegiem i powiewem wiatru, spowodowanym nadjeżdżającym pociągiem. Dawno nie biegaliśmy na długie dystanse, to też robimy się cali czerwoni, a ja omal nie zwracam skromnego posiłku.
- Kat...Katniss...
Peeta wstaje, z nieobecnym wzrokiem. Cholera, tylko nie to. Momentalnie podnoszę się, naszykowana na atak szału. On, widząc to, niemrawo się uśmiecha.
- Spokojnie, nic mi jest. Po prostu przyjechał nasz transport.
Wskazuje głową na wielką, blado-fioletową maszynę.
- Masz rację. Chodźmy- mówię, nadal próbując złapać oddech. Stawiam niepewne kroki, w kierunku drzwi, starając się odepchnąć od siebie spieszących się ludzi.
Niepotrzebnie się odwracam, bo moim oczom ukazuje się najgorszy widok od paru dni. Szkarłatna maź okala prawie całą koszulę Peety, od pasa, do początku żeber. Dlatego miał taki niewyraźny głos.
- Peeta!- krzyczę zrozpaczona. Z odległości dwóch metrów, widzę, jak jego twarz w ułamku sekundy traci cały kolor i robi się blada, jak ściana. Ludzie obok, zdają się go nie widzieć i nie przejmować się losem nieszczęśliwych kochanków. Podbiegam do niego i staram się go podtrzymać, żeby nie runął na ziemię. W takim stanie raczej nie zdążymy się schować.
Źrenice Peety gwałtownie się kurczą, odsłaniając błękitne tęczówki.
- Spójrz na mnie! Peeta! Peeta.... Pe...- proszę. Nawet nie dam rady go wciągnąć do pociągu. Właściwie, to nie mogę zrobić nic. Może mu przejdzie? Rana była zaszyta, ale mogła się otworzyć przy wysiłku. Łapię kogoś za rękaw, ale kobieta nazywa mnie popaprańcem i wyrywa się z mojego uścisku. Obejmuję Peetę w pasie, żeby dociągnąć go do najbliższej ławki. Czemu ci ludzie nie reagują? Nie są czuli na ludzkie cierpienie, czy się mnie boją? Dzikiej, niezrównoważonej dziewczyny z areny.
Nagle, zupełnie znikąd zjawiają się Strażnicy Pokoju. Świetnie, tylko ich tu brakowało. Zalewam się łzami, gdy w głowie świta mi pewien pomysł.
- Hej!- wrzeszczę, najgłośniej, jak potrafię. Białe mundury zwracają się ku mnie, celując we mnie karabinem. Widząc to, jeden z nich od razu staje między nami, a swoimi kompanami.
- Uspokójcie się, nie widzicie, że są bezbronni?- karci ich. Lekko kiwam głową, na potwierdzenie. Wstrząsają mną tak potworne dreszcze, że ledwo zdobywam się na wypowiedzenie choć jednego słowa.
- Pomóżcie mu- szepczę. I wtedy go widzę. Szare oczy, brązowe włosy, oliwkowa skóra. Odbiera mi dech w piersiach, przez co puszczam Peetę, a ten osuwa się bezwładnie na oparcie. Wybałuszam oczy, gdy Gale zdejmuje hełm.
- Cześć, Kotna.
Gdyby nie umierający Peeta zapewne siedziałabym jeszcze, wpatrując się w żywego Gale'a. Nie ducha, nie zjawę, nawet nie potwornego, półżywego człowieka, tylko w mojego starego przyjaciela. Już mam coś powiedzieć, kiedy nagle wybucham płaczem. Nie wiem, czy ze szczęścia, czy z rozpaczy. Chowam twarz w koszuli Peety, który cały czas próbuje walczyć i nie zamyka oczu. Czuję, jak jedną ręką próbuje mnie objąć, ale jest zbyt słaby, żeby ją położyć na mojej talii, więc tylko dotyka moich pleców.
Gale podchodzi do Peety i pomaga mu stanąć na nogi. Zarzuca sobie jego dłoń na swoje ramię, po czym prosi jednego ze swoich kompanów, żeby mu pomogli, a ja przez ten czas siedzę i obserwuję, jak głowa Peety raz podnosi się, a raz opada z braku siły. Ocieram łzy, żeby ludzie obok przestali się nade mną litować. Jedna część mnie mówi, żebym mu zaufała, lecz druga, że to kolejny podstęp, bo Gale nie żyje.
