piątek, 26 lutego 2016

Rozdział XXXV

Tkanina spada prosto na moje stopy. Cher wydaje z siebie jęk i chwyta się framugi. Jeszcze źle widzę, ale chyba się rumieni.
-O matko... Peeta Mellark?
Stoi bardzo niestabilnie, zupełnie jakby miała zaraz runąć na podłogę. Rozcieram oczy i spoglądam na nią. Filigranowa brunetka z dużymi, czarnymi oczami i okularami. Wygląda całkiem przyjaźnie, myślę. Gdy tylko nasz wzrok się krzyżuje ponownie płonie rumieńcem.
-Katniss!
Tym razem niemal krzyczy.
-Cicho, uspokój się, co jeżeli ktoś Cię usłyszy?
Johanna wyprowadza ją za drzwi. Cher wyślizguje się z jej żelaznego uścisku i niepewnie zagląda do nas.
-To Wy? To naprawdę Wy? Peeta?
-Z tego co wiem, to tak.
Żartuje Peeta.
-Nie przedstawiłam. Mam na imię Cher, ale to chyba już wiecie. :)
Ściska nam dłonie. Nawet nic nie musimy mówić, bo za pewne zna nas doskonale.
-Gdybym od razu wiedziała, że to Wy, to przyniosłabym Wam coś innego.
Pospiesznie, z pokorą sprząta upuszczone ubrania.
-Zaraz wracam.
W ostatnim momencie chwytam ją za nadgarstek. Peeta jak zwykle się domyśla, o co mi chodzi, więc nawet nie muszę się wysilać, by ułożyć zdanie.
-Te będą dobre.
Oświadcza. Dziewczyna patrzy na nas podejrzliwie, po czym siada tuż obok, na podkurczonych nogach.
-Skoro tak.
Rozdziela cienkie materiały. Robi to z bardzo wielką precyzją.
-Bardzo Was przepraszam, ale mogę Wam dać ubrania tylko z kolekcji letniej. Jeżeli dałabym coś z zimowej, to mój pan ojciec by to zauważył. Wolę nie wiedzieć, co by się stało. Żebyście nie marzli, dałam Wam dwie bluzy. Jeszcze raz przepraszam, ale chyba wiecie o co mi chodzi.
Zwiesza smutno głowę. Dziwi mnie to, iż powiedziała pan ojciec, zamiast po prostu ,,tata", albo ,,ojciec", lecz być może pochodzi z takiej rodziny, lub to ich miejscowa gwara, jeśli można to tak ująć.
-Tak, wiemy.
Przyznaje Peeta. On wie. Ja za to nie wyobrażam sobie, by któreś z rodziców mnie biło. Nawet mi to przez myśl nie przeszło, dopóki go nie zobaczyłam. Nie wiem, kogo mi bardziej żal.
Na pocieszenie kładę jej rękę na ramieniu. Okulary jej parują, więc szybko wstaje i wybiega.
Cicho zatrzaskuję drzwi nogą, po czym zabieram się za przeglądanie odzieży. Faktycznie, zwykłe koszulki, bluzy i spodnie nie wiele dadzą w taki mróz, ale w tej sytuacji, wszystko jest lepsze od mojej bielizny. Pomagam Peecie się przebrać. Dopiero po zdjęciu koszuli mogę zobaczyć jak bardzo oberwał. Podejrzewam, iż były to co najmniej dwa pociski. Przez chwilę wpatruję się w czerwony bandaż, a potem staram się pójść prosto do drzwi. Jednak okazuje się to cięższe niż myślałam, ponieważ nawet lekki kontakt mojej nogi z podłogą, wystarcza, bym momentalnie straciła równowagę. Peeta szybko wstaje i w ostatniej chwili mnie łapie, z czego nie jestem zadowolona. Powinien leżeć i odpoczywać.
Wychodzimy ze składziku. Wita nas zgorzkniała Johanna i Cher, wpatrująca się wielkimi oczami w Peetę. To taka lepsza wersja Mellow, myślę. Od razu kuśtykam w jej kierunku.
-Cher...
Nic.
-Cher!
Muszę powtórzyć dwa razy, by usłyszała. Patrzy się na mnie tak, jakbym przed chwilą się tu, znikąd pojawiła. Zdezorientowana spogląda na moją nogę, po czym przestraszona podaje mi drewnianą, grawerowaną laskę.
-Przepraszam, Katniss, na śmierć zapomniałam. Co takiego chciałaś mi powiedzieć?
-Po pierwsze, nie przepraszaj cały czas za wszystko, poradziłabym sobie bez tego.
Wskazuję na śliczną, drewnianą laskę.
-Po drugie, trzeba Peecie zmienić opatrunek, bo krwawi.
Gdy wychodzi, Johanna szybko do nas doskakuje.
-Lepiej by było, gdybyście jutro wyjechali.
Jej głos jest nieznoszący sprzeciwu. Chcemy coś powiedzieć, zapytać się, czemu, ale brakuje nam odwagi. Mamy dość problemów, niektórych lepiej nie być świadomych.
Cher nadciąga do nas z apteczką. Przechodzimy przez kręte korytarze jej domu, by znaleźć się przy schodach, prowadzących na górę. O dziwo je omijamy i zamiast na piętro, idziemy za schody. Brunetka przesuwa jeden panel, a ściana, jak pod wpływem tego ruchu wsuwa się pod jedną z desek. Pełna wątpliwości wchodzę do środka. Jest to mały, śliczny pokoik z dwoma łóżkami, między którymi stoi stół, puszystym dywanem i mnóstwem krajobrazów. Mają one zapewne uzupełniać miejsca, gdzie powinny być okna.
Peeta od razu opada na materac. Jest cały blady, ale jutro powinno być lepiej. Musi być lepiej, inaczej nie damy rady stąd wyruszyć. Siadam obok. Na szczęście zdążył zdjąć bluzkę, ułatwiając mi zadanie. Ostrożnie, kawałek, po kawałku odwijam elastyczną tkaninę. Coraz bardziej zaczyna kręcić mi się w głowie, ale z uporem maniaka pozbywam go kolejnych warstw materiału. Zaciskam usta, gdy dochodzę, do najbardziej przesiąkniętego skrawka, czyli ostatniej osłony, zasłaniającej ranę. Muszę na chwilę przerwać, bo palce zesztywniały mi tak, że nie mogę nimi poruszać. Czuję, jakby moje serce miało zaraz wyskoczyć z klatki piersiowej i zrobić dziurę w ścianie. Biorę dwa głębokie oddechy. Dawno nikogo nie opatrywałam, więc jest to dla mnie swojego rodzaju nowość. Puszczam materiał i zaczynam głośno kasłać. Tuż przed atakiem kaszlu, mocno przykładam rękę do brzucha Peety, żeby się nie podniósł. Tak mocno się rzucam, że wręcz spadam z łóżka. Dostaję szklankę wody. Wypijam ją powoli, małymi łyczkami, w między czasie odchrząkując, co jakiś czas. Wstaję, ukradkiem spoglądając na twarze pozostałych. Johanna już dawno dała sobie z tym spokój i usiadła na miękkim dywaniku, zaś Cher, co rusz, na przemian się na nas patrzy.
