Zapałka? Nie sądzę. Budynki w środku opuszczonego lasu mogą podpalić się tylko od pioruna, a nie słyszałam burzy. Ktoś mu pomógł, to jasne. Jeszcze nie zdążyłam się do końca dobudzić, a Peeta już stoi na nogach, spakowany. Sięgam po jakąś szmatkę, którą przyciskam do twarzy. Wolę nie wdychać dymu. Peeta również zakrył sobie usta i nos, tyle, że rękawem. Na początku widzimy tylko mały płomień, który zaraz potem wybucha milionami iskier podpalając wszystko dookoła. Piecze mnie w oczy, muszę odwrócić głowę, zorientować się w sytuacji, jednak dym całkowicie odbiera mi rozum. Ciągle się krztuszę, kaszlę, ledwo nabieram powietrze. Jak Peeta to wytrzymuje? Przecież mnie niesie. Gdy udaje mi się nabrać choć odrobinę czystego powietrza orientuję się w sytuacji. Jesteśmy w gęsto porośniętym lesie, a teraz przedzieramy się tuż obok ognia. To znaczy, Peeta się przedziera. W pewnym momencie z impetem uderzam o drzewo i dopiero po paru długich sekundach rozumiem, że dostałam gałęzią w głowę. Peeta nagle się przewraca i przenikliwie krzyczy próbując zepchnąć podpaloną bale z nogi. Dźwigam się, by mu pomoc, lecz w tym samym czasie wystrzeliwuje w przeciwnym kierunku. Zastanawiam się, co za siła mną ciągnie, ale po chwili zauważam kłodę toczącą się z górki, tę samą, która przygniotła parę sekund temu Peetę, więc wnioskuje, że musiał się wcześniej wyswobodzić i mnie podnieść.
Ogień rozprzestrzenia się błyskawicznie. Nie zdążę uważnie przypatrzeć się chociaż jednemu płomieniowi, a następny już pojawia się obok mnie. Wygląda mi to na czyjąś robotę. Jeżeli zaraz nie zacznie padać śnieg, albo deszcz, cały las się dokumentnie spali.
Jedyna rzecz, która jest bardziej dziwiąca niż palący się las, to ta, że Peeta nawet teraz myśli tylko i wyłącznie o mnie. Nie zwraca uwagi na doskwierający nam, dokuczliwy dym, tylko na mnie. Niesie przez gęstwinę niekończących się drzew, biegnie, by uniknąć ognia, a ja tkwię odrętwiała nawet nie mogąc nic zrobić. Jego uczucia nie zmieniły się ani trochę. Nadal chce mnie chronić.
Z chwilowego, wręcz głupiego zamyślenia wyrywa mnie mocne gruchnięcie o ziemię. Jakimś cudem udaje mi się uchronić nogi przed obiciem, lecz niestety całym ciężarem uderzam w plecy. Nie jest aż tak bolesne i silne jak to przed Ćwierćwieczem Poskromienia, ale nie należy też do najprzyjemniejszych chwil w moim życiu. Których było tak mało.
-Peeta?
Pytam oszołomiona. W odpowiedzi słyszę szelest i dyszenie, nic poza tym. Próbuję, się podnieść, iść o własnych siłach, odciążyć Peetę. Nic z tego. Peeta by mi na to nie pozwolił, nawet gdyby nie miał obu nóg i rąk, więc nie dziwię się, gdy coś unosi mnie do góry.
Po paru minutach szaleńczego biegu Peeta zwyczajnie upada, odrzucając mnie pół metra dalej. Na czworakach podchodzę do niego i parę razy wyszeptuję jego imię. Tak bardzo się boję, że mnie zostawi, zemdleje, odejdzie. Bez większego trudu zauważam, że jego klatka piersiowa się porusza, w miarę stabilnie. Staram się go podnieść. Zauważam, że jest cały mokry, ale nie przerywam ciągnięcia Peety za rękę w stronę drzewa, podejrzewając, iż to przez wysiłek. Opieram go o pień, zdecydowana znaleźć kij, wstać, po czym donieść Peetę w miarę bezpieczne miejsce. Nie mamy wiele czasu, ale strasznie się cieszę, że jest tu ze mną, więc jedynie odgarniam mu włosy z czoła. Tylko taki okaz troski jest możliwy. Przekładam kolano nad nim, i już mam wstać, gdy czuję jego rękę na ramieniu. Siadam okrakiem i uważnie mu się przypatruję. Oddycha ciężko, po czym wskazuje na niebo. Przymrużam oczy. Słońce ledwo przedziera się przez zachmurzone niebo.
