piątek, 25 grudnia 2015

Sny

Ladies and Genetelmans!
Tak, dobrze odczytaliście tytuł posta, ponieważ dzisiaj mam zamiar opisać wszystkie moje sny o Igrzyskach. Nie było ich za dużo, ale moim zdaniem były bardzo ciekawe i warte opisania. :D
 
**Pierwszy sen**
 
Wszystko zaczynało się niewinnie. Grałam sobie z koleżanką w zwykłą grę MMO/RPG. Przechodziłyśmy kolejne poziomy, zdobywałyśmy umiejętności- czyli robiłyśmy to, co było w naszym zwyczaju.
Problem polegał na tym, że gra mnie wciągnęła do komputera- a moja koleżanka zamieniła się w mojego tatę, ale to chyba nie jest teraz ważne, bo i tak po chwili zniknęli.
Okazało się, iż gra, to jedna, wielka arena. A co robimy na arenie, gdy nie mamy broni? Oczywiście uciekamy, gdzie pieprz rośnie. I tak też się stało. Wypatrzyłam sobie w oddali latarnię morską, do której- po bardzo długiej i męczącej wędrówce przez las, pełen Trybutów- przypłynęłam, niczym Finnick, wpław. Kogo tam zastałam? Zastanówcie się, kto mógł śnić się Dolly.
No Peeta, a jakżeby inaczej! Uradowana, podbiegłam do niego i go pocałowałam. Następnie, z wielkim smutkiem zdecydowaliśmy, że się rozdzielimy- ja wejdę na latarnię, a Peeta pójdzie po broń do Rogu.
Tak też zrobiłam. Weszłam na sam szczyt, na którym nie było najbezpieczniej, więc zeszłam piętro niżej. Wtedy latarnia zamieniła się w stromą górę, na której rosła choinka. Nie, nie na szczycie, tylko na półce skalnej parę metrów niżej. Schowałam się pod nią i wtedy zaczęli się schodzić Trybuci. Usiedli obok mnie- nawet nie byli świadomi, jakie niebezpieczeństwo znajduje się za ich plecami. Cudownym trafem znalazłam nóż w swojej kieszeni, którego jednak na razie nie miałam ochoty używać. Wykopałam z samej góry, do wzburzonego morza pięciu typów i byłam z tego niesamowicie dumna- zostało jeszcze trzech, siedzących po mojej prawej stronie. Pamiętam, że pomyślałam wtedy ,,durny sojusz!".
Brunet, który lekko przypominał mi chińczyka, spojrzał się na mnie i powiedział:
-Hej
Oczywiście odpowiedziałam to samo, zaczynając wyciągać nóż.
-Super załatwiłaś tamtych pięciu. Miałem ich dość- uśmiechnął się. Gdy mój nóż był prawie przy jego gardle, on wyjął swój i wbił mi go w łydkę, przecinając nogę aż do stopy- Ciebie też mam dość- dodał po chwili. Wstałam, nie zważając na brak miejsca do ucieczki. Weszłam na górę, a tam zastałam najgorszy i zarazem lekko śmieszny widok. Ogromna macka wodna, złapała Peetę za kostkę i uderzała nim o piasek, na wyspie oddalonej o około 20 metrów, z której uciekłam, i na której znajdował się Róg Obfitości. Zdążyłam jeszcze wbić nóż w jakiegoś Trybuta i się obudziłam. :')
**Drugi sen**
 
Rozpoczęły się Igrzyska- norma. Areną była wieś, połączona z miastem. Udział w jatce brało ponad pięćdziesiąt osób. Zabrałam, co miałam do zabrania i rzuciłam się do ucieczki.
Na płocie siedziały moje dwie koleżanki, z poprzedniej szkoły, z którymi nie za bardzo się lubiłam. Były uzbrojone po zęby i bardzo się tym szczyciły. Wymachiwały mieczami na wszystkie strony, byleby tylko kogoś trafić. Przechodziłam obok nich, ponieważ była to jedyna droga do miasta.
-Wiecie co? Zostało jeszcze tyle osób do zabicia. Może poczekamy z wyeliminowaniem siebie aż do końca? Ze względu na naszą starą znajomość- zagadałam. Nie miałam innego wyboru, ponieważ odcięły mi drogę.
-Tak. To może być dobry pomysł. Co myślisz?
-No nie wiem... Taki łatwy cel, a przecież nie chcemy tego przegrać, prawda?- odpowiedziała druga, mrukliwym głosem. Wyminęłam je, a miecz zdążył tylko lekko drasnąć mnie w bok. Zaczęłam biec zawiłymi ścieżkami, które zamieniły się w ulice i dotarłam do domu. Sama nie mogłam w to uwierzyć, ale był to ewidentnie mój dom.
Oczywiście nie mogło być tak kolorowo- w kuchni zebrało się z pięćdziesiąt osób, jak nie więcej. (Pomijam, że w mojej kuchni zmieściło by się około dwudziestu. XD)
Wbiegłam do ogródka, przeskoczyłam przez płot do sąsiada i tam się schowałam, ale niestety coś zaczęło za mną szeleścić. Znów pokonałam płot i pobiegłam na drugą stronę działki, licząc, że może ogródek drugiego sąsiada będzie pusty, lecz z niego również dochodziły dziwne dźwięki. Przebiegłam po płocie (Nie na płocie, tylko po jego boku, tak, jak by się biegło po ścianie. :') ), po czym nagle dostałam cudownych umiejętności- zaczęłam unosić się w powietrzu.
Trwało to tylko chwilę, bo zrobił się dzień i musiałam znaleźć sobie dobrą kryjówkę. Podleciałam do rusztowania, pod którym było pełno szmat i błota, z których zrobiłam skrytkę. Wtedy zjawiła się moja babcia, która postanowiła ze mną porozmawiać, jak gdyby nigdy nic. Uciszyłam ją, ponieważ na arenie zostały tylko trzy osoby- ja, jakaś dziewczyna i kto? Kto? Wiecie kto. Josh. Mały Joshy. Patrzyłam na jego śmierć, a kiedy z wściekłością wstałam, żeby zabić pozostałą przy życiu Trybutkę, plus pomścić Josha, obudziłam się.
To było straszne. :v
 
