,,Igrzyska życia"
Część IV, ostatnia- ,,Zgliszcza"
Część IV, ostatnia- ,,Zgliszcza"
Zżerają wszystko, łącznie z drewnem. Zewsząd słyszę krzyki. Mam nadzieję, że należą do mężczyzn, którzy nas ścigają, nie do Peety. Są blisko, bardzo blisko. Z pewnością zostały przez kogoś wypuszczone.
Staram się schodzić najdelikatniej jak potrafię, lecz gdy owady zaczynają wyniszczać gałąź, niewiele oddaloną ode mnie, skaczę.
Upadam na bok i przez chwilę leżę próbując złapać oddech. Wplątuję palce w pobliską trawę starając się nie krzyczeć. Przez chwilę skręcam się z bólu, ale podnoszę się. Zaczepiam rękoma o wszystko co mogę. Rzucam się na drzewo, jak najbardziej oddalone od owadów. Od ich brzęczenia boli mnie głowa, co utrudnia mi myślenie. Zatykam uszy, chce żeby przestały. Głośno i gwałtownie oddycham. Przytulam się do drzewa, a gdy odwracam głowę, są już niedaleko. Przymrużam oczy. Czym Wy jesteście?, zastanawiam się. Lekko otumaniona przyglądam się stworzeniom. Przypominają motyle, za to strasznie hałasują. Wyciągam ku nim rękę. Przechylam się ciut za bardzo i gdy jeden z nich gryzie mnie w palec krzyczę przenikliwie. Próbuję go strząsnąć, lecz on nadal wygryza mi skórę. Uderzam dłonią o pień i po chwili czuję ciepłą, lepką substancję na palcu. Potykam się o własną nogę, upadam jak długa. Odwracam głowę, ale są zbyt blisko. Czołgam się, póki rana na nodze nie zaczyna mi tak przeszkadzać, że zwijam się bólu. Nie potrafię uspokoić się, więc pełna paniki turlam się dalej. Wstaję. Ciężko dysząc brnę przez zarośla.
-Peeta!
Chrypnę. Dawno nic nie piłam. Nie słyszę odzewu. W głowie kłaczą mi się najgorsze myśli.
-Peeta!
Wykrztuszam z siebie. Walę kolanem o pień, gdy czuję ukłucie.
Skaczę z drzewa, do drugiego i tylko w ten sposób udaje mi się przemieszczać. Na chwilę się odwracam. Za mną nie ma kompletnie nic, tylko przyprószona śniegiem polana. Jedyny plus, to ten, że na śniegu widzę malutkie, jasno czerwone skrzydełka, co oznacza, że część owadów wymarła. Znacznie większa grupa jednak ciągle za mną leci. Stopa utyka mi w dziurze. Przewracam się, wrzesząc. Staję na czworakach. Poruszam się odrobinę szybciej, jednak dużym utrudnieniem są moje słabe i chude ręce.
-Katniss!
Parę osób biegnie w moją stronę. Rozpoznaję ten głos. Nie należy on jednak do Peety. Jeszcze bardziej przerażona nie zważam na wołania, muszę uciec.
Bzyczenie ustaje, bardzo powoli. Ocieram pot z czoła. Mroczy mi przed oczami, drżą mi ręce.
Staram się schodzić najdelikatniej jak potrafię, lecz gdy owady zaczynają wyniszczać gałąź, niewiele oddaloną ode mnie, skaczę.
Upadam na bok i przez chwilę leżę próbując złapać oddech. Wplątuję palce w pobliską trawę starając się nie krzyczeć. Przez chwilę skręcam się z bólu, ale podnoszę się. Zaczepiam rękoma o wszystko co mogę. Rzucam się na drzewo, jak najbardziej oddalone od owadów. Od ich brzęczenia boli mnie głowa, co utrudnia mi myślenie. Zatykam uszy, chce żeby przestały. Głośno i gwałtownie oddycham. Przytulam się do drzewa, a gdy odwracam głowę, są już niedaleko. Przymrużam oczy. Czym Wy jesteście?, zastanawiam się. Lekko otumaniona przyglądam się stworzeniom. Przypominają motyle, za to strasznie hałasują. Wyciągam ku nim rękę. Przechylam się ciut za bardzo i gdy jeden z nich gryzie mnie w palec krzyczę przenikliwie. Próbuję go strząsnąć, lecz on nadal wygryza mi skórę. Uderzam dłonią o pień i po chwili czuję ciepłą, lepką substancję na palcu. Potykam się o własną nogę, upadam jak długa. Odwracam głowę, ale są zbyt blisko. Czołgam się, póki rana na nodze nie zaczyna mi tak przeszkadzać, że zwijam się bólu. Nie potrafię uspokoić się, więc pełna paniki turlam się dalej. Wstaję. Ciężko dysząc brnę przez zarośla.