-Katniss, jeżeli nie czujesz się na siłach, to...
-Zaczęłam, to skończę.
Chrypię. Nie potrafię powstrzymać drżenia rąk, jednak mimo to staram się wyciągnąć spod niego ostatni kawałek bandaża.
Gdy moim oczom ukazuję się pozszywana, lecz nadal krwawiąca rana, omal nie zwracam posiłku. Próbuję oderwać od niej wzrok, jednak cały czas, coś nakazuje mi na nią patrzeć. Ciężko mi się oddycha. Ponownie biorę parę głębokich wdechów. Dasz radę, byłaś Kosogłosem. Jesteś Kosogłosem. Jesteś Katniss Everdeen. Dziewczyną, która igra... ła z ogniem, pokrzepiam się.
-Cher, podaj mi proszę... Cher?
Podpiera się półki załadowanej książkami i z otwartymi ustami wpatruje się w ranę. Zrobiła się zielonkawa, więc daję jej spokój.
-Johanna, podaj mi apteczkę.
Przedmiot z hukiem ląduje tuż przy moich stopach. Pospiesznie otwieram pudełko, w poszukiwaniu środku dezynfekującego. Nalewam go, na waciki i przecieram zaszyte miejsca. Po obmyciu można dokładnie zobaczyć skąd wydobywała się krew. Doktor przegapił miejsce, więc pół centymetra rany jest cały czas otwarte. Nie mamy odpowiednich rzeczy do szycia, więc daję sobie z tym spokój i zawijam ranę jeszcze raz, tyle, że mocniej. Śnieżnobiały bandaż zakrywa paskudną ranę, przez co Cher i ja ochłonęłyśmy. W szczególności ona, bo jej twarz przybrała mniej więcej normalny kolor. Ja nadal zmagam się z odruchem wymiotnym.
-To ja już pójdę.
Mówi kuzynka Johanny, po czym obie wychodzą. Równie dobrze mogłyby nie być przy zmienianiu opatrunku, bo tylko przeszkadzały, ale rozumiem, że chciały pomóc. Przynajmniej Cher, bo Mason nigdy nie była skora, do pomocy.
Choroba powraca, więc po omacku idę do swojego łóżka, nie patrząc na zegarek. Po drodze natrafiam na coś puszystego. Odskakuję, myśląc, że to szczur, ale to tylko ten sam, kremowy dywan. Panel podłogowy ugina się pod moim ciężarem, a ja czuję, jakbym miała zaraz spaść. Ze strachem chwytam się nogi od łóżka, na które się wdrapuję. Wpadam na miękką pościel. Układam się wygodnie, lecz gdy tylko przyciskam twarz do poduszki, ona znika, zostawiając pustkę. Bezdenną, czarną przepaść. Podnoszę się oniemiała, ale po chwili znowu tracę siły kładę się. Staram się zaprzyjaźnić, z tą ciemnością, która chyba mnie strasznie nie lubi, ponieważ zawsze, kiedy staram się zrobić krok w jej stronę, ona pochłania mnie i znów spadam coraz niżej. Co jakiś czas muszę otworzyć oczy, bo zwyczajnie się boję. Czegoś mi brakuje, nie jest tak, jak zawsze.
Wtem ktoś obejmuje mnie w pasie i przyciąga do siebie. Przerażona, wystraszona i dzika podnoszę powieki, i w pierwszym momencie chcę uciec, ale to tylko, to coś, czego mi brakowało. Wtulam się w niego.
Chcę go pocałować, ale nie potrafię opanować ataku kaszlu. Zaczyna piec mnie w gardle. Peeta podaje mi wodę. Łapczywie ją wypijam. Nie wiem skąd się tutaj wzięła. Być może ktoś ją przed chwilą przyniósł. W trakcie połykania, nawraca mi kaszel, przez co zaczynam się krztusić. Odkładam szklankę i czekam aż torsje przestaną mną rzucać. Kulę się na drugim końcu łóżka. Już mi obojętne, czy znowu będzie mnie pochłaniać czarna dziura, czy też coś mnie zaatakuję, po prostu chcę zasnąć.
Słyszę szelest. Zakrywam uszy dłońmi, myśląc, że to zmiech. Teraz, w przeciwieństwie do poprzednich koszmarów unoszę się. Pogrążona w ciemności i samotna. Zaraz potem znowu spadam i jest prawie tak samo, jak wcześniej. Prawie, bo po chwili coś mnie zatrzymuję. Siedzę, bądź też leżę. Nie ma zmiechów, nie ma zaginionych dzieci. Jestem ja i mrok. Ostrożnie podnoszę głowę. To on. Nie zostawi mnie. Nigdy.
Kładę dłoń na jego policzku i delikatnie przyciskam usta do warg. Mam dziwne wrażenie, że w porównaniu z moimi są lodowate. Peeta zdejmuje mnie ze swoich kolan i kładzie na łóżku. Podpiera się na łokciu, po czym ponownie nachyla się do pocałunku, który tym razem ja przerywam. Nie chcę go zarazić. Słyszę coś typu jęk niezadowolenia. Mi też jest strasznie przykro, ale jeżeli zachoruje, to będziemy uziemieni. Gwałtownie wpycham kołdrę w szczelinę, między mną, a ścianą i się do niej mocno przysuwam. Chowam głowę. w fałdach ciemnej kołdry. Peeta wsuwa pode mnie jedną rękę i mnie obejmuje, a drugą nakrywa nas pościelą.
-Co się dzieje?
Szepcze. Przez chwilę rozmyślam nad powiedzeniem mu wszystkiego, ale w tej sytuacji boję się nawet odezwać. Dlatego też mówię najgłupszą rzecz, jaka mogłaby mi przyjść do głowy.