**Trzeci sen**
Ciemna wieża. Ja i squad four five one (jak ja kocham to wypowiadać XD). Jak nietrudno się domyślić, w tym śnie byłam Katniss. Weszłam, wraz z jednym, z członków Drużyny Gwiazd na górę, ale niestety nie potrafię określić, z kim. Nagle, do wieży wpadły zmiechy. Wszyscy na dole się cofnęli, lecz ja zaczęłam wbiegać na górę, wiedząc, że to moja jedyna droga ucieczki. Ten, z kim weszłam, mnie wyprzedził, po czym się przechylił, a ja oczywiście go złapałam, by nie spadł na sam dół. Niestety zmiechy byłu już obok nas, więc oddałam strzał, który przesądził o życiu mojegi towarzysza. Oboje spadliśmy z drugiego piętra na dół, lecz on nie przeżył. Zamknęliśmy drzwi, zostawiając jego zwłoki na pożarcie. Po drodze do schronu, Boggs władował się na kokon, który rozsadził mu nogi. Szybko go podnieśliśmy i zanieśliśmy do naszej małej bazy, obok. Miała ona dwa pokoje- jeden, na ,froncie' i drugi, w którym schowaliśmy Boggsa. Żeby się tam dostać, trzeba było przejść przez pokój wejściowy, czyli było pozornie bezpiecznie. Został z nim sanitariusz, a my postanowiliśmy odpocząć w innym pomieszczeniu, w którym był blat i łóżko. Nagle przywieźli nam kogoś, kto miał zastąpić poległego wcześniej członka Drużyny Gwiazd. Był to Peeta. Osaczony Peeta, który jak tylko mnie zobaczył, przygniótł mnie do ściany i próbował udusić (Był to jeden z najlepszych i najgorszych snów. XD). Kopnęłam go w brzuch, po czym wskoczyłam na blat. (Pomijam, że cała reszta drużyny stała i patrzyła na tę scenę, kompletnie niewzruszona.) Podjęłam się rozmowy z Peetą, ale on wyjął pistolet i przyłożył go do mojego czoła. Wtedy musiałam przestać się wiercić i próbować uciec, bo zwyczajnie roztrzaskałby mi czaszkę. Na szczęście po długiej i wyczerpującej rozmowie, Peeta stwierdził, że jednak mnie nie zabije, i dodał:
-Tylko ten jeden raz. (Niczym Tresh. :') )
Chciałam go przytulić, ale się obudziłam. :P

Śniło mi się więcej Igrzyskowych rzeczy, ale zazwyczaj były one bardzo krótkie i niewarte opisania.
Napiszcie, czy Wam też się coś takiego przydarzyło! :D
Mam nadzieję, że taki nietypowy post Wam się podobał. ^-^
 
*Pomysł na post był mój, ale moja wierna czytelniczka- love dream, [<--klik] ( Na której bloga bardzo serdecznie zapraszam! :) ) mnie do tego zachęciła, dlatego bardzo jej dziękuję! :D *
 
And may the odds be ever in your favor!