-Peeta!
Chrypnę. Dawno nic nie piłam. Nie słyszę odzewu. W głowie kłaczą mi się najgorsze myśli.
-Peeta!
Wykrztuszam z siebie. Walę kolanem o pień, gdy czuję ukłucie.
Skaczę z drzewa, do drugiego i tylko w ten sposób udaje mi się przemieszczać. Na chwilę się odwracam. Za mną nie ma kompletnie nic, tylko przyprószona śniegiem polana. Jedyny plus, to ten, że na śniegu widzę malutkie, jasno czerwone skrzydełka, co oznacza, że część owadów wymarła. Znacznie większa grupa jednak ciągle za mną leci. Stopa utyka mi w dziurze. Przewracam się, wrzesząc. Staję na czworakach. Poruszam się odrobinę szybciej, jednak dużym utrudnieniem są moje słabe i chude ręce.
-Katniss!
Parę osób biegnie w moją stronę. Rozpoznaję ten głos. Nie należy on jednak do Peety. Jeszcze bardziej przerażona nie zważam na wołania, muszę uciec.
Bzyczenie ustaje, bardzo powoli. Ocieram pot z czoła. Mroczy mi przed oczami, drżą mi ręce.
Nerwowo podskakuję gdy czuję ból na łokciu. Ponieważ nie mam o co go rozmiażdżyć, rzucam się na ziemię, piszcząc. Zaraz potem czuję drugiego motyla, na ramieniu. Turlam się jak oszalała, póki ból nie ustanie.
Sunę po trawie, poganiana trzepotem skrzydeł.
Kolejne krzyki świadczą o obecności wroga. Może nie mieli na tyle rozumu, by z tym nie walczyć? Ale jeżeli to oni je wypuścili, to chyba powinni być na to przygotowani, chyba, że nie wiedzieli, że nie da się ich kontrolować. Lecą zwartą grupą, z niewielkimi wyjątkami, toteż wszystko w obrębie paruset metrów zostaje zniszczone. Ponieważ jest ich mniej, nie zjadają drzew do samej ziemi, tylko zostawiają niewielki pień. Dobrze, że są powolne, myślę, inaczej byłoby po mnie.
-Peeta!
Ryzykuję krzycząc, wiem, ale muszę go znaleźć. Być pewna, że nic mu nie jest. Słyszę odpowiedź, ale w tym samym momencie grunt pod nogami osuwa się. Młócę rękoma, lecz nic z tego, ześlizguję się po oblodzonej nawierzchni. Unoszę złamaną stopę, z bólu, przez co przewracam się i dalszą drogę pokonuję na brzuchu. Niefortunnie zahaczam o gałąź, rozdzierając sobie przedramię. Jadę z tak niesamowitą prędkością, że nawet nie mam czasu zbadać rany. Krwistoczerwony ślad, który zostawiam za sobą może okazać się bardzo dużym ułatwieniem dla kogoś, kto mnie szuka. Mam problem z wyhamowaniem, przez co z całej siły uderzam biodrami w pień i zwracam posiłek. Podpieram się o drzewo, unikając śmierdzącej kałuży jak ognia. Ocieram z obrzydzeniem usta zewnętrzną stroną dłoni i ruszam dalej, z kijem u boku, jako laską.
-Peeta!
Ryzykuję krzycząc, wiem, ale muszę go znaleźć. Być pewna, że nic mu nie jest. Słyszę odpowiedź, ale w tym samym momencie grunt pod nogami osuwa się. Młócę rękoma, lecz nic z tego, ześlizguję się po oblodzonej nawierzchni. Unoszę złamaną stopę, z bólu, przez co przewracam się i dalszą drogę pokonuję na brzuchu. Niefortunnie zahaczam o gałąź, rozdzierając sobie przedramię. Jadę z tak niesamowitą prędkością, że nawet nie mam czasu zbadać rany. Krwistoczerwony ślad, który zostawiam za sobą może okazać się bardzo dużym ułatwieniem dla kogoś, kto mnie szuka. Mam problem z wyhamowaniem, przez co z całej siły uderzam biodrami w pień i zwracam posiłek. Podpieram się o drzewo, unikając śmierdzącej kałuży jak ognia. Ocieram z obrzydzeniem usta zewnętrzną stroną dłoni i ruszam dalej, z kijem u boku, jako laską.
-Dasz radę, nie poddawaj się.
Szepczę motywująco.
Nagle zaczynam płakać. Zanoszę się tak histerycznym płaczem, że muszę usiąść i ukucnąć. Ukrywam twarz w kolanach i przyciskam do ust pierścionek zaręczynowy. Spazmatyczne torsje, które dostaję gdy płaczę, nie opuszczają mnie przez pewien czas. Nienawidzę tych okropnych dławiących dźwięków.