-Deszcz.
Szepczę, wyciągając rękę przed siebie, by złapać parę kropli. Spoglądam zadowolona na Peetę, a on uśmiecha się w odpowiedzi. Czemu od razu na to nie wpadłam?! Znając go, nie zatrzymałby się w obliczu zagrożenia mojego życia.
Siedzimy pod drzewem, delektując się chwilowym wypoczynkiem aż do zmierzchu. W między czasie pochłaniam mniej więcej pół litra wody i jedną puszkę, tej samej, bezsmakowej zupy. Peeta zmienia mi bandaż. Moje nozdrza ciągle wypełnia nieprzyjemny, dławiący zapach dymu. Obydwoje lekko przerażamy się na widok zaropiałej rany, oraz dziwnej drugiej, która nie krzepnie.
Ogień rozprzestrzenia się błyskawicznie. Nie zdążę uważnie przypatrzeć się chociaż jednemu płomieniowi, a następny już pojawia się obok mnie. Wygląda mi to na czyjąś robotę. Jeżeli zaraz nie zacznie padać śnieg, albo deszcz, cały las się dokumentnie spali.
Jedyna rzecz, która jest bardziej dziwiąca niż palący się las, to ta, że Peeta nawet teraz myśli tylko i wyłącznie o mnie. Nie zwraca uwagi na doskwierający nam, dokuczliwy dym, tylko na mnie. Niesie przez gęstwinę niekończących się drzew, biegnie, by uniknąć ognia, a ja tkwię odrętwiała nawet nie mogąc nic zrobić. Jego uczucia nie zmieniły się ani trochę. Nadal chce mnie chronić.
Z chwilowego, wręcz głupiego zamyślenia wyrywa mnie mocne gruchnięcie o ziemię. Jakimś cudem udaje mi się uchronić nogi przed obiciem, lecz niestety całym ciężarem uderzam w plecy. Nie jest aż tak bolesne i silne jak to przed Ćwierćwieczem Poskromienia, ale nie należy też do najprzyjemniejszych chwil w moim życiu. Których było tak mało.
-Peeta?
Pytam oszołomiona. W odpowiedzi słyszę szelest i dyszenie, nic poza tym. Próbuję, się podnieść, iść o własnych siłach, odciążyć Peetę. Nic z tego. Peeta by mi na to nie pozwolił, nawet gdyby nie miał obu nóg i rąk, więc nie dziwię się, gdy coś unosi mnie do góry.
Po paru minutach szaleńczego biegu Peeta zwyczajnie upada, odrzucając mnie pół metra dalej. Na czworakach podchodzę do niego i parę razy wyszeptuję jego imię. Tak bardzo się boję, że mnie zostawi, zemdleje, odejdzie. Bez większego trudu zauważam, że jego klatka piersiowa się porusza, w miarę stabilnie. Staram się go podnieść. Zauważam, że jest cały mokry, ale nie przerywam ciągnięcia Peety za rękę w stronę drzewa, podejrzewając, iż to przez wysiłek. Opieram go o pień, zdecydowana znaleźć kij, wstać, po czym donieść Peetę w miarę bezpieczne miejsce. Nie mamy wiele czasu, ale strasznie się cieszę, że jest tu ze mną, więc jedynie odgarniam mu włosy z czoła. Tylko taki okaz troski jest możliwy. Przekładam kolano nad nim, i już mam wstać, gdy czuję jego rękę na ramieniu. Siadam okrakiem i uważnie mu się przypatruję. Oddycha ciężko, po czym wskazuje na niebo. Przymrużam oczy. Słońce ledwo przedziera się przez zachmurzone niebo.
-Deszcz.
Szepczę, wyciągając rękę przed siebie, by złapać parę kropli. Spoglądam zadowolona na Peetę, a on uśmiecha się w odpowiedzi. Czemu od razu na to nie wpadłam?! Znając go, nie zatrzymałby się w obliczu zagrożenia mojego życia.