- No dalej, stary, nie możesz zostawić Katniss- mówi pocieszająco Gale. Podbiegam do nich, żeby zrównać kroki.
- Gdzie go zabierzecie? Pomożecie mu, prawda? Gale!
Staję przed nim, szarpiąc go za mundur. Uśmiecha się szczerze.
- Nigdzie, gdzie ciebie nie będzie- odpowiada nieco oschlej, lecz po chwili dodaje:
- Kotna, weźmiemy go pociągu, tam go opatrzymy.
Chcę się jeszcze spytać, jak się tu znalazł, dlaczego żyje, ale mnie uprzedza:
- Wszystko ci wyjaśnię w środku. Pospieszcie się, bo odjedzie- komenderuje.
Jeden z jego towarzyszy przez chwilę rozmawia z konduktorem, dzięki czemu dostajemy osobny wagon. Wciskam się w kąt i czekam, aż Gale opatrzy Peetę, bo nie mogę dłużej patrzeć na jego cierpienie. Gdy słyszę swoje imię, od razu wstaję.
- Gdzie jest Katniss?... Gale?- szepcze zdziwiony Peeta.
- Przecież ty nie żyjesz... pogrzebało cię żywcem w górze...- marszczy brwi. Uradowana podbiegam do niego, mocno całując i od razu zajmuję miejsce obok, wtulona w Peetę, który odzyskał siły.
Wyglądam za okno i doznaję szoku, kiedy dostrzegam gęste lasy Jedenastki. Połowa trasy za nami? Niemożliwe. Spoglądam podejrzliwie na Gale'a, a ten potakuje.
- Zasnęłaś- marszczę brwi, próbując umieścić w czasie mój sen, ale przychodzi mi to z wielką trudnością, to też zmieniam temat.
- Czy teraz mi to wszystko wyjaśnisz?
Gale wzdycha.
- Zacznijmy od początku. Pod władzą Briana byłem zmuszony, żeby...
- Brian? Brian Dab, nasz zastępca prezydenta?
- Tak, Kotna. Tak. Zaraz do tego dojdziemy, daj mi skończyć. Pod władzą Briana byłem zmuszony, żeby porwać Peetę i go torturować, ale gdy trucizna przestała działać, postanowiłem wam pomóc, a następnie chciałem się dla was poświęcić, w ramach rekompensaty za wszystkie krzywdy. Łut szczęścia pozwolił mi na wyjście z jaskini. Łut, albo mój ojciec. Myślę, że nie chciał, żeby jego syn zginął w ten sam sposób. Znając zamiary Briana, wstąpiłem do straży, by was chronić. Takie było moje zadanie od samego początku- opiekować się twoimi bliskimi, ale nie podołałem. Eh, nieważne. Chodzi o to, że Brian przy odrobinie kłamstwa i trucizny zajął wysokie stanowisko. ,,Drugi Snow" dopiął swego, wysyłając Paylor do Anglii. Musiałem wdać się w jego łaski, inaczej wszystko poszłoby po jego myśli, bo ludzie nadal są zaślepieni. To twoje przemówienie... Przez dłuższy czas podawał ci jakieś leki otumaniające, żebyś nie sprawiała problemu. Beetee próbował to wszystko zakłócić, ale byli za dobrze przygotowani. Ludzie w Kapitolu się zbuntowali, bo nie rozumieli, że ty byś czegoś takiego nie powiedziała, więc Brian był zmuszony cię zamknąć. Potem Peeta zorganizował akcję ratunkową. Zrobiłem wszystko, żeby was wpuścić do środka, a następnie przekonałem Briana, że znam was bardzo dobrze i najlepiej nadaję się do pościgu. To ja odciągnąłem Strażników. Ja i ci dwaj mili panowie, którzy też byli z Dwunastki.
Wskazuje na barczystych mężczyzn, którzy obecnie grają w karty.
- Sprawa zaczęła się komplikować już wcześniej, bo wyburzyli połowę Kapitolu, by mieć materiały na arenę. Tyle, że Igrzysk nie będzie. Brian się zabił, widząc, że przegrywa. To koniec, Katniss. Wygraliśmy.