-Peeta, pójdź już spać, dobrze?
Czuję jak silne ręce przestają mnie obejmować. Spodziewam się, że będzie mi robił wyrzuty, ale on tylko się odsuwa. Czyli zwyczajnie mnie posłuchał.
Łzy napływają mi do oczu. Czemu jestem taka głupia?! Taka bezmyślna?, krzyczę w myślach. Dociskam do oczu szorstką tkaninę. Nie potrafię jednak opanować okropnych, dławiących dźwięków. Zawijam się w kołdrze, niczym larwa w kokonie i staram się zasnąć. Było mi przy nim tak dobrze, ale jednocześnie strasznie się o niego bałam. Robi mi się zimno, ale czuję, że dłużej nie wytrzymam.
-Peeta?
Łkam. Zanoszę się histerycznym płaczem. Próbuję powstrzymać odgłosy, które zawsze wydaję podczas płakania, ale to na nic. Gryzę się w nadgarstek licząc na to, że ból mi pomoże, lecz to również nie pomaga. Nagle ktoś zaczyna mnie głaskać po zewnętrznej stronie dłoni, tak długo, aż nie wyjmę jej z ust. W końcu ustępuję, ale zaczynam się rzucać. Wielkie, ciepłe łzy spływają mi po policzkach. Czuję, jak ta sama osoba mi je ociera. Odważam się spojrzeć mu w oczy. Chcę coś powiedzieć, ale przerywa mi nagła potrzeba nabrania powietrza. Raptownie połykam kolejne chełsty tlenu. Nie wiem ile to trwa, ale Peeta cały ten czas klęczy obok mojego łóżka i stara się mnie uspokoić.
-Katniss...
Wyciągam ku niemu ręce. Wchodzi na łóżko, a ja od razu mocno go przytulam. Dopiero wtulona w niego i wsłuchana w bicie jego serca jestem w stanie coś wykrztusić.
-Przepraszam. Nie chciałam.
Mówię.
-Nie chciałam...
-Nic się nie stało, spokojnie.
Całuje mnie w czubek głowy. Powoli uspokajam oddech. Może jednak go nie zraniłam? A może znowu gra? Nie, Peeta nigdy nie udaje. Był bardzo przygnębiony, gdy mu powiedziałam, że tylko udawałam miłość.
-Jak się czujesz?
-Lepiej. Myślę, że będziemy mogli dzisiaj wyruszyć.
Podnoszę się z tępym wzrokiem.
-Dzisiaj?
Mamroczę.
-Tak. Jest trzecia.
-Już?
Jakoś nie mogę uwierzyć, że poszłam tak późno spać.
-Katniss, spałaś przy mnie jakieś cztery, czy pięć godzin. Potem się obudziłaś i powiedziałaś mi, żeby sobie poszedł, a za parę minut zaczęłaś płakać i nim się uspokoiłaś, minęła kolejna godzina.
Musi minąć trochę czasu za nim wszystko do mnie dotrze. Kiwam głową i ostatecznie kładę się z powrotem.
-Wiesz czemu Johanna chce, żebyśmy tak szybko wyjechali?
-Niedługo się dowiemy.
Mówi. Przesuwam się wyżej i całuję go w policzek. Zanim sen kompletnie mnie pogrąża widzę jak się uśmiecha. Kocham jego uśmiech.
-Peeta, widziałeś może... Och, nie. Znowu to samo. Wrócę później.
Budzi mnie piskliwy głos. Przeciągam się, zaspana. Zsuwam się z Peety, na bok, żeby spojrzeć na drzwi. Nikogo tam nie ma, co jest jeszcze dziwniejsze. Spoglądam na Peetę. Wygląda na zmartwionego.
-Śpij jeszcze.
Mówi cicho.
-Nie, już nie chcę. Kto to był?
-Cher. Szkoda, że nie widziałaś jej miny, gdy zobaczyła, że śpimy na tym samym łóżku.
-To takie nienaturalne?
-Dla mnie nie. Ja nie widzę w tym nic śmiesznego.
Szepcze mi do ucha.

sobota, 20 lutego 2016

Cressida

Dzisiaj  przedstawię Wam moją ulubioną postać żeńską, czyli Cressidę! :D



Cressida była reżyserką z Kapitolu, jednak przyłączyła się do rebeliantów i wraz ze swoją ekipą filmową- Messalą, Castorem i Polluxem- przyjechała do Trzynastki.
Wiele scen w książce pokazuje jej odwagę i determinację. Pozwolę sobie przytoczyć parę z nich- 
Pierwszą okazją do wykazania swej waleczności miała w Ósemce, gdy Katniss weszła do szpitala, pełnego chorych. Cressida doskonale uwieczniła wszystkie ważne momenty i nawet, gdy nad Dystryktem Ósmym pojawiły się bombowcem, nie zawahała się wejścia na dach, by sfilmować atak Kapitolu i upadek szpitala.
Cressida przyczyniła się również do znalezienia schronienia w Kapitolu, zapoznając Drużynę Gwiazd z Tigris. 
Przez całą książkę służyła Katniss radą, nawet, gdy Castor i Messala polegli w ściekach, pomagała jej w kręceniu propagit, a po śmierci Snowa najprawdopodobniej wyniosła się z powrotem do Kapitolu. 

I niech los zawsze Wam sprzyja!

piątek, 12 lutego 2016

Rozdział XXXIV

Siadam obok niego i mocno szarpię go za ramię. Nie robi się tak z osobami, które zemdlały, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy. Jego klatka piersiowa porusza się wolno, ociężale, jakby miała zaraz przestać. Zanoszę się tak histerycznym płaczem, że też chyba zaraz stracę przytomność. Wielkie, ciepłe łzy spływają mi policzkach, prosto na koszulę Peety, w którą wsiąkają. Co Finnick robił? Trzydzieści razy... Och, to bez sensu! Nie umiem reanimować ludzi. Stracę go, tak jak wszystkich. Bujam się na wszystkie strony, płacząc.
-Nie odchodź, nie...
Błagam. Nie mogę nawet przełknąć śliny, mam wielką gulę w gardle. Otwieram szeroko buzię, próbując zaczerpnąć powietrze. Wszystkie moje rany ponownie się otwierają, nie próbuję powstrzymać krwawienia.
Tuż przy głowie Peety dostrzegam strużkę krwi. Jeszcze tego mi brakowało! Ujmuję jego twarz w dłonie i lekko unoszę. Podkładam rękę, tam, gdzie zakładam, że jest rana. Czuję, jak ciepła substancja oblepia mi palce.