Siedzimy pod drzewem, delektując się chwilowym wypoczynkiem aż do zmierzchu. W między czasie pochłaniam mniej więcej pół litra wody i jedną puszkę, tej samej, bezsmakowej zupy. Peeta zmienia mi bandaż. Moje nozdrza ciągle wypełnia nieprzyjemny, dławiący zapach dymu. Obydwoje lekko przerażamy się na widok zaropiałej rany, oraz dziwnej drugiej, która nie krzepnie.
-Katniss, musimy coś z tym zrobić.
Odzywa się w końcu, marszcząc brwi.
-Niby co? Nie krwawi mocno.
Bagatelizuję sprawę. Mocniej martwi mnie okropna rana na łydce, na której widok za każdym razem blednę. Peeta to zauważa od razu, więc otacza mnie ramieniem i całuje w policzek. Dopiero teraz dostrzegam, że cała drżę. No tak. Czego mogłabym się spodziewać w lutym, w takim ubraniu. Peeta nakłada mi na ramiona swoją kurtkę. Chcę zaprotestować, ale znowu bierze mnie na ręce. Mam mieszane uczucia co do tego. Sama nie dam rady iść, ale on też nie może mnie wiecznie nieść. Ból staje się nieznośny. Staram się nie przeszkadzać Peecie- i tak robi dla mnie bardzo dużo. Jednak mimo tej świadomości wiercę się strasznie i ściskam skrawek koszuli Peety z całej siły. Zaciskam mocno oczy. Krztuszenie ustaje, ale ból się nasila. Gdybyśmy tylko mieli możliwość zaszycia ran. Słyszę szum, co przeraża mnie jeszcze bardziej. Peeta nie podziela mego strachu, więc robię wszystko, by nie wpaść w panikę.
Zimny wiatr chłosta mnie po nogach i twarzy. Wtulam się w Peetę najmocniej jak potrafię. Jest odrobinę lepiej. Jako tako dzielimy się ciepłem ciał.
-Peeta, jaki mamy plan?
-Myślę, że jeżeli nie przerwiemy podróży, to w przeciągu trzech dni dotrzemy do zaludnionej części Siódemki, gdzie może zgubimy pościg.
Powoli kiwam głową.
-Przypomnij mi, czemu nas ścigają? I kto?
-Około pięćdziesięciu mężczyzn. Uważają, że zhańbiłaś Kapitol.
Mówi niezadowolony. Z wysiłku i bólu nasza rozmowa kompletnie się nie klei. Sadza mnie na kamieniu, przy rzeczce. Bez zastanowienia wkładam do niej nogi, żeby spłukać bród i krew. Dokładnie je obmywam przelewając rękoma wodę. Peeta widocznie korzysta ze sposobności i przegląda ekwipunek, bo gdy się odwracam, maskuje pod drzewem niepotrzebne rzeczy, typu kompletnie przesiąknięte bandaże, albo postrzępioną, dolną część mojej koszulki, nieprzydatną nikomu, oderwaną jakiś czas temu.
-Peeta, jaki mamy plan?
-Myślę, że jeżeli nie przerwiemy podróży, to w przeciągu trzech dni dotrzemy do zaludnionej części Siódemki, gdzie może zgubimy pościg.
Powoli kiwam głową.
-Przypomnij mi, czemu nas ścigają? I kto?
-Około pięćdziesięciu mężczyzn. Uważają, że zhańbiłaś Kapitol.
Mówi niezadowolony. Z wysiłku i bólu nasza rozmowa kompletnie się nie klei. Sadza mnie na kamieniu, przy rzeczce. Bez zastanowienia wkładam do niej nogi, żeby spłukać bród i krew. Dokładnie je obmywam przelewając rękoma wodę. Peeta widocznie korzysta ze sposobności i przegląda ekwipunek, bo gdy się odwracam, maskuje pod drzewem niepotrzebne rzeczy, typu kompletnie przesiąknięte bandaże, albo postrzępioną, dolną część mojej koszulki, nieprzydatną nikomu, oderwaną jakiś czas temu.