piątek, 18 grudnia 2015

Rozdział XXVIII

Pułapka. To pierwsze słowo, które przychodzi mi na myśl, po przebudzeniu. Straciłam przytomność? Za co tu siedzę? Rozglądam się w poszukiwaniu oznaki życia, po nieoświetlonym, obskurnym pomieszczeniu. Światło może dostać się tylko przez otwór w ścianie po mojej prawej stronie o szerokości pięciu centymetrów kwadratowych. Słyszę jak krople, powoli skapującej z przeciwległego kontu pomieszczenia odbijają się echem od murów. Nagle zauważam, że jestem ubrana jedynie w cienką białą koszulkę i majtki. Przez tą świadomość robi mi się zimno. Do tej pory o tym nie myślałam. Wiadomo, że jak nie ma się świadomości o zagrożeniu, to człowiek się nie boi. Drżę, więc podciągam ociężale nogi do tułowia, by utrzymać ciepłotę ciała, szorując przy tym stopami po podłodze. Czuję, że zadrapałam lewą stopę do krwi, ale nie patrzę się na nią. Dopiero teraz dostrzegam krwawiącą ranę, o kształcie litery G. G, jak grób? Gonitwa, gorączka? Może to przypadek, lecz w Kapitolu nie ma co liczyć na zbiegi okoliczności. Podnoszę obolałe ciało. Podciągam się na łańcuchach zwisających nieopodal, orientując się, że jestem do nich przyczepiona. Przykuta do ściany. Ze zgrozą patrzę na swój brzuch i wystające żebra. Widzę dokładnie każdy przegub. Nieźle mnie wygłodzili, myślę. Lekko, powoli, jakby nie chcąc zbudzić być może śpiącej po drugiej stronie osoby drepczę w miejscu. Robię to dlatego, by się rozruszać, ale brak mi sił. Delikatnie stąpam na podłożu. Ten rodzaj podłogi, jest tak skonstruowany, że jeden silniejszy ruch może spowodować ranę. Jeszcze nigdy nie znajdowałam się w zarazem zimnym i wilgotnym, jak i dusznym lochu. Tak na prawdę nigdy nie byłam w lochu, nie licząc wydarzeń sprzed czterech miesięcy. Po raz pierwszy nie byłam w domu na Nowy Rok. Ciekawe jak Peeta go obchodził? Co namalował, upiekł? Czy spędził Sylwester w towarzystwie mamy, Annie i Haymitcha? Może siedział sam, w domu, płacząc. To jest aż dziwne. Nigdy nie widziałam płaczące Gale'a, a płacz Peety słyszę często w nocy. Przytulam go wtedy mocno, póki jako tako się nie uspokoi. Radzimy sobie w ciemnościach jak wtedy, na arenie. A raczej radziliśmy. Jak ja bym chciała,  żeby on tu był, razem ze mną. 
Po dłuższym zastanowieniu dochodzę do wniosku, iż wolałabym być przy nim, bo w przeciwnym razie musielibyśmy się gnieździć w zatęchłym pomieszczeniu. Nie widziałam go trzy miesiące, a to wystarczało bym zapomniała jak bije jego serce kiedy się boi, cieszy, złości. 
Mocno szarpię stare kajdany, licząc, że się ukruszą. Strasznie się męczę po pierwszym szarpnięciu, a za drugim razem, ledwo zasklepiona rana na nodze otwiera się i zaczyna krwawić. Przy kolejnym ruchu wycieńczona opadam na podłogę. Nie mogę się położyć, nawet gdybym chciała, bo łańcuchy krępują większość moich ruchów.
Spoglądam na dłoń. Nie zabrali mi pierścionka zaręczynowego. Uśmiecham się na wspomnienie tego dnia. Medalion również nadal tkwi na mojej piersi.
-Peeta, gdzie jesteś?
Szepczę, ociężale spoglądając na otwór w ścianie.
Po dłuższym czasie morzy mnie sen. Śpię bardzo płytko. Męczą mnie koszmary, w których głównymi gośćmi jest Gale i Peeta. Z jakiegoś powodu budzę się. Może ze snu wytrącają mnie coraz to gorsze sny, a może głód, pragnienie i ból sprawiony przez ranę ciętą oraz obtarte do krwi nogi. Oddycham z ulgą uświadamiając sobie, że okrutna, bolesna śmierć Peety była wymysłem mojej głowy.
Wstaję. Rozciągam się po bardzo niewygodnie przespanej nocy. Tak naprawdę tylko mi się wydaje, że to była cała noc. Równie dobrze mogłam spać dwie godziny, albo cały dzień.
Przyglądam się ścianie, do której jest przytwierdzona, rozważając możliwość ponownego wyrwania łańcuchów. Mogę sobie tylko o tym pomarzyć. Nie jestem na tyle silna, ani na tyle sprawna, by to zrobić. Na tym, jak zresztą na każdym etapie mojego wyjazdu Peeta sprawdziłby się o wiele lepiej. Umie przemawiać, jest niewyobrażalnie silny, a władzom z pewnością nie byłoby łatwo go porwać. Biorę głęboki oddech na myśl o mojej głupocie. Już go kiedyś porwali. Wysadzając arenę nie było we mnie ani krzty rozsądku. Peeta nie zostałby osaczony, a... Igrzyska nadal by się odbywały.
Dobrze się stało, pocieszam się.
Nie, niedobrze. Nie ochroniłam go, chodź należało to do mojego obowiązku, który sama sobie dałam.
Nagle moją uwagę przykuwa połyskujący w mdławym świetle poranka przedmiot. Zrywam się jak oparzona na równe nogi. To szklanka. Leży sobie spokojnie na kamiennej półeczce, którą dostrzegam dopiero teraz. To nie koniec. Kubek jest wypełniony! Staram się sięgnąć go, ale kajdanki skutecznie pilnują, bym nie przeszła za daleko. Wymachuje rękami w tamtym kierunku, ale bez skutecznie. Próbuję dosięgnąć ją nogą, lecz to też nic nie daje. Rozprostowuje poskręcane kółka łańcucha. Przysuwam się najbliżej jak pozwalają mi na to moje obezwładnione ręce i chwytam naczynie zębami. Staram się zrzucić je tak, bym zdążyła je złapać. Udaje mi się, ale po moich manewrach pół zawartości wylądowało z pluskiem na podłogę.
Przysuwam się do ściany i drobnymi łykami wypijam herbatę. Z zadowoleniem zauważam, że zaparzono ją, ale nie wyjęto torebki. Gdy parudziesięciu minutach kończę herbatę wkładam do ust torebkę z fusami i przez dłuższy czas wysysam z niej ostatnie resztki płynu. Robię to też po to, by dać zajęcie ustom i może trochę oszukać organizm. Nie czuję się bardzo głodna, ale mam nadzieję, że w najbliższym czasie uda mi się stąd wyjść, lub dostać jedzenie. Oczywiście wolałabym to pierwsze, ale na co mam liczyć w opuszczonym miejscu? Z drugiej strony, ciekawe czemu nie siedzę w izolatce, przecież w Kapitolu mają mnóstwo wyposażonych bardzo dobrze celi, a wsadzili mnie właśnie tutaj.
Odkładam suchą na wiór saszetkę z powrotem do szklanki i wycieńczona siadam na podłodze. Rana- co dziwne- nie zasklepia się. Powoli, cienkimi strumyczkami sączy się z niej krew. Czerwona, niczym ogień.
Usypiam, ale co chwila budzą mnie koszmary. Jedyne na co liczę, to, że ktoś tu przyjdzie i szybko ze mną skończy. Tyle, że ja nie chcę umierać. Chcę być przy Peecie. Blisko. Pocieszyłby mnie, przytulił, pocałował. Ocieram łzę, której jakimś cudem udało się wypłynąć.
Zauważam, że na moim brzuchu leży pierścionek od Peety. Nerwowo i na marnie szukam go na moim wychudzonym palcu, gdzie powinien być. Spadł. Nie bardzo nie dziwi. W końcu, był dostosowany do mojej poprzedniej wagi. Zaciskam go w dłoni na tyle mocno, na ile pozwalają mi moje skostniałe z zimna palce.