Kładę się na nim, owijam ręce wokół jego szyi, być może blokując dostęp powietrza, ale tak bardzo chcę mieć go przy sobie, a jestem kompletnie bezradna. Rzucają mną tak potworne skurcze, że mam wrażenie, iż straciłam panowanie nad ciałem.
Wtedy silne uderzenie w tył głowy odbiera mi przytomność.
Coś szorstkiego chłosta mnie po twarzy. Boję się otworzyć oczy. Co właściwie się stało? Czy Peeta już umarł? Ja z pewnością nie, bo boli mnie każda część ciała. Czuję, że mam nienaturalnie wygięte nogi, co sprawiło, że nie mogę nimi poruszać. Ostrożnie podnoszę dłoń, ale w czymś mi utknęła, a przynajmniej tak mi się wydaje, ponieważ nic nie czuję.
Z obawą uchylam jedną powiekę. Coś ociera się o moje oko, więc od razu je zamykam. Nie mam możliwość przetrzeć go ręką, więc wciskam twarz w coś, co najprawdopodobniej jest kocem. Ktoś szarpie mnie za kostkę, więc odwracam głowę.
-Och, nareszcie!
Buczy Johanna. Kompletnie o niej zapomniałam.
-Nawet nie wiesz ile przez Ciebie mieliśmy kłopotów.
-Mieliśmy?
Pytam.
-Po tym, jak Peeta zemdlał, a Ty wpadłaś w jakiś szał, po utracie ukochanego, musiałam Cię ogłuszyć, bo nie dało się do Ciebie dojść. Strasznie...
-A gdzie on...
Przerywam jej, ale nieskutecznie.
-Strasznie się rzucałaś. Nie wiem co Cię opętało, ale do rzeczy. Jakoś udało mi się Was dociągnąć do mojego domu, a wtedy...
W świetle słabo tlącej się świecy dostrzegam jedynie jej oczy. Spogląda z wyrzutem na sufit i wzdycha.
-A wtedy przeleciały samoloty i zalały kawałek Dystryktu. Jako że prawie wszystko mamy z drewna, a ta substancja była chyba dodatkowo wzmocniona jakimś cholerstwem, to wszystko zaczęło gnić. Nie ceniłam mojego domu, bo... zresztą, wiesz o co mi chodzi, ale jednak był mój.
Denerwuje się.
-Nieważne. W każdym razie, musiałam Was stamtąd wydostać, co też nie było najłatwiejszym zadaniem. Drewno pod nogami się uginało, wręcz w nim tonęłam, lecz chyba jestem coś Tobie winna, Kosogłosie.
Mówi z przekąsem, ale po chwili ciągnie dalej.
-Władowałam Was na jakiś pojazd i dowieźliśmy Was do sklepu mojego kuzynostwa. Zawołałam lekarza, bo Peeta tak bardzo krwawił, że miałam wrażenie, iż mogłabym napełnić wannę jego krwią. Doktor chwilami myślał, że nie żyjesz- tak mocno trzymałaś Peetę. Próbowaliśmy na wszystkie sposoby Cię od niego odciągnąć, lecz nic nie skutkowało, po prostu się zaklinowałaś. Na szczęście jakoś udało mu się zbadać obrażenia i Was opatrzeć.
Przekręca się na stołku i nachyla w moim kierunku.
-A teraz słuchaj, bo nie będę dwa razy powtarzać.
Kiwam głową, przełykając głośno ślinę. Mój wzrok powoli przyzwyczaja się do ciemności. Jestem otoczona, a zarazem przykryta, przez miliony ubrań, na wieszakach. Jak mniemam, jesteśmy na zapleczu sklepu odzieżowego. Skupiam wzrok na płomyku świecy.
-Masz zwichniętą nogę. Założono Ci jakiś but usztywniający, którego masz nie zdejmować przez najbliższy tydzień. Lekarz zastanawia się jakim cudem udało Ci się przejść tak długą drogę, ponieważ masz uszkodzone mięśnie, w prawej łydce. Rana na udzie, mimo że jest niezasklepiona, to nie trzeba było jej szyć. Posmarowano ją jakąś maścią, żeby sama się zrosła. Co do Peety, to nie ma uszkodzonych organów wewnętrznych, mimo że kula przebiła go na wylot. Ma się nie przesilać.
Z trudem powstrzymuję się od zasypania jej pytaniami. Przetwarzam wszystkie informacje jeszcze raz, a ponieważ większość mnie nie obchodziła, bo dotyczyła mnie, to mam ułatwione zadanie.
-Gdzie on jest?
Przez długotrwałą ciszę, po części pomagającą mi strawić wiadomości, a po części trzymającej mnie w niepewności, nie wytrzymuję i pytam.
-Leżysz obok niego od jakiś... ech... czterech godzin?!
Mówi z ogromnym wyrzutem. Pewnie przez cały ten czas, siedziała w tym zatęchłym składziku i nas pilnowała. Marszczę czoło. Mój wolny tok myślenia można usprawiedliwić, tym, że nie do końca się dobudziłam, albo jestem zszokowana. Nagle dociera do mnie to, co oczywiste. Skoro Johanna mówiła, że przez cały ten czas nie chciałam puścić Peety, to musi być obok mnie. Nadal nie odzyskałam czucia w lewej części ciała, ale pomarańczowy płomyczek odbija się od jego blond włosów. Jestem wokół niego owinięta i musiałam być w naprawdę wielkim szoku, żeby tego nie zauważyć.
-Peeta!
Szepczę.
-Peeta!
Wtóruje z ironią w głosie Johanna. Nie zważając na jej opryskliwość ostrożnie wyjmuję nogę zza Peety, a potem staram się wyplątać dłoń, żelaznego uścisku mojej drugiej ręki. Odgarniam mu włosy z czoła i zaczynam na coś wyczekiwać. Nie wiem na co. Nie wiem też, po co, ale czekam. Nieruchomieję na moment, by się przekonać, że oddycha. Przed oczami ukazuje mi się inny obraz, sprzed laty. Jest dla mnie tak odległy, jakby było to wieki temu. Nie sądziłam, iż te parę lat może wnieść tyle zmian, ran, non-stop ucierających się, na mnie, na stałe. Zarówno na ciele, jak i na umyśle. Niektóre są nieodwracalne, jednych żałuję, drugie chciałabym przywołać jeszcze raz, a inne kompletnie nie mają dla mnie sensu. Teraz widzę nas w jaskini, na Igrzyskach. Przemoczonych, chorych, głodnych, zziębniętych, a jednak na swój sposób szczęśliwych. Pilnowaliśmy się nawzajem podczas snu. Chroniliśmy. Tylko tak udało nam się przeżyć, a teraz mimo różnych niedogodności trwamy w miłości. Moje nieudane próby flirtu, w grocie, które miały miejsce tylko dlatego, że starałam się utrzymać nas przy życiu narodziły nowe uczucie, a te z kolei stało się tak silne, że niemal nie do przełamania. Czasem mam wrażenie, że tylko miłość jest w stanie nas uratować. Uśmiecham się, na myśl spokojniejszego czasu, w naszym życiu.