Jest wieczór, więc odważam się wejść do strumyka, by się przemyć. Peetę trochę szokuje, gdy zrzucam kurtkę i wchodzę do wody, ale nie sprzeciwia się. Staram się streszczać. Pospiesznie zeskrobuję cały pył, który osiadł na mnie po wybuchu. Zamaczam włosy, splątuję w warkocz. Przekładam ciężar ciała na lewą piętę, ledwo powstrzymuję się od krzyku. Złamana. Zapomniałam. Peeta wyrywa się z zamyślenia. Podnosi się i z nieobecnym spojrzeniem wyciąga mnie z wody. Siada po turecku, a ja, mimo że jestem jeszcze cała mokra, naciągam na siebie kurtkę. Tkwimy tak, pogrążeni w milczeniu. Peeta zsuwa buty i wkłada stopy do potoku. Podchodzę do niego na czworakach. Zauważa mnie dopiero gdy opieram się na jego udzie, by usiąść mu na kolanach. Uśmiecha się niemrawo.
-Co się dzieje?
Bierze głęboki oddech, jakby przygotowywał się na dłuższą przemowę, ale w ostatniej chwili z sykiem je wypuszcza, rezygnując z wcześniejszego postanowienia.
-Ja...Katniss...Znasz to uczucie, gdy budzisz się w nocy, cała odrętwiała ze strachu?
Przetrząsam swój umysł w poszukiwaniu wskazówki, oznaki, która da mi znać, że jak najbardziej znam to uczucie. Natrafiam jednak tylko na wizję Peety, tulącego mnie do siebie, a zaraz potem na opowiadania Johanny o jego krzykach podczas osaczania i momentalnie nabieram świadomości, co miał na myśli.
-Tak. Tak, znam je doskonale.
-Miałem tak przez okrągłe trzy miesiące. Teraz mi to trochę przeszło, ale wtedy kompletnie straciłem kontakt z rzeczywistością. Kiedyś, gdy Annie do mnie przyszła, wszystkie naczynia były potłuczone. Poszła z pretensjami do Haymitcha, że zdemolował nam kuchnie, jednak dowiedziała się od niego i od paru innych osób, że stara się pić nie więcej niż trzy butelki dziennie, przez co chce się odzwyczaić, co moim zdaniem jest niemożliwe, ale trzeba mu pomóc w miarę możliwości. Zbaczam z tematu.
Poprawia się Peeta.
-Jak już mówiłem, Annie zauważyła, że naczynia są potłuczone, więc spytała Haymitcha, czy coś o tym wie, gdy jednak on zaprzeczył udała się z powrotem do naszego domu, myśląc, że ktoś się włamał. Tam znalazła mnie, leżącego przy schodach. Podobno ocucenie mnie trwało około pół godziny. Chciała mi dać szklankę wody, którą znów upuściłem, pozbywając nas kolejnych kubków. Nie mogłem nad sobą zapanować, i to jest najgorsze. Mięśnie odmawiały mi posłuszeństwa, dlatego przez parę dni znowu tkwiłem w tym osaczonym świecie, nie wiedząc, co się dzieje dookoła. Nie rozmawiałem z Tobą od ponad dwóch miesięcy, nie wie...
-Przecież rozmawialiśmy.
Przerywam mu.
-Skąd. Nie mogłem się dodzwonić. Wydzwaniałem chyba z dwadzieścia razy dziennie, oczywiście, zanim nie postradałem rozumu. Och, Katniss, przepraszam, że Ci to wszystko mówię i tak masz dużo problemów, a ja...
-Peeta, nie bredź głupstw. Tylko w ten sposób dajemy sobie jakoś radę. Myślisz, że jak ja bym sobie poradziła, gdyby nie Ty?
Znowu mu przerywam. Nie odpowiada. To pytanie retoryczne.
Mocno przytula mnie do siebie. Znowu czuję ciepło i troskę, bijącą z jego ciała. W jego ramionach jest mi tak dobrze. Bezpiecznie. Przypominam sobie całą naszą dzisiejszą rozmowę, by znaleźć na to rozwiązanie i mu pomoc, jednak jedyne co mi przychodzi do głowy, to to, że nie mogę go zostawiać. Nagle moje myśli zaprząta jakaś inna, niedorzeczna. Ja uważam, iż przez cały ten czas byliśmy w kontakcie, a zaś on uważa, że nie odbierałam.