Cały kolejny dzień spędzam na próbowaniu wydobycia choć garstki herbaty z torebki. Na marne. Dotykam suchego jak pieprz języka. Ogarnia mnie strach na myśl o skutkach odwodnienia. Jak mam znaleźć wodę? Może spadnie deszcz, albo śnieg. Powątpiewam, że cokolwiek wpadnie akurat tutaj, ale jestem gotowa zlizać z podłogi kałużę, żeby tylko się nie odwodnić. Tyle, że moje ruchy są bardzo ograniczone, więc nawet gdybym chciała się, przypuśćmy na to, położyć, to nie mogę, ponieważ jestem perfidnie przykuta.
Wkładam palce w miejsce, gdzie kajdany przechodzą do drugiego pomieszczenia. Za pewne ich długość jest regulowana. Szukam sposobu, by je wyciągnąć, ale to jasne, że tylko tracę czas.
Na przemian budzę się, krzyczę, zasypiam, szukam wody, jedzenia i próbuję się wydostać.
Z każdym dniem coraz bardziej opadam z sił.
W pewnym momencie, przez szczelinę widzę kawałek buta, potem następny, i jeszcze jedną parę. Pokrzepia mnie, to choć mogą to być tylko Strażnicy.
Powoli tracę nadzieję. Nie chcę tu umrzeć. Wolałabym umrzeć u boku Peety, jeżeli byłoby to konieczne. Jeżeli zaś on się dowie, że nie żyje, to sam umrze, z tęsknoty, z bólu, choroby, depresji, wyliczam w myślach. Peeta jest silny, ale jego siła opiera się na mnie, tak samo jak moja na jego. Nie damy sobie rady bez siebie nawzajem. Kocham go ponad wszystko. Chcę, żeby miał szczęśliwe, życie, ale- chociaż to trochę samolubne- obawiam się, że beze mnie już nigdy nie odnajdzie szczęścia. Gdybym tylko mogła cofnąć czas. Nie postąpiłabym tak, dałabym mu umrzeć, albo chociaż nie dawałbym mu złudnych nadziei na bycie ze mną. Przeze mnie wielokrotnie cierpiał. Ja przez niego też, ale to co innego. Ja cierpiałam, bo go porwali. Z mojej winy. Niesłychane, ile rzeczy może przyjść do głowy, gdy nie ma się co robić. W życiu by mi na myśl nie przyszło by rozmyślać o przeszłości, w momencie, w którym nie wiem, czy dożyję jutra.
Ulewa trwa w najlepsze. Próbuję napełnić szklankę deszczówką, ale woda, jak na złość spływa w dokładnie odwrotnym kierunku. Skaczę ku niej, licząc, że tak gwałtowny ruch zerwie łańcuch, ale w tej samej chwili moje kajdany skracają się o połowę, przez co jestem brutalnie dopchnięta do ściany. W ostatnim przebłysku świadomości kładę szklankę tak, by nie upadła, na swoich kolanach. Ostatnie co pamiętam to pięć, ogromnych krwistych kropli, które skapnęły z mojej nogi.
Trzask! Budzę się raptownie. Nie otwieram oczu, ale chyba wrzucili do mojej celi czyjeś ciało, bo słyszę dźwięk podobny do tego, gdy rzuca się mięsem. Leniwie podnoszę powieki i wpadam w panikę. Obok mnie leży czyjaś ręka. Wydaję z siebie przytłumiony jęk, który, echem, cicho odbija się o ściany. Blada i wychudzona. Koścista. Chyba nie mam tego zjeść?! Kto jak kto, ale nikt w Kapitolu, jak zresztą w Panem nie lubuje się w kanibalizmie. Próbuję ją odepchnąć. Uspokajam się. Ręka należy do mnie, nie jest to czyjaś odcięta kończyna. Poruszam nią swobodnie. Podnoszę swoje obolałe ciało i przyglądam się kajdanom. Ktoś odstrzelił obręcz. Musiał mieć bardzo dobrego cela, zwłaszcza, że jest okropnie ciemno. Mam jedną wolną rękę! Przykładam kubek do miejsca, gdzie cienkim strumyczkiem spływa deszczówka. Po dłuższej chwili, która w mojej głowie przeradza się w wieczność naczynie napełnia się do pełna. Mogę zachorować, ale szczerze mówiąc wolę to, niż odwodnienie. Już zaczyna kręcić mi się w głowie i mroczyć przed oczami, to co by było jutro? Wolę o tym nie myśleć, mam zbyt zmętniały umysł. Zawartość znika po bardzo długim czasie. Rozmyślam o opcji rozdarcia torebki i zjedzenia fusów, ale ostatecznie rezygnuję, bo i tak bym się nie najadła. Potrzebuję tłuszczów i białka, a raczej tam tego nie znajdę.
Rana zaczyna się goić, a ja od wczorajszego wieczoru wsłuchuję się w dźwięki strzelaniny. Momentami wydaje mi się, że cele z boku są wysadzane. I mam rację.
Słyszę huk. Ściana na przeciwko zawala się i dostaję odłamkami po twarzy. W ostatniej chwili udaje mi się okryć rękoma twarz. Czuję się, jakby chcieli mnie ukamieniować, albo zamurować żywcem. Cięższe kawałki opadają na moje stopy. Nie wiem jak to wytrzymują, ale nie słyszę żadnego zgrzytnięcia. Wolną ręką powoli odsuwam cegły. Gdy jedna z nich turla się w przeciwnym kierunku i rozsuwa pozostałe. Nagle coś wbija się w moją łydkę. Krzyczę, a raczej piszczę jak rozdziera mi skórę. Spoglądam w dół. Szklanka! Zostawiłam ją tam, przed wybuchem. Mam wrażenie, że szkło przebiło mi mięśnie. To źle. Nie wyjmę go, nawet jakbym chciała, bo prawa noga nadal jest zawalona. Jeżeli go nie usunę wda się zakażenie.
Taki ma być mój koniec? Wcześniej przynajmniej widziałam jakiś cień sunący po korytarzu, a od co najmniej pięciu dni nie widzę żywej duszy. Może rzeczywiście z kimś walczą?, myślę. Odpowiada
mi nic innego, tylko kolejny wstrząs wywołany bombą i kolejne strzelaniny. Ledwo utrzymuję się na nogach. Wszystko mnie boli, jestem głodna, wychudzona i zmizerowana. Ogółem- umieram. Prędzej czy później zakażenie zrobi swoje. Już zaczynam czuć gorączkę.
Kątem oka widzę przesuwające się kamienie. Dopiero potem spod nich wyłania się łańcuch. Ktoś go wciąga, to pewne. Tylko, czemu akurat ten? Mrugam szybciej, staram się dać mózgowi, do zrozumienia, że musi zrozumieć co się dzieje.
-No dalej!
Szepczę rozkazująco, chrapliwym głosem. Jednak nie wyrabiam z myśleniem i orientuję się w sytuacji, tuż przed wciągnięciem drugiego łańcucha. Być może obawiają się, że przez wybuch któryś z więźniów ucieknie, poprzez przerwanie kajdan kamieniem. W rezultacie, siła z jaką jestem przygwożdżona do ściany uderza tak mocno, że dosłownie czuję jak powietrze wylatuje mi z płuc. Udaje mi się je złapać dopiero po dłuższym czasie. Kamienie suną w moją stronę, bo zrobiłam im miejsce. Nieświadomie, ale jednak. Przecinają mi skórę, haratają łydki, gniotą stopy. Nie ruszę się mimo najszerszych starań. Oby Peeta o mnie pamiętał, uczcił moją pamięć. Ale jeżeli umrę, to będą o mnie śpiewać? O Kosogłosie. Rebelii. Katniss Everdeen. O tej, dla której nie było ratunku.
Godzę się z nieuniknioną śmiercią. Głodna, odwodniona, poobijana nic nie zrobię. Nikt nie przyjdzie. Są zajęci walką. W jakiej sprawie?
Zaczyna boleć mnie głowa od ciągłego myślenia. Mroczy mi przed oczami. Spazmatyczne torsje, których dostaję tuż po uderzeniu kamienia w brzuch przestają mnie męczyć dopiero gdy tracę przytomność. Peeta. Moja ostatnia myśl i tak będzie dotyczyć tylko jego. Kochałam, kocham, będę kochać. Nawet po śmierci. Nie dopuszczę do tego, by coś mu się stało.
Wtedy w słabym świetle pochodni, oddalonej o dwadzieścia metrów dostrzegam cień nadziei. Ostatnią deskę ratunku. Otwieram usta by coś powiedzieć, lecz ogłusza mnie kolejny odłamek.