-Zostań przy mnie. Zostań.
Mówię głucho. Czuję, jak kolejne piekące łzy napływają mi do oczu. Znajdują upływ, dopiero gdy wstaję, więc muszę ponownie usiąść. Nie obchodzą mnie owady, które być może zaraz mnie dopadną, ani pościg wysłany za nami, po prostu chcę, żeby Peecie się nic nie stało. Cały czas chodzi mi tylko o to. Nie proszę o wiele. Najchętniej schowałabym go gdzieś, gdzie nie spotka go nic złego, tak jak obiecałam mu po Igrzyskach. Gdyby tak role się odwróciły, nasze życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Nie martwiłabym się o niego, za to on by się o mnie martwił i być może by oszalał. Pat. Nie ma wyjścia, muszę zaakceptować prawdę i iść dalej.
Przemierzam pięćdziesiąt metrów na czworakach, nie zważając na ciągle ociekające krwią rany. Silna woń ropy jest niepokojąca, więc muszę jak najszybciej zmienić opatrunek. Pokrzepiona myślą, iż póki co, mam co ze sobą zrobić zabieram się za poszukiwania strumyka lub choćby sadzawki. Koszmary wytrącają mnie z równowagi. Nie potrafię sobie poradzić, czuję pustkę.
Nieoczekiwanie zaczynam drżeć, lecz nie wiem, czy z zimna, czy ze strachu.
Moje nędzne próby podnoszenia się, spełzły na niczym, to też nadal odmrażam sobie palce idąc na czworaka.
Zamyślona, omal nie wpadam do oczka wodnego. Ręka ślizga mi się po mokrym błocie, więc hamuję dopiero, gdy koniec nosa zaczyna dotykać wody. Z zadowoleniem zauważam, że jest cieplejsza od wszystko innego, więc siadam na brzegu, mocząc stopy.
Z obrzydzeniem odwiązuję bandaż na łydce. Kość przysłania nieopisanie wielka ilość ropy. Wzdrygam się. Ledwo powstrzymuję odruch wymiotny. Odrzucam cuchnący opatrunek za siebie, po czym zdejmuję bluzkę, a przynajmniej to, co z niej zostało.
Pozostając w samej bieliźnie zawiązuję bluzkę na tyle mocno, na ile starczy mi odwagi i oglądam pozostałe rany.
Robale na szczęście nie wgryzły się mocno. Ręki nie trzeba będzie zszywać, ale na wszelki wypadek opłukuję ją wodą. Teraz nadchodzi pora na literę G, na moim udzie. Odwiązuję bandaż, przemywam ranę i zawiązuję z powrotem, suchą stroną. Bardzo dziwne, że nie krzepnie. Niemniej jednak, dziwniejsza jest przyczyna jej powstania, której nie rozgryzłam. Może chodzi o głoskułki? W końcu, kosogłosy wywodzą się od nich.
Żeby nie zamartwiać się niepotrzebnie, wstaję i przyjmuję do wiadomości, że na pewno chodziło im o ptaki.
Ciągle rozglądam się, w poszukiwaniu oznak życia, lecz jedyne co przykuwa moją uwagę, to rzadziej posadzone drzewa. To może oznaczać, że w pobliżu jest miasto. Nie za bardzo podoba mi się ta opcja, ale może Johanna nas przygarnie. Jeżeli tylko znajdę Peetę.
Splatam ręce na piersiach, jest strasznie zimno. Śnieg chrzęści mi pod bosymi stopami. Zaczyna się zmierzchać. Tracę nadzieję na powrót Peety. Jeżeli by mógł, to już dawno bym go tu widziała. Od dawna nie słyszałam żadnych krzyków, więc równie dobrze mógł zostać pożarty przez motyle. Nie potrafię się oderwać od tej myśli. Wręcz przeciwnie. Przetrawiam ją i staram się przyjąć to do wiadomości.
Mimo najśmielszych starań nie daję rady. Jakaś cząstka mnie to odtrąca. Mówi mi, że to nieprawda. Że czułabym, gdyby coś mu było. Niedorzeczne, ale daje nadzieję. A ona umiera ostatnia.
Zaczynam się szwendać po lesie, tak jak to robiłam dwa lata temu. Dużym utrudnieniem jest moja noga, więc za nim przemieszczę się na odległość paru metrów, mija dziesięć minut, ale nie mam co ze sobą zrobić. Peeta został tam. Szuka mnie przy drzewie. Miasto jest blisko, ale czemu miałby tam iść? Co mogłoby go ściągnąć? Co mnie tam ściąga?