-Peeta, czemu uważasz, że nie rozmawiałam z Tobą?
-Nie chodzi mi o to, że nie rozmawiałaś, po prostu nie mogłem się dodzwonić, nikt nie odbierał, a czasami było zajęte.
Tłumaczy.
-Fakt, czasem nie zdążałam na zachód słońca, ale chyba rozmawialiśmy...
-Katniss, owszem, ale tylko dwa razy. Raz, tuż po przyjeździe i drugi raz, o sytuacji w Kapitolu.
Tym razem on mi przerywa. Przechodzi mi przez myśl, że gdy byłam w amoku, mogli nagrać głos Peety, bym myślała, że na prawdę z nim rozmawiam. Nie odróżniłabym tego, w taki stanie. Mówię mu o tym, ale on ani nie zaprzecza, ani się nie zgadza.
Peeta dalej przytulając mnie mocno do siebie daje mi trochę wody, zakłada buty i rusza. Przechodzi po kamieniach, na drugą stronę. Wtedy dobiega do nas dźwięk przeładowywanego karabinu.
-Katniss, na drzewo.
Syczy Peeta. Nadal mam słabe ręce, ale daję radę podciągnąć się na pobliską gałąź, dzięki niemu. Siadam na w miarę sporym rozwidleniu, pięć metrów nad ziemią.
Ktoś oddaje strzał, a Peety nadal nie widzę przy sobie. Może został na dole. W następnej chwili słyszę walące się na ziemie ciało i przez chwilę mam okropną świadomość, że Peeta umarł. Nie żyje. Zimny trup. Widzę jednak mignięcie blond włosów, co mnie uspokaja. Kroki. Mnóstwo kroków. Ściskam konar drzewa i obsuwam się niżej, by coś zobaczyć. Oczywiście słyszałam szamotaninę, ale nie sądziłam, że zobaczę Peetę nokautującego paru strażników. Omal nie puszczam pnia z oszołomienia. Wiedziałam, że jest silny, ale żeby powalił paru rosłych mężczyzn?! Czuję się dziwnie zawstydzona, tym, że tylko siedzę, z dala od niebezpieczeństwa, przyglądając się potyczce, tak jak to robił Snow, ale dosłownie zaparło mi dech w piersiach.
W pewnym momencie ktoś mierzy do Peety pistoletem, ale chybia o parę centymetrów trafiając w ramię towarzysza. Klną pod nosem, a Peeta wykorzystuje tę sposobność do odebrania broni rywalowi. Gdy wreszcie udaje mu się ją zdobyć, facet znienacka chwyta Peetę za szyję, próbując udusić. Szarpią się przez chwilę, a gdy jego usta przybierają siną barwę, strzela w stopę napastnika. Krew pryska im na twarz, choć nie wiem z jakiego powodu, lecz najważniejsze, że udało mu się wyswobodzić.
Zanim zdążę się zastanowić, daje mi znak, bym skoczyła. To też w bardzo pozbawiony gracji sposób, zwalam z drzewa moje poobijane ciało. Trochę źle wymierzyłam kąt spadania, bo lecę wzdłuż konaru, utrudniając tym samym złapanie mnie. Szykuję się na ból, ale ląduję w ramionach Peety, tak jak to było zaplanowane.
Dopiero teraz myślę, że mogli się rozproszyć by szybciej nas znaleźć, czym przypłacili pozbawieniem przytomności. Oddalamy się o kilometr, gdzie znowu muszę wejść na drzewo, tym razem wraz z Peetą. Usadawiamy się na wysokości ośmiu metrów. Kładzie się plecami na gałęzi, a ja na nim, tak, że moje nogi zwisają po obu jego stronach. Obym się nie rzucała, myślę, wtedy spadniemy. Opieram się na łokciach i uważnie na niego patrzę. Mimo że jest ciemno, zauważalne są ślady po uderzeniu. Ma podbite oko, kość policzkową, nos, a także szczękę, która rozciera. Gdy próbuję się przysunąć, Peeta jęczy z bólu. Musieli go mocno pokopać, nie całej walki. Wracam do poprzedniej pozy, i dotykam siniaka na szczęce. Zaciska zęby, więc odsuwam rękę, z obawy, że jeszcze bardziej go to zaboli.