piątek, 11 grudnia 2015

Rozdział XXVII

Każdy kolejny dzień wygląda tak samo. Każdy kolejny jest koszmarny i z każdym kolejnym dniem cierpię coraz bardziej.
Ranek. O poranku wstaję, myję się, trzęsąc się z gorączki i z wycieńczenia. Dobre jest to, że mam swoją ulubioną kombinację klawiszy, jeżeli można to tak nazwać. Otóż, zawsze, na samym początku jestem oblewana płynem o zapachu wanilii, następnie szamponem, o zapachu pomarańczy, a na koniec letnią wodą. Ubrana zazwyczaj schodzę na dół, na śniadanie, o ile nie miotają mną potworne skurcze. Trener mówi, że to normalne i słabość mnie opuszcza, ale kompletnie mu nie wierzę. Parę razy próbowałam się skontaktować z Paylor, Brianem, lub kimkolwiek, kto mógłby mi pomóc i wyjawić czemu muszę biegać jak opętana, lecz nikogo nie zastaję, a jeżeli, to odprawiają mnie z hukiem. Zaraz po nieudanych próbach zdobycia informacji, których podobno mieli mi udzielić na miejscu zaczynam biegać. Nieważne, czy słońce jest gotowe spalić mnie żywcem, czy przemoknę do suchej nitki, czy też zamarznę na środku placu- i tak mam ćwiczyć. Nie podoba mi się sposób, w jaki mnie traktują. Mój hart ducha sprzed laty zniknął razem z rodziną i wiarą. Gdyby nie Peeta, który jest jedyną osobą, która o mnie dba i stara się poświęcać każdą wolną chwilę ukochanej. Dziwnie to brzmi. Ktoś mnie kocha. A myślałam, że zawsze będę samotna. Taki był mój zamysł, ale niby jak mam go zostawić?
Po ćwiczeniach szybko wracam na górę, by porozmawiać z Peetą i zdążyć na zachód słońca, ale coraz rzadziej mi się to udaje. Trener dokumentnie mnie niszczy. Gdy chciałam się sprzeciwić strzelili do mnie strzałką usypiającą i obudziłam się następnego dnia z pistoletem przy skroni. Nieźle traktują swoją ,,ostatnią nadzieję", jak to zwykł mnie nazywać Brian przez pewien czas.
Dzisiaj jednak nadszedł dzień, w którym mam wygłosić przemowę do Kapitolu. Będzie ona transmitowana na całe Panem. Przynajmniej tak mi wmawiano przez trzy miesiące. Nie miałam przygotowań, chociaż skrupulatnie się ich domagałam. Mówili mi, że sama sobie poradzę, bo jestem silną kobietą i potrafię przemawiać do ludu. Jednym słowem: kłamali.
Kaszlę, kicham i mam gorączkę, choć według nich to jest normalne. Czy oni naprawdę myślą, że w takim stanie się pokażę? Wyjdę tak po prostu przemawiać do ludzi plując na mikrofon? Eh, i tak nie mam najmniejszego wyboru, ponieważ niosą mnie przed wielkie drzwi prowadzące na plac, a ja jestem za bardzo rozchorowana i wycieńczona, żeby cokolwiek zrobić. Platforma jest zakryta ciemnogranatową kotarą
Siadam, a właściwie przewalam się na krzesło, a jeden z awoksów wchodzi na mównicę. Po co? To pytanie dręczy mnie póki nie usłyszę, że to nie jest awoks, to nie ten, któremu zrzuciłam hełm, tylko najwyraźniej jego kolega, również w zbroi, którego uniknęła kara. Ale to tylko poddani, oni nie mogą od tak przemawiać do ludu. Zasłona odsłania się. Jasne, zimowe światło razi nas w oczy, oślepiając mówiącego, przez co nie jest w stanie czytać przemowy. Siedzę z tyłu więc nie widzę twarzy niewolnika, o ile nim jest. Znam ten głos bardzo dobrze, ale dawka leków, którą co dzień dostaję odbiera mi świadomość.
-Proszę o ciszę.
Jeden z mężczyzn wstaje i uspokaja podburzony tłum.
-Dziękuję.
Odzywa się awoks. Zaraz, zaraz. Awoksy nie mówią, to nie on, uspokajam się w myślach. Gdzieś za mną słyszę klaśnięcie. Nagrywają.
-Mam przyjemność przedstawić wam tegorocznego organizatora Igrzysk, Katniss Everdeen!
Co on powiedział? Coś o mnie? Mam wstać, pomachać, czy przemówić? Ręce ociekają mi potem. Mam ochotę wytrzeć je w materiał, ale resztką rozsądku powstrzymuję się od tego czynu. Zdezorientowana kręcę głową na wszystkie możliwe strony szukając odpowiedzi. Sąsiadująca ze mną kobieta lekko szturcha mnie, każąc wstać. Posłusznie wykonuję polecenie podnosząc rękę machając do publiczności. Ludzie zlewają się w jedną całość, jakby się rozpuścili. Coś jest nie tak. Ogląda mnie cały kraj. Staram się nie zwrócić lichego posiłku.
Musi minąć dużo czasu, zanim powstrzymam odruchy wymiotne, dyskretnie wytrę ręce i zacznę normalnie widzieć. Wszystkie dotychczasowe zmysły myśliwskie poszły w niepamięć. Nie słyszę co do mnie mówią, ledwo widzę i co chwilę tracę przytomność. Na szczęście siedzę i nie muszę się martwić, że upadnę na oczach Panem. W przebłyskach świadomości słyszę wystrzały, widzę, że kamery są skierowane na mówiącego, lecz niestety najbliższy ekran, im bardziej staram mu się przypatrzeć odpływa w nieznane, i ludzi buntujących się. Leki. To nie leki. To nie tabletki, które dawała mi mama. Nie. Z pewnością miały mnie tylko osłabić. Może nawet wykończyć. Mężczyzna powoli kończy przemowę, to wiem, bo mówi spokojniejszym, ale bardziej dobitniejszym głosem.
-Może zaprosimy organizatorkę na mównicę, by udzieliła Wam odpowiedzi na parę pytań, które pewnie Was nurtują od samego początku.
Też mam parę spraw do omówienia z organizatorką. Łupie mi w głowie przez gorączkę, więc może nie będę się z nią spotykać, żeby jej nie zarazić. Ktoś jednak macha do mnie ręką. Czyli jednak muszę się z nią zobaczyć. Pospiesznie układam w głowie pytania, które nie będą zmuszały do odpowiedzi ujawniającej zamiary, czyli mają być tylko sensowne, konkretne i dyskretne. Podchodzę do mównicy kaszląc parę razy i wyszukując wzrokiem osoby, do której skieruję pytania. Za nim jednak to nastąpi ktoś do mnie wrzeszczy z denerwującym kapitolińskim akcentem z drugiego końca placu.
-Zwróć nam nasze dzieci!
Stoję nieruchomo podczas gdy ludzie zbierają się wokół sceny, krzycząc i klnąc. Strażnicy ich uspokajają.
-Nie chcemy Igrzysk!
-Jesteśmy niewinni!
-Bezbronni!
-Nic Wam nie zrobiliśmy!
Zewsząd słyszę obelgi skierowane w najprawdopodobniej moją stronę. Mężczyzna zasłaniając twarz kładzie kartkę przede mną.
-Drogie Panem!
Krzyczę na całe gardło i od razu chrypnę. Odchrząkuję. Staram się mówić dalej.