Pochylam głowę, by pocałować Peetę w usta. Wiem, że śpi i nic nie czuje, lecz mimo wszystko mam nadzieję, że dzięki temu się obudzi. Głaszczę zewnętrzną stroną dłoni jego policzek.
Mam wrażenie, iż ta chwila trwa w nieskończoność. Moje powieki są tak ciężkie, że co chwilę muszę gwałtownie i szybko mrugać, żeby nie zasnąć. Świeca powoli zaczyna się wypalać, co jeszcze bardziej pogrąża mnie w pół śnie, z którego staram się uciec. Z czasem jednak przestaję mieć siłę na ruch dłonią, a potem na otwieranie oczu. Próbuję myśleć o najokropniejszych rzeczach, jakie mnie spotkały, żeby wyrwać umysł, ze stanu odrętwienia, lecz niestety nie daję rady i po krótkim czasie zapadam w sen.
Wydaje mi się, że co jakiś czas uchylam powieki, żeby sprawdzić, czy przypadkiem Peeta się nie obudził, ale równie dobrze to może być wytwór umysłu, pętla czasoprzestrzenna. Gdy w końcu czas ciągłego sprawdzania mija, przenoszę się w istny koszmar.
Zaginione dzieci. Zgubione, stracone. Zmiechy rozszarpujące moich bliskich. Tej nocy dołączają do nich także Kosogłosy, które przestają śpiewać, cichną. Piękna melodia, ułożona specjalnie dla Rue, kończy się piskliwym skrzeczeniem ptaków, które dławią się własną pieśnią i wkrótce umierają. Ponieważ czuję, jak moja- do tej pory- nieruchoma część ciała się odciąża, frunę w przestworza, żeby im pomóc, lecz napotykam barierę. Wpadam w sidła, które z każdym moim następnym ruchem się coraz bardziej zakleszczają.
Z przerażeniem wyrywam się z nietypowego koszmaru, ale tu czeka mnie następny. Na ręce mam szkarłatną posokę. Palce oblepia krew, bez wątpienia. Wymysł, czy to się dzieje naprawdę?
Rozglądam się po pomieszczeniu, a ponieważ w międzyczasie wyczuwam na twarzy filc, to domyślam się, że nadal siedzimy na zapleczu. Wpatruje się we mnie uważnie para oczu i czuję czyjś oddech na karku. Przyglądam się posoce i zastanawiam się, czy osoba, która bacznie mnie obserwuje ma z tym jakiś związek. Potem dostrzegam charakterystyczny błysk złości i wszystko sobie przypominam. W krótkim czasie zaczynam wszystko widzieć dokładniej. Ewidentnie coś żuje, więc chyba przyniosła jedzenie. Próbuję się oprzeć o ścianę, lecz gdy tylko zmieniam pozycję słyszę przygłuszony krzyk. Odwracam głowę i zauważam Peetę. Ma przesiąknięty bandaż. Pewnie na nim leżałam i krew przesiąkła na moją rękę. Momentalnie schodzę z niego, z obawy, że jeszcze coś mu zrobię. Peeta jak gdyby nigdy nic wyciąga rękę w moją stronę i przykłada do policzka.
-Cześć, Katniss.
Uśmiecha się lekko. Widać, że jest bardzo osłabiony. Wpatruję się w jasne punkty, które są jego oczami.
-Cześć.
Odpowiadam szeptem.
-Jak się czujesz?
Pytam, choć wiem, że źle.
-Całkiem dobrze.
Przyznaje.
-Jestem trochę poobijany i zostałem postrzelony, ale zawsze mogło być gorzej.
Ukazuje w uśmiechu białe zęby. Delikatnie przysuwam się bliżej, by mógł na mnie popatrzeć. Zbiera mi się na płacz, ale wykrzywiam usta, żeby odwzajemnić uśmiech. Zważając na to, iż zaraz potem zaczynam płakać, mogło to wyglądać bardziej na paskudny grymas. Myślę, że i tak tego nie zauważył, bo jest ciemno.
-Chodź tu.
Mówi. Chcę się przytulić, ale pamiętam, jak przed chwilą sprawiłam, że rana na brzuchu go zabolała, więc z trudem się powstrzymuje.
-Będzie Cię boleć.
Uprzedzam.
-Teraz mnie boli. Chodź.
Chyba wiem, co ma na myśli. Podkurczam nogę w kolanie i kładę ją na jego brzuchu, tak jak kiedyś, przed całą aferą z Igrzyskami dla kapitolińczyków. Dopiero teraz dostrzegam mosiężny but usztywniający. Wygląda, jakby był na mnie za duży o trzy rozmiary. Jestem przyzwyczajona do noszenia niepasujących rzeczy, ale to jest o tyle dziwne, że tylko wydaje się być większe.
Peeta nie pozwala położyć mi głowy na jego ramieniu, ponieważ od razu przyciąga mnie na długi pocałunek. Po raz pierwszy od dłuższego czasu ani jedno z nas nie jest zmożone chorobą, czy też nie mamy spierzchniętych ust, z odwodnienia. Peeta całuje mnie bardzo mocno, ale zarazem czule. Przez chwilę czuję się jak w domu.
-Jecie, czy nie?
Dobiega do nas głos Johanny. Jakby przestraszeni odwracamy głowy. Gdy układam usta, by jej odpowiedzieć, mała żaróweczka, tuż nad naszymi głowami wydaje przerażający dźwięk, po czym zaczyna słabo świecić. Gwałtownie podskakuje, a Johanna parska śmiechem.
-Naprawili elektrownię.