-Gdzie jest plecak?
Wskazuje na pobliską gałąź. Jest na wyciągnięcie ręki. Instynktownie sięgam do malutkiej kieszonki, w której na pewno znajduje się maść, którą Peeta mnie smarował.
-Katniss, nie potrzeba.
Powstrzymuje mnie. Spogląda na mnie błagalnie, ale nie zwracam na to uwagi. Odkręcam wieczko, nabieram na palce białą substancję i powoli wsmarowuję w każdego siniaka. Ostatecznie przestaje protestować i poddaje się zabiegowi.
-Skąd Ty to właściwie masz?
Ciekawię się.
-Odbicie Ciebie z Kapitolu, to była większa inicjatywa, lecz niestety sporo osób się wykruszyło.
-Co to znaczy?
Napieram.
-Katniss, wraz z Beeteem mieliśmy plan, by przylecieć poduszkowcem pod Twoje okno, licząc, że tam będziesz, jednak gdy nikogo tam nie zastaliśmy, rozdzieliliśmy się na dwie grupy.
Mówi Peeta szybko, cicho i treściwie. Zakręcam pojemniczek
-Jedna z nich miała się rozproszyć i Cię odszukać, a druga, mniejsza, miała za zadanie zabrać wszystkie Twoje rzeczy i odwracać uwagę strażników. To było bardzo ważne, ponieważ już wtedy wiedzieliśmy, że znaczna część kapitolińczyków Cię znienawidziła, bo myśleli, że wyszłaś pijana ma scenę. Parę osób zaginęło w akcji, parę uciekło ze strachu, a reszta z powrotem zbiła się w jedną grupę i zaczęliśmy szukać głębiej. Na początek przeszukaliśmy typowe, kapitolinskie pomieszczenia, takie w których na przykład trzymano mnie i Joh...
Milknie gdy słyszymy kroki. Wysuwam głowę za ramię Peety, by móc zobaczyć co się dzieje na dole. Migają latarkami, szukają nas na drzewach.
Trzeba było wędrować dalej, przeklinam nas w myślach.
Nie poruszają się cicho, ale jest ich co najmniej czterdziestu, a może i więcej, więc nie stawimy im czoła.
Dokładnie sprawdzają każdy metr kwadratowy pni. W pewnym momencie dostrzegam jak plamka sunie ku nam po konarze. Mocniej wciskam się w Peetę, lecz światełko ledwo najeżdża na moją stopę i się cofa.
Przez chwilę wpatrujemy się w siebie, czekając na swój ruch, aż w końcu szare oko mieszkańca ze Złożyska mruga do mnie, po czym jego właściciel, głosem zmienionym przez hełm, zwołuje resztę na drugi koniec lasu.
Super rozdział. Czekam na ciąg dalszy <3
OdpowiedzUsuńDziękuję :D
UsuńCiąg dalszy oczywiście w piątek. ^^
Wybacz, że przybywam dopiero teraz, ale mam małe problemy z internetem... kiedy w piątek kliknęłam magiczny przycisk "opublikuj" mój najdroższy internet postanowił się wyłączyć i nie opublikować mojego niemiłosiernie długiego komentarza, a jako, że było już baaardzo późno nie mogłam napisać kolejnego komentarza... wczoraj niestety miałam mało czasu, a moje komentarze potrzebują jednak trochę więcej czasu... więc przybywam dziś!! :D
OdpowiedzUsuńEj... czy mi się wydaje czy w jakiś magiczny sposób Gale przeżył... no bo te szare oczy mieszkańca Złożyska... hmmm... chyba, że był to Haymitch (chociaż jakoś mi to nie pasuje...), bo jak wiadomo książkowy Haymitch pochodzi ze Złożyska i ma szare oczy i czarne włosy... YHHH!!! No i znów zamiast się uczyć będę się nad tym zastanawiać... no bo nic innego nie przychodzi mi do głowy...