-Wiem, że jesteście bardzo przygnębieni zaistniałą sytuacją...
Notatka oddala się o mnie, przez co tracę ją z pola widzenia, jednak jestem w stanie ją dotknąć. Nie wierzę. Szwankuje mi wzrok. Wpadam w panikę. Zaczynam szybko oddychać.
-To, że zabiliśmy Wam wasze dzieci nie może wpłynąć na to, co teraz będzie się z Wami działo. Nie mieliśmy wyboru. Trzeba było szybko działać, ofiary muszą być.
Jakaś część umysłu podpowiada mi, żeby przerwać, ale jestem na tyle otumaniona, że nie potrafię się teraz wycofać.
-Przez ponad siedemdziesiąt lat z radością oglądaliście jak umieramy, a tymczasem, my chcieliśmy zabić Was. Siedemdziesiąte Szóste Igrzyska będą czymś większym, niż tylko show! To będzie zemsta! Zastanawialiśmy się jak tego dokonać, mimo że rozwiązanie było tuż, tuż.
Mimo że jestem w amoku, widzę, że coś jest nie tak. Ludzie, zazwyczaj rozentuzjazmowani, są teraz wściekli. Waham się. Chcę stąd zejść, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Ledwo utrzymuję na scenie. Wiedza, świadomość, iż obserwuje mnie całe Panem jest nie do zniesienia. Ruszcie się!, krzyczę w myślach do moich nóg.
Jedyne co mogę zrobić to tkwić na mównicy i czytać co mi każą.
-Dlatego teraz ja...
Zaczynam bardzo mocno kasłać. Zasycha mi w gardle, ale nadal nie potrafię się ruszyć.
-Zrobię arenę, o jakiej mogliście sobie tylko pomarzyć! Spędzaliście wakacje w miejscach gdzie umieramy. Dokładnie przyglądaliście się jak, gdzie i kiedy kto zginął. Z radością przemierzaliście nasz cmentarz. Czy tak może być? Powiedzcie mi, czy to było fair? Nie. Więc co nas powstrzyma od zabicia słabeuszy z Kapitolu? Tych którzy nic nie potrafią? Pewnie powiecie, że tak nie można, że nie możemy się nad Wami znęcać, czynić Wam, co nam niemiłe. Ale jakie to ma teraz znaczenie? Zastanówcie się, proszę, ile nas zginęło i porównajcie to liczby poległych obywateli Kapitolu.
Chyba nadaję złą intonację głosu, bo przez tłum przebiega fala zaskoczenia. Słychać szepty, mimo że jesteśmy na otwartym placu. Rozmawiają o mnie, czy o tym co czytam? Próbuję się skupić, ale za nic nie potrafię. Parę razy otwieram usta, by coś powiedzieć, ale ludzie zagłuszają każde moje słowo. Nogi mam jak z waty i cała się trzęsę. Nie wiem czy z gorączki, wycieńczenia, czy z nerwów. Peeta powiedział mi, że gdybym się denerwowała, mam pomyśleć, że stoi przede mną i mówić dalej. Problem polega na tym, że czuję się źle i jestem zmęczona, więc przemawianie i samodzielne uspokajanie nie wchodzi w grę. Mogę znów zacząć czytać, lecz nie mam bladego pojęcia jak. Z gorączki mroczy mi przed oczami, czuję, że niedługo zemdleję. To by było lepsze, niż upokarzanie się przed państwem i Peetą. Co ja gadam? Peeta nie będzie się mnie wstydził, nawet gdybym miała powiedzieć największą głupotę, uspokajam się.
Nagle z głośników wydobywa się przerażający ryk, więc zakrywam uszy dłońmi, siadam i chowam je pomiędzy kolanami. Wsuwam się pod mównicę, która na szczęście tłumi dźwięki. Czuję, że jak zaraz nie przestaną wyć, to ogłuchnę. Ekran, który wisi tuż nad drzwiami zaczyna szumieć, a dotychczasowy widok na moją osobę zastępuje czarna plama rozciągająca się na całej jego szerokości.
Ryk ustępuje po około dziesięciu minutach, ale nadal dudni mi w uszach. Widzę, że osoby na platformie oszołomione, zresztą tak samo jak ja i siedząc bujają się do przodu i do tyłu, patrząc w martwy punkt. Nie mam siły wstać, więc zostaję w tej samej pozycji, dopóki ktoś nie podejdzie i każde mi wstać. Sadzają mnie na krześle, dają wody. Nareszcie mogę odetchnąć, choć nadal źle się czuję. Kotara znów zasłoniła nam widoczność na publiczność. Słyszę trzaski, świadczące o zamknięciu bram na placu. Pewno nie chcą, by wyszli.
Parę ludzi pracuje przy kamerach, głośnikach i mikrofonie, by naprawić usterki. Ktoś podaje mi tabletki. Biorę je potajemnie rzucając za siebie. One nie zwalczają gorączki. Teraz to wiem. Mimo że przez parę pierwszych godzin po ich przyjęciu czułam się dobrze. Niestety efekt nie utrzymywał się za długo i nie walczył z chorobą, bo już niedługo byłam przymulona. Mężczyzna, udający awoksa, albo zmuszony do tego by go udawać tym razem ma owiniętą twarz, tak, że widać tylko nos i prawe oko. Przebrał się, więc tym razem nie wygląda rycerz, tylko jak służący. Poznaję go jedynie po posturze ciała, która wydaje mi się dziwnie znajoma. Może to Brian?
Nie ma sensu się tym teraz przejmować, bo za sekundę znowu wchodzimy na wizję. Ktoś głośno zaczyna odliczanie. Od dziesięciu w dół. Prawie jak na Igrzyskach. Nieoczekiwanie zaczynam się trząść z nerwów. Powracam myślami do Peety i mamy. Przede wszystkim do Tuen. Medalik ciągle spoczywa na mojej piersi. Nie poddam się. Nie mogę. Coś z tego cytatu strasznie mnie pokrzepia. Poddać się jest dziesięć razy łatwiej, niż ruszyć przed siebie, wygrać.
Chwiejnym krokiem zmierzam ku mównicy, dokończyć to, co zaczęłam. Podają mi szklankę wody, którą łapczywie wypijam. W trakcie tego wymieniają mi kartkę z przemówieniem.
Zaczynam kasłać, bardzo, bardzo mocno, mam wrażenie, że zaraz wypluję płuca. Podają mi jeszcze raz napój, a atak kaszlu powoli ustępuje. Kotara powoli odsłania się, rozbrzmiewa nowy hymn Panem. Znów widzi mnie cały kraj. Ludzie wybuchają gromkim śmiechem, mimo napiętej sytuacji gdy zauważają głośniki zwisające na jednym kablu. Naśmiewają się z nich, to jasne.
-Niech kończy.
Mówi kobieta zza moich pleców. Mężczyzna zgodnie kiwa głową i odwraca kartkę na drugą stronę. Z zadowoleniem zauważam, że mam do przeczytania jeszcze jedynie dwa zdania.
Znów mam atak kaszlu, a gdy mi przechodzi ledwo zaczynam czytać.
-Zmiotę wasz naród z powierzchni ziemi, za to, co nam wyrządziliście! Panem, kontra Kapitol! Pójdzie łatwo. Łatwiej niż myślicie. W końcu, Panem dzisiaj!
Czuję bolesne ukucie.
-Panem jutro!
Tracę czucie w nogach. Mam nadzieję, że skończę zanim zemdleję.
-Panem zawsze!