Podsuwa nam talerz z dwoma kanapkami. Pomagam Peecie usiąść i podkładam mu pod głowę coś, co przed chwilą zdjęłam z wieszaka. Łapczywie zjadamy posiłek, po którym okazuje się, że mamy jeszcze garnek z ciepłą zupą. Gdy wypijam swoją porcję, oddaję Peecie garczek i zagaduję Johannę, żeby rozluźnić dziwnie spięta atmosferę.
-Kiedy będziemy mogli wyjść?
-Niedługo. Zaraz Cher, moja kuzynka, przyniesie Wam ubrania. Wolałam, żebyśmy tutaj poczekali, póki się nie obudzicie.
Kiwam głową. Liczyłam na dłuższą i bardziej kwiecistą wypowiedź, by można było rozwinąć temat, ale czego ja się spodziewałam po Johannie?!
Układam się obok Peety, a on okrywa nas kocem i splątuje nasze dłonie. Johanna zaś cały czas tkwi na stołku gapiąc się w nicość.
Światło co jakiś czas ciemnieje, by po paru minutach znów zaświecić. Peeta głaszcze kciukiem moją dłoń. Siedzimy tak może z dwie godziny, aż w końcu słyszymy pukanie do drzwi. Wraz z ich otwarciem, wpada do nas tyle światła, że wszyscy zostajemy na chwilę oślepieni.
-Ojej, przepraszam. Powinnam była... Peeta?!

piątek, 5 lutego 2016

Rozdział XXXIII

Duszę się. Nie mogę złapać powietrza. To chyba mój rychły koniec. Mam problem z ruszaniem kończynami. Po chwili zaczynam się krztusić, jednak żelazny uścisk na ramieniu nie puszcza. Zaczyna piec mnie w gardle, oczy mnie bolą, a w dodatku nie mogę się ruszyć, do góry ciągnie mnie dziwna siła. Próbuję zaczerpnąć powietrza, przez co jeszcze bardziej pogarszam swoją sytuację. Czuję, że kostka w coś mi się wplątała. Macki wciągają mnie w bezkresną otchłań, jednak widmo nadal próbuje mnie podratować. W momencie, gdy zaczynam myśleć, że zaraz umrę, chłodny wiatr przywraca mnie do rzeczywistości. Mięśnie mi tężeją na zimnie. Otwieram usta i łapczywie wdycham powietrze. Szybko mrugam oczami, by dać mózgowi znak, że już koniec zmyślania. Mimo tego czuję, że substancja ścieka po moich włosach, a ja nie mam nawet pojęcia o co chodzi. Ktoś szarpie mnie mocno za rękę, a za chwilę coś bardzo szorstkiego ociera się o moje uda. Uderzam głową o kamień, ale nie tracę przytomności.
Dziewczyna chwyta mnie za ręce i potrząsa mną z całej siły.
-Hej, ciemna maso! Nie pora na spanie!
Otwieram usta, by coś powiedzieć, ale przyciska moje nadgarstki do ściany.
-Siedź cicho.
Warczy. Słyszę parę plusków i zaczyna do mnie docierać co się dzieje. Przede wszystkim zastanawiam się skąd wzięła się tu Johanna. Czy to możliwe, że coś o tym wszystkim wiedziała i przyczyniła się do wydostania się z Kapitolu? Woda napływa mi do oczu, a nie mam jak ich przetrzeć, ponieważ ona wszystko blokuje.
-Jo...
-Zamknij się i chodź.
Komenderuje. Od razu milknę. Wyślizguje się za skałę, a ja za nią. Utykam na jedną nogę, jednak ona nie ma skrupułów i każe się podnieść. Słyszę krzyk, potem drugi, trzeci i czwarty. Odwracam się, lecz Johanna szarpie mnie za ręce.
-Nie mamy czasu!
Niemal się na mnie wydziera. Zbieram się na odwagę i choć ręce mi drżą, ciągnę ją w swoją stronę, by się na mnie spojrzała.
-Co się dzieje? Skąd Ty się tu wzięłaś?!
Wyrzucam chrapliwym głosem.
-Potem...padnij!
Nie wiem po co to mówi, bo nim zdążę zareagować, rzuca mną w krzaki. Siada obok i przyciska dłoń do ust. Korzystając z chwili wytchnienia, rozcieram biodro, na które z impetem upadłam. 
Johanna rzuca mi karcące spojrzenie. Momentalnie przestaję, choć w rzeczywistości zwijam się z bólu. Ni stąd, ni zowąd zaczynam czuć mocne drapanie w gardle. Z trudnością przełykam ślinę i uspokajam się, tym, że to na pewno przez zachłyśnięcie się wodą. Johanna wyskakuje z krzaków, wciągając w nie jakiegoś mężczyznę. Wyjmuje z kieszeni strzałkę i wbija ją w jego ramie, nim ten zdąży się zorientować w sytuacji. Na wszelki wypadek skręca mu kark, po czym zaczyna zdejmować opancerzenie. Dostaję ochronę na przedramiona i kolana, a sama zakłada lekko za duży pancerz na tułów. Daje mi do rąk pistolet, po czym wstaje.
-No, ciemna maso, czas się zbierać.
Spoglądam na trupa i bez wahania oddalam się od niego na parę kroków. Kucamy przy skałkach i obserwujemy przegrupowującą się gromadę.
-Lepiej stąd pójdźmy.
Proponuję. Zanim jednak to następuje zaczynam kasłać tak mocno, iż mam wrażenie, że zaraz wypluję płuca.
-Ej, wszystko dobrze?
Dopytuje się. Odsuwam ją od siebie, na znak, że nie jest źle, lecz kolejny atak kaszlu zaprzecza temu. Nerwowo spogląda na mężczyzn, którzy zaczynają zbliżać się do nas.
-Postaraj się nie kasłać.
Niby mówi to ostentacyjnie, lecz w jej głosie wyczuwam nutę troski. Chyba nie wyglądam najlepiej, skoro nawet ją to poruszyło.
Johanna jest tu, razem ze mną. Peeta jest...
-Gdzie Peeta?
Patrzy na mnie z wyrzutem.
-Nic mu nie jest.
Szepcze nerwowo. Kiwam głową, starając skupić się wyłącznie na obecnej sytuacji. Najpierw się wydostanę, potem będę myśleć co dalej. Nie potrafię! Nie umiem! Nie mogę... Ronię łzę, która spływa niczym sopel lodu po moim policzku. Johanna łapie mnie za rękę, a ją ściskam tak mocno, jakbym chciała wyłamać jej palce. Robię to tylko po to, by nie stracić równowagi, gdy wstaniemy, oraz po to, żeby wysiłkiem sprowokować umysł do myślenia o przetrwaniu.