HA! WIDZIAŁAM, ŻE TO BYŁO COŚ ZWIĄZANEGO Z OGNIEM!!! WIEDZIAŁAM!!! PO PROSTU WIEDZIAŁAM!!! XD
Ej... kto zaginął??? (Tak, wiem... niedługo się dowiem, prawda?) :D
Yhhh... komentarz, który chciałam wtedy opublikować był znaaacznie dłuższy, ale teraz już nie pamiętam co w nim pisałam, więc chyba zakończę na tym...
Czekam na kolejny piątkowy rozdział (tak na marginesie to dzięki Twoim postom orientuję się, że już weekend XD) i życzę Ci duuuuuuuużo weny (pamiętaj, żeby nigdy się z nią nie kłócić!!) :D
Pozdrawiam
(zakochana w Finnicku, nieogarnięta, potwornie szczęśliwa, miłośniczka niemiłosiernie długich komentarzy) love dream
Oj... Odcinające się internety to zmora ludzkości od niepamiętnych czasów. XD Ale bardzo miło, że jednak przybyłaś. :D Jak coś Ci się przypomni, to pisz. :D :b
UsuńDowiesz się w swoim czasie za 7 rozdziałów. B) XD Haha, w mojej głowie brzmiało to lepiej. XD :D
WIEDZIAŁAŚ! :D No bo co może syczeć? (Pomijam nic nieznaczący fakt, że dużo rzeczy syczy... ale w Igrzyskach syczy ogień. XD)
Chodzi o to, jak Peeta mówił o akcji ratunkowej? Jeżeli tak, to miał na myśl osoby, które się zgłosiły do misji. :D
To bardzo dobrze! :b Chyba mogę powiedzieć ,,Nie ma za co." XD Dobrze, nigdy się z nią nie pokłócę, będziemy żyć w pokojowych stosunkach. XD
Btw. Czy wcześniej, jak chciałaś napisać u mnie komentarz, to włączała się jakaś weryfikacja obrazkowa? XD
PiŻW! :D
Oj tak!! A mój to już w ogóle!! Odcina mi się średnio trzy razy dziennie! Ok, ok :) Jak coś sobie przypomnę to napiszę :)
UsuńSiedem rozdziałów... jeszcze sobie trochę poczekam, ale myślę (ba! Ja to wiem!), że będzie warto :D
Oj tam, oj tam! Liczy się to, że na to wpadłam! XD
Znaczy wiem, że o osoby, które brały udział w misji, ale bardziej chodzi o to kto brał udział w tej misji :D
Nie, nie włączała się weryfikacja obrazkowa :D
Trzy razy dziennie? D: Łoj. :/ Dlatego Word to takie bardzo bezpieczne miejsce. XD
UsuńSiedem... a do końca dziesięć. :/ Hah, dziękuję! :D
Wpadłaby na to tylko prawdziwa fanka Igrzysk, więc tak- liczy się. :D
Meh, ochotnicy z Dwunastki. :D Jak chcesz, to mogę im zrobić oneshote'a. XD (Tududududum pierwszy raz użyłam tego słowa, ciekawe, czy nie wychodzi z kontekstu. XD :'D )
Uff... bo ostatnio znalazłam taką opcję i była zaznaczona... :')
Tak... trzy razy dziennie :( Oj tak, dlatego zazwyczaj tam piszę :D
UsuńTylko dziesięć??! (Hah... siedem to "aż tyle", a dziesięć to "tylko tyle"... ale wszystko zależy od kontekstu XD)
No właśnie XD
Hmmm... bardzo chętnie bym przeczytała :D
No niestety tylko/aż 10. :'D
UsuńMoże coś wykombinuję. :D
Hej! Zostałaś nominowana do LBA! Strona: http://katnissipeetadalszelosyy.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Yoo9622
Oooo, dziękuję bardzo :D
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńSuper rozdział i w ogóle całe opowiadanie. Zaczęłam je czytać wczoraj i skończyłam dzisiaj w łóżku, więc poszłam spać około 2 ( a na 7:30 miałam szkołę xD ). Pozdrawiam i życzę weny w pisaniu <3
OdpowiedzUsuńCo za poświęcenie. :D
UsuńDziękuję, bardzo mi miło, że Ci się podobało. :)