piątek, 4 grudnia 2015

Rozdział XXVI

Z płaczem przemierzam korytarze prowadzące do mojego pokoju. Paylor tu nie ma. Co jej zrobili? Wywieźli, zabili, uwięzili?
Ledwo otwieram mosiężne wrota, a gdy się zamykają zrzucam na nie blokadę. Opieram się o ścianę i ciężko dyszę po biegu. Dławię się łzami. Panicznie próbuję złapać powietrze, które jakby zniknęło. Jak niby mam uśmierzyć ból po samobójstwie tych czterech dzieci, jeżeli miewam ataki paniki, o których doskonale wie tylko Peeta? Zna mnie jak nikt inny. Pewnie wie jak się zachowuje w każdej sytuacji, rozpoznaje bicie mojego serca, bo nie śpi w nocy i wsłuchuje się w nie, gdy mnie uspokaja. Szkoda, że ja nigdy z tego nic nie pamiętam. Ciekawe co wtedy robi? Jakim cudem udaje mu się opanować moje opętane i straszne myśli podczas nocy?
Nie zaprzątając sobie głowy przeszłością otwieram wielkie, lekko skrzypiące okno i siadam na parapecie. Robię dość odważny krok, bo nogę z gipsem zarzucam, tak, aby upadła na nim, jednak siła rozpędu przerzuca mnie na zupełnie inną stronę. Łapię się korbki, którą w ostatniej chwili zdążam dosięgnąć, jednak nie hamuje mnie ona, więc zwalam się z okna, a już po chwili czuję silne uderzenie i ląduję na posadce. Noga mnie nie boli, więc na szczęście nic jej nie uszkodziło. Oszołomiona siadam na łóżku. Czyżby zamontowali pole siłowe wokół wieży? Przecież i tak nie skoczę. Nie jestem głupia.
Gdy wyrównuję oddech ponownie podchodzę do okna, tym razem z wazonem w dłoni. Rzucam nim przed siebie, ale nic się nie dzieje, a ten leci dalej, by na dole rozbić się na milion kawałków. Obym w nikogo nie trafiła, myślę.
Biorę jeszcze jeden, nieco mniejszy i upuszczam go, tak aby spadał w linii prostej na dół. Wazon odbija się i wlatuje- jak mi się zdaje- na dach. Powoli, bardzo ostrożnie, by przypadkiem nie natknąć się na kolejną niespodziankę siadam z powrotem na parapecie.
Gdyby nie kolejne pole siłowe, byłoby tu bardzo pięknie. Przede mną widnieje oświetlona część Kapitolu. To miejsce zawsze mi imponowało.
A jednak. Jednak nie jestem w stanie się zrelaksować. Coś zakłóca ciszę. Po wielu latach polowania mam bardzo wyczulony słuch. I instynkt, jeżeli można to tak nazwać. Chodzi mi o to, że często wyczuwam niebezpieczeństwo.
Uważnie rozglądam się po pokoju pogrążonym w ciemności. Wszystko na miejscu. Z mojej prawej strony słyszę warczenie maszyn i krzyki. Bardzo cicho, ale słyszę. Jestem pewna, że coś kryje się w ciemności.
Z racji, iż znajduję się na najwyższym punkcie w Kapitolu nie ma mowy, żeby ktoś był na sąsiednim dachu, lub jakimś cudem znalazł się na mojej wysokości, więc wytężam wzrok i wpatruję się w wygasłą część Panem. Czasem trzeba spojrzeć dalej niż sięga nasz wzrok. W ciemności ogień płonie jeszcze jaśniej, przypominam sobie.
Nagle jakby olśniona dostrzegam w oddali świecący na czerwono wielki słup z czymś okrągłym na końcu. Niemożliwe. Wyburzają miasto. Teraz widzę wszystko dokładnie. Na przeciwko mnie jest jasno, bo tam są zgromadzeni ludzie, zaś część, która i tak uległa destrukcji po pogoni Drużyny Gwiazd jest oddzielona wielkim murem. Wyburzają je do końca. Chcą zrównać potęgę Panem z ziemią.
Nerwowo, po omacku wyszukuję telefonu, po czym wykręcam znany mi na pamięć numer.
-Cześć, Katniss, jak tam?
Słyszę ciepły głos Peety.
-Potwornie. Coś złego dzieje się w Kapitolu. Chyba go wyburzają. To dlatego ludzie się buntują.
Narzekam.
-Katniss, spokojnie, opowiedz mi o wszystkim.
Spełniam jego prośbę. Przy opowiadaniu parę razy pochlipuję, ale nie przeszkadza mu to, więc nie przerywam.
-Katniss, obudź się, Katniss...
Łagodny, pełen troski głos przemawia do mnie. Nie wiem skąd, ale wyraźnie go słyszę. Siadam. Przemarzłam na kość. Tylko czemu? No tak. Pewnie zasnęłam podczas opowiadania Peety. Nie dziwię się. W takim wypadku miałam jakąś cząstkę jego przy sobie. W każdym razie- dobrze, że nie spadłam.
Nadal nie widzę nikogo, kto mógłby mnie obudzić. Próbuję pójść do łazienki, ale zaplątuję się coś dość grubego. Sieci, przechodzi mi przez myśl. Kolejna zasadzka Briana? Próbuję się wyszarpnąć, ale przez to zaplątuję się jeszcze bardziej. Powtórka z Ćwierćwiecza. Spokojnie, wyplączesz się., uspokajam się.
Ze zdziwieniem zdejmuję z siebie kabel od telefonu. Dobrze, dwie zagadki rozwiązane, teraz trzeba znaleźć osobę, która mnie obudziła.
Za nim zdążam wstać słyszę czyiś głos. Klepię rękę podłogę w poszukiwaniu słuchawki telefonicznej.
-Halo?
Mówię przestraszona, ale również zaciekawiona.
-Dzień dobry, Katniss.
-Peeta?!
Krzyczę.
-Tak, a kto mógłby to być? Zasnęłaś, a ja uznałem, że się nie rozłączę, żeby Cię rano obudzić.
-Chyba mnie zabiją za rachunek.
-No patrz. Nadal psujesz krew Kapitolowi.
Śmiejemy się.
-Racja. Peeta, chyba muszę iść na śniadanie. Do usłyszenia, Peeta.
Żegnam się.
-Do usłyszenia, Katniss, uważaj na siebie. Zadzwoń później, bo nie jestem pewien czy nie spałaś gdy Ci doradzałem co masz zrobić.
Mówi z goryczą w głosie.
-Zadzwonię. Przed zachodem słońca, tak?
-Tak.
O własnych siłach dochodzę do łazienki, w której wchodzę pod prysznic. Jestem tu pierwszy raz. Cała jest zrobiona w dość dawnym stylu. Ściany są na pierwszy rzut oka drewniane, ale gdy się przyjrzę widzę, że są zabezpieczone przed wodą. Oczywiście na prysznicu nawet nie mieli co oszczędzać, bo jest w nim konsolka regulująca temperaturę, ciśnienie i ilość wody oraz zapach płynu, jakim mam być polana. Klikam w nią wybierając ciepłą wodą, w małym natężeniu i płyn pachnący pomarańczą. Stoję oblewana ze wszystkich stron różnymi płynami pielęgnującymi, a gdy przestają wychodzę na specjalną matę, która po stąpnięciu na nią uruchamia dmuchawy, więc już po chwili jest odświeżona i czysta. Myję zęby, zmieniam ubranie, biorę kulę i zjeżdżam na dół windą.