Jesteśmy w niebezpieczeństwie, ścigają nas... Kto? Otrząsam głową, przeszukuję myśli, jednak mam problemy ze skupieniem. Może to przez gorączkę?
-Teraz.
Słyszę. Robię jeden, chwiejny krok do przodu, potem drugi, trzeci, czwarty i omal się nie wywracam. Jęczę z bólu, a zamiast troski i współczucia, natykam się na wepchnięcie szmaty w usta. To chyba jakaś chustka, bo nie jest za duża, ale za to bardzo skuteczna. Od razu się przymykam.
Nie podoba mi się zgrzyt, jaki wydaje moja stopa, ale chyba jestem skazana dotrwanie do końca.
Mało orientuję się w sytuacji, obraz mi się rozmazuje, prawie nic nie słyszę i w dodatku raz mi gorąco, a raz zimno. Johanna oddaje strzał i dopiero teraz zaczyna się porządna krwawa jatka, a przynajmniej tak wnioskuję po jej reakcjach. Każe mi się wycofać i iść przed siebie, mówi, że sobie poradzi, więc oddaję pistolet i ruszam.
Niestety, nie radzę sobie bez niej za dobrze, zważywszy na to, iż nogi mi się plączą. Widząc to wkłada rękę pod moją pachę i próbuje ciągnąć za sobą, lecz to, w połączeniu z samoobroną, unikaniem strzałów przeciwnika skutkuje klęską. Stajemy się łatwym celem, mięsem armatnim i w dodatku. Kula grzęźnie w moim ramieniu, a ja wrzeszczę. Johanna też zostaje ranna, w brzuch. Ledwo udaje nam się schować w jakimś dole, zanim kompletnie nas podziurawią. Cała krew odpływa nam z twarzy, panicznie próbujemy zatamować krwotok. Dzięki pancerzowi, nie doznała poważnych obrażeń, jest jednak bardzo mocno poobijana i ranna. Jak się okazuje, oberwała również w nogę, tuż przy tętnicy udowej. Wystarczy jeden rzut okiem na moją rękę, bym zwymiotowała. Zwracam ostanie resztki jedzenie, jakie zjadłam od paru dni.
-Już niedaleko.
Pokrzepia nas Johanna. Nie wychodzi jej to dobrze, gdyż jednocześnie ledwo powstrzymuje łzy i wbija paznokcie w spód dłoni. Nagle podlatuje do góry, z taką szybkością, że zaczyna kręcić mi się w głowie. Cofam się, by zobaczyć co ją porwało.
Mężczyzna górujący nade mną i wzrostem i siłą trzyma ją niczym szmacianą lalkę. Wierci się, ale nic z tego. Chowam twarz dłoniach, wiedząc, że po nas. Nic nie zdziałam. Ona tym bardziej, ale jest pewna rzecz co mnie dziwi, gdy na chwilę rozchylam palce. Nie jest przerażona i stoi na ziemi. Ostrożnie się przysuwam, kiedy sama zostaję uniesiona. Stawia mnie. Od razu chwytam się ręki Johanny, która wywraca oczami.
-Dopiero teraz?
Mówi z przekąsem.
-Nie mogliśmy pojawić się wcześniej, zostaliśmy poinformowani niedawno.
Przemawia oficjalnym głosem.
-Całe Panem wiedziało, a Wy nie?
Przybiera ironiczny ton.
-Wiele byśmy ryzykowali, gdybyśmy się zapuścili w las, nie znając ich namiarów. Panna Everdeen miała duże szczęście, że się nie zgubiła. To największa i najbardziej zalesiona część Siódemki.
-Panna Everdeen miała duże szczęście, że ją znalazłam.
Odgryza się. Kładzie duży nacisk na ostatnie słowo.
-Oczywiście.
Mówi uprzejmie i zaraz potem drze się na całe gardło:
-Schwytać ich!
Duża grupa żołnierzy w zgniło-brązowych mundurach wyskakuje dosłownie z każdej części lasu. Nowi Strażnicy Pokoju, domyślam się. Po zwycięstwie, wcześniejszych wsadzono do fabryk, gdzie spędzą resztę życia i ustalono nowe zasady, z nowymi ludźmi. Myślę, że walka jest przesądzona, jednak zaczyna się ich pojawiać coraz więcej i więcej, więc wraz z Johanną gwałtownie się odwracamy idziemy w stronę osady.
Nerwowo odwracamy głowy, co jakiś czas, choć i tak nam nic nie grozi. W pewnym momencie padam na ziemię przygnieciona nieziemską siłą.
-Kosogłos przestał latać?
Dociera do mnie chrapliwy głos. Czuję coś mokrego na twarzy, podejrzewam, że to ślina. Rzucam okiem na Johannę. Dźwiga się, ale wystarczy jeden celny cios pięścią w brzuch, by się przewróciła. Słyszę dźwięk metalu, widzę błysk i domyślam się, że to nóż.
-Zaraz już nigdy nie zaśpiewa...
Głos chłopaka wydaje, że jest niemal zadowolony. Ma zafarbowane włosy na bardzo jasny blond i jest na oko, w moim wieku. Z pewnością należy do tamtej ekipy. Zaciskam pięści i z całej siły, mocno uderzam go głową. Chwieje się przez chwilę, lecz nie potrafi złapać równowagi, przez co się wywala. Stara się szybko podnieść, lecz wystarczy sekunda zwłoki, by Johanna go dopadła. Rzuca się na niego, wyrywa nóż, a zanim zdąża poderżnąć mu gardło, chwytam jej rękę tak mocno, jakby od tego zależało moje życie. Może to przez gorączkę, ale nie chcę dopuścić do rozlewu krwi. Choroba lekko mnie ogłuszyła, więc nie wiem co się dzieje niedaleko, przy strażnikach. W końcu, to tylko dziecko, prawda? Tak jak ja nim jestem. Nie dam tej satysfakcji Snowowi.
-Puść go.
Cedzę.
-Zwariowałaś?!
Wybucha.
-Myślisz, że daruję życie jakiejkolwiek osoby z Kapitolu?!
-Johanna, to jeszcze dziecko, takie samo, jakie by trafiło na arenę, chyba o to walczyliśmy, prawda?
Starałam się zachować zimną krew, tak jak Peeta, w takich sytuacjach, ale pod koniec zdania puszczają mi nerwy. Gdy kończę, chrypnę. Próbuję jeszcze coś powiedzieć, ale wydobywa się ze mnie jedynie cichy pisk.
Johanna zdeterminowana rzuca nóż daleko w krzaki i wymierza we mnie oskarżycielsko palec. Zaraz potem jakby zażenowana go opuszcza i każe wstać. Przerażonego chłopaka kopie w brzuch i odwraca głowę.
-Następnym razem go poćwiartuje.
-Nie będzie następnego razu.
Jęczy. Jeszcze trochę zajmie mu dojście do siebie. Już raz dostałam kopniaka od Johanny i wiem, jak to może boleć. Tym bardziej, że to chuchro było kompletnie nieprzygotowane, myślę.
Resztę drogi pokonujemy bez najmniejszego szwanku. W oddali zauważam domy, z dymiącymi się kominami. Przekraczamy pewien próg, który jest wyznacznikiem lasu. Mogłabym stwierdzić, iż cały dystrykt Siódmy, jest porośnięty gęstym lasem, który stopniowo się przerzedza, a w środku jest okrągła wioska, ogrodzona przeróżnymi straganami. Parę gapiów zaczyna się na nas patrzeć, niczym na najgorszych wrogów. Pewna kobieta wypuszcza kolorową szkatułkę. Słyszę okrzyki zdziwienia i oburzenia. Wyglądamy aż tak odrażająco? Ludzie zaczynają coś szeptać i zaraz większość wraca do normalnego trybu życia. Johanna zgrzyta zębami.
-Co się stało?
Pytam.
-Boją się. Z tej strony lasu przychodzą różne dziwne stworzenia i barbarzyńcy. Na skraju Kapitolu chowają się takie wyrzutki. Prawie nikt tu nie przebywa, nikt tędy nie chodzi.
Opowiada.
-To trochę jak Wasz Ćwiek.
Tyle, że tam było odrobinę bezpieczniej, dopowiadam w myślach.
Wchodzimy na drewnianą podłogę. To jest ulica, ale widocznie wykorzystują drewno, zamiast asfaltu, ponieważ jest ono łatwiej dostępnym materiałem. Zmiana podłoża wybija mnie z rytmu i tracę równowagę. Mam nogi i ręce jak z waty, nie potrafię zrobić nic. Johanna stara się mnie podnieść, jednak jestem jak szmaciana lalka- nic nie potrafię ze sobą zrobić. Straciłam kontrolę nad ciałem. Ktoś mnie podnosi i sadza na pobliskim straganie. Bezzębna kobieta dokłada mi rękę do czoła.
-Ma gorączkę.
Oznajmia.
-Katniss, omdlałaś już parę razy, nie jesteś przypadkiem w ciąży?
Wtrąca się Johanna.
-Co? Nie! Nie...
Mruży oczy.
-Na pewno?
Dopytuje się.
-Jestem chora...
Dukam. Język wysechł mi na wiór. Johanna jeszcze przez moment bacznie się we mnie wpatruje i zabiera z pierwszego lepszego stoiska picie, jakby czytała mi w myślach. Może to przez sposób przełykania?
Nie zważając na to, iż chyba to ukradła, wypijam łapczywie parę łyków.
-Marzniesz dziecino.
Jakiś pan nakłada mi na ramiona ciepły koc. Potem wraca do bezzębnej staruszki, żeby pomóc jej w prowadzeniu marnego biznesu. Właśnie ktoś podszedł, by kupić świece. To pewnie małżeństwo. Wyglądają na szczęśliwych. Czy kiedyś będziemy tak wyglądać? Ja i Peeta?, zastanawiam się. Peeta!
Nagle dostaję energii, żeby pójść dalej. Najostrożniej jak potrafię odkładam butelkę i koc, choć trzęsą mi się ręce z zimna, i z gorączki.
-Co jest? Już Ci lepiej? Może serio jesteś w ciąży?
-Johanna, nie! To nie możliwe. Muszę znaleźć Peetę.
Odwracam się na pięcie, ale Johanna chwyta mnie za przegub. Widzę w jej oczach zmieszanie i- co dziwne- lęk. Otrząsa się pcha mnie w kierunku wioski zwycięzców, która leży podejrzanie blisko lasu. Z daleka widać wielki napis, oznajmiający, iż tu powinni mieszkać zwycięzcy, a raczej- zwycięzca. Trudno mi powstrzymać krzyk bólu, po stąpnięciu na chorą nogę, ale ostatecznie gryzę się w rękę, tłumiąc jęk.
Johanna jak gdyby nigdy nic, idzie sobie swobodnie obok mnie, a ja tymczasem ledwo brnę przed siebie na złamanej stopie.
-Johanna?
Słyszę. Momentalnie się odwraca.
-Katniss!
Chłopak podbiega do mnie z drugiej strony. Mocno przyciska czerwoną rękę, do brzucha. Na początku nie wiem co się dzieje, więc wpadam w panikę, ale nikt nie ma równie błękitnych oczu. Chwyta mnie w pasie i unosi. Próbuję objąć go wokół szyi, ale wiotczeją mi ręce. Znowu to samo. Peeta świdruje mnie wzrokiem i stawia z powrotem. Dopiero teraz zauważam, że jest zapłakany. Stoimy przez chwilę, wpatrując się w siebie nawzajem i napawając się tym widokiem. Oddech Peety jest dziwnie niespokojny. Oglądam go od stóp, do głów. Mój wzrok zatrzymuje się na ranie, na brzuchu, która ciągle krwawi. Dotykam tego miejsca, żeby się przekonać, że nie ma tam kuli.
-Boże...
Szepczę. Spoglądam na niego. Zaczął płakać. Czy na prawdę myśli, że nie ma już ratunku? Ratunek jest. Musi być.
Staję na palcach jednej nogi i podtrzymuję się ramienia Peety.
-Zostań przy mnie.
Unosi mnie, tak żebym miała twarz na tym samym poziomie, co on. Owijam nogi wokół jego bioder i wplątuję palce we włosy. Czuję, że więcej nie zniosę.
-Katniss, ja...
Delikatnie całuję go w usta, żeby przestał mówić. Nie to chciałam usłyszeć. Nie może się ze mną pożegnać. Po dłuższej chwili odsuwa się ode mnie. Zaciska wargi i patrzy mi się w oczy.
-Pamiętaj, że zawsze przy Tobie będę.
Całuję go po raz ostatni, a Peeta traci równowagę i przewala się, razem ze mną, do tyłu.