Idę prowadzona zapachem świeżego chleba. Co prawda docieram do kuchni, zamiast do jadalni, ale na szczęście jestem od razu przekierowana na miejsce.
Zadowolona nakładam na tacę parę bułek, jajecznicę sok jabłkowy. Naprawdę zgłodniałam. Gdy mam usiąść ktoś ciągnie mnie za rękę, tak mocno, że prawie puszczam szklankę.
-Ty jesteś Katniss Everdeen?
Zwraca się surowo napakowany mężczyzna. Wygląda trochę przerażająco, bo na szyi i rękach wystają mu żyły.
-Tak.
Staram się brzmieć przekonująco.
-Jestem Twoim trenerem. Nie możesz tego jeść. To niezdrowe.
Wyrywa mi z rąk tacę.
-Jesz to.
Kładzie na stole sałatkę i herbatę.
-Co to ma być?
Mówię z wyrzutem, jednak głos mi drży.
-Od dzisiaj tak jesz. Musisz być silna.
Uderza pięścią w stół.
Zaciskam zęby.
Szybko zjadam śniadanie i pomimo że burczy mi w brzuchu wstaję gotowa na ćwiczenia.
Trener macha do mnie ręką, bym poszła za nim i prowadzi przez korytarze, których nadal nie jestem w stanie zapamiętać. Nagle łapie mnie za dłoń, wyciąga strzykawkę po czym wbija w nadgarstek tak szybko, że nawet nie zdążyłam zareagować, czy też krzyknąć. Tracę przytomność.
Znów to samo. Budzę się w sali okrążona pielęgniarkami.
-Wygląda, że jest już dobrze. Możesz spokojnie wstać.
Uśmiechają się i wychodzą. Musze przyznać, że nigdy nie byłam bardziej oszołomiona. Mogło mu chodzić tylko o to, żeby zdjąć mi gips, ale to i tak był dziwny sposób na pozbycie przytomności swojego ucznia. Przez chwilę chodzę w miejscu, by rozprostować nogi. Gdy czuję, że są na tyle rozruszane, że mogę pójść trenować, wychodzę. Po drodze pytam się paru osób, gdzie może znajdować się mój oprawca, chociaż wcale nie chce mi się do niego iść. Dziwne jest to, że pojawiam się na ustach praktycznie każdego w budynku. Czy na prawdę myślą, że coś zdziałam?
Jest chłodny wieczór. Dostałam porządną dawkę, myślę. Z daleka dostrzegam mężczyznę stojącego przy jednej z wielu oświetlających boisko latarni. Teraz jest ostatnia szansa na ucieczkę. Uciekniesz uda Ci się. Zawracam, ale w tym samym momencie on również się odwraca i woła mnie ni z tego ni  z owego.
Zaraz potem bez żadnej rozgrzewki biegam w tą i we w tą, bez większego celu. Trener nie chce mi zdradzić, po co mi to. Po przebiegnięciu trzydziestu metrów jestem strasznie spocona i zmęczona, ale podobnież mam przebiec pięćset metrów. Błagam go o litość, próbuję się wymknąć, niczym niektóre moje koleżanki na zajęciach fizycznych w szkole, ale nic mi to nie daje, bo wzrok ja jastrząb, mimo późnej pory. Ciężko dyszę. Zimne powietrze dostaje mi się do płuc, a ja zaczynam kasłać, lecz nie reaguje. Czuję ból w stopach od ciągłego, mocnego naciskania na nie. Przestaję myśleć, bo jeszcze bardziej się męczę. Po mniej więcej godzinie trener odprawia mnie do domu, mówiąc, że mogło być lepiej.
-Mogło, ale nie jest.
Warczę cicho.
W zapoconym ubraniu wchodzę pod kołdrę, trzęsąc się z zimna. Nie chcę się kąpać, bo ledwo doszłam do windy, a co dopiero przebierać się i z powrotem ubierać. To prawda, marzy mi się kąpiel, ale w takim stanie łazienka wydaje się być oddalona o kilometr. Wykręcam numer do Peety, ale zdążam powiedzieć jedynie:
-Hej.
I zasypiam.
O szóstej rano budzi mnie potworna gorączka. Zrzucam z siebie ubrania, bo jest mi strasznie gorąco i całkiem goła idę pod prysznic z bielizną w ręku. Wciskam po kolei wszystkie guziki, w efekcie czego jestem chłostana naprzemiennie zimną i gorącą wodą. Na sam koniec spływa na mnie płyn o zapachu czekolady, po czym znów machina funduje mi ciepły prysznic. Wycieńczona schodzę na matę i ubieram się, po czym siadam na obszernym parapecie opatulona kocem. Ściskam medalion, który wciąż spoczywa na mojej piersi i perłę. Nagle zaczynają rzucać mną tak silne skurcze, że wypuszczam prezent od Peety, który powoli stacza się w kierunku przeciwnym ode mnie. Ponieważ siedzę na kolanach, wystarczy, że lekko przechylę się do przodu i po kłopocie, jednak z powodu gorączki rzucam się na perłę, przez co zaczyna mi się kręcić w głowie. Wstaję, by się uspokoić, lecz w momencie, gdy chcę zejść wybieram nie tą stronę co trzeba, w efekcie czego zawisam głową w dół nad paruset metrową przepaścią. Wolno kładę ręce na parapecie i podciągam się, jednak w pewnym momencie moje mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Ledwo blokuję nogi, tak abym się nie zsunęła i uderzyła głową o pole siłowe.
Słyszę skrzypienie zbroi. Mimo gorączki, wiem, że nadchodzi awoks i jestem naszykowana na jego straszliwy jęk, lecz zamiast tego słyszę znajomy głos.
-Kotna!
Wrzeszczy ktoś z drugiego końca pokoju. Mam omamy, to jasne. Gale nie żyje. Nie ma go, a ja mam wrażenie, że jest tuż obok, przez gorączkę. Ale... dzieje się coś dziwnego. Czuję jak ktoś chwyta mnie w pasie, wciąga, a potem wybiega. Krew spłynęła mi do głowy, więc wyobraźnia płata mi figle. Ktoś mnie podciągnął, to jasne, lecz to nie mógł być Gale, to niemożliwe. On wybuchł.
Nie wytrzymuję, zaczynam płakać.
Ocieram oczy rękawem od bluzki. Przywołuję się do porządku. W samą porę, bo właśnie rozlega się pukanie do drzwi.
-Proszę!
Krzyczę niepewnie. Awoks. To znowu on. Podaje mi tabletkę jednocześnie kiwając głową na pożegnanie. Tabletka jest na gorączkę i ogólne osłabienie organizmu. Poznaję ją. Mama nieraz podawała mi ją po tym, jak wygrałam Igrzyska i miała dużo leków do dyspozycji.
Bez zastanowienia wpycham ją do ust.
Oby nie podali mi jakiegoś świństwa, chociaż, znając ich...