Nagle dostaję olśnienia. Przecież to oczywiste. Nie cofnęłabym się, on też nie, gdyby zobaczył, że mnie tam nie ma, więc pewnie będzie szukać miasta! Och, a ja głupia zmarnowałam tyle czasu!
Przestaję uważać na pościg i na motyle, byleby dotrzeć do celu.
Mięśnie zaczynają boleć od wysiłku, więc decyduję się na krótki odpoczynek. Znowu usycham z pragnienia. Mogłam się napić z tej sadzawki!, karcę się w myślach. Co prawda wtedy nie byłam spragniona i dodatkowo ciągle o czymś myślałam. Teraz żałuję, ale czasu się nie cofnie. Wsłuchuję się w pohukiwanie sowy. Powieki same osuwają mi się na oczy, lecz co chwilę gwałtownie je otwieram, by nie usnąć. Na takim mrozie mogłabym się nie obudzić. Biorę parę głębokich oddechów, by dotlenić mózg. Nie zaśniesz, nie możesz, myślę, musisz znaleźć Peetę. Ciekawe gdzie teraz jest?
Spoglądam na pierścionek zaręczynowy, licząc, że mi to wyjawi, albo dzięki niemu magicznie pojawi się obok.
-Katniss!
Słyszę za sobą piskliwy, ale stanowczy głos, który wyrywa mnie z zamyślenia. Chowam się z drzewo i zamykam oczy. To tylko paranoje. Nikogo tu nie ma. Przestań. Prim nie żyje, a jednak.
-Katniss, myślisz, że Cię nie widzę?!
Prim, nie. Przestań. Będzie mnie teraz nawiedzać, bo jej nie uratowałam? Czuję jak ktoś mnie stawia na nogi. Mam urojenia, to pewne. Czy umieram? Prim chce mnie do siebie? Boję się otworzyć oczy, nigdy nie widziałam ducha. To straszne uczucie powoduje, że wszystkie mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa.
-Chodź, nie mamy czasu.
Ale ja chcę zostać, próbuję wykrztusić, lecz ściska mnie w gardle. Nie otworzę oczu, nie otworzę, powtarzam.
Ciągnie mnie za rękę, muszę iść. Śnieg głośno chrzęści nam pod stopami. Kuleję na jedną nogę. Proszę nie. Chcę żyć, dla Peety. Nie zabieraj mnie.
Potykam się chyba o wszystko co jest możliwe, lecz ona nie ustaje.
-No dalej!
Ponagla, ale już cichszym tonem.
Nagle przewracam się jak długa, ciągle z zaciśniętymi powiekami. Czuję, iż dłoń, która trzyma mnie kurczowo za barkę jest niżej, co oznacza, że Prim, lub ktokolwiek inny to jest, ukucnęła. Nabieram coraz większych wątpliwości. Ale kto inny mógłby to być? Kto by po mnie przyszedł?
Podnosi się, lecz ja za nic nie potrafię wykonać tego samego ruchu. Do tej pory tego nie odczuwałam- jestem wycieńczona głodna i spragniona. Z wielkim wysiłkiem ruszam się z miejsca, co skutkuje ponownym upadkiem.
-Już tu są, ruszaj się, do cholery!
Szarpie mnie w swoją stronę. Na oślep szukam pobliskiego drzewa i wstaję. Nie wiem o kim mówiła, ale rzeczywiście, słyszę kogoś. Zaraz potem ledwo unikam kuli, która przelatuje nad moją głową. Zbieram się na odwagę i otwieram oczy. Patrzę tylko i wyłącznie na stopy, nie chcę mieć z tym czymś do czynienia. Idziemy odrobinę szybciej, jednak ciągle z trudem unikam oddawane strzały. Może to tylko paranoja? Może wcale nie muszę biec, bo jeżeli się zatrzymam, to się obudzę? Wolę jednak nie ryzykować. Słyszę obok siebie krzyk pomieszany z piskiem, ziemia znika i zaczynam lecieć.
Przez chwilę czuję się jak ptak. Kosogłos. Jestem wolna, mogę latać, szybować w powietrzu i powoli opadać tam, gdzie chcę. To przyjemne uczucie. Rozkładam ręce, zamykam oczy. Póki co mam problemy ze skręcaniem, ale stopniowo się wszystkiego nauczę. Nabieram powietrze, które przelatuje mi koło głowy. Może każdy, kto umrze zamienia się w takie stworzenie? Piękne, wolne, delikatne. Kosogłosy przepięknie śpiewają. Gdy w końcu nauczę się latać, będę umilała wszystkim dni pięknym ptasim trelem.
Upojona myślą, iż nareszcie będę prawdziwym Kosogłosem odpływam w świat marzeń.
Żaden lot jednak nie trwa wiecznie.
Przemierzam pięćdziesiąt metrów na czworakach, nie zważając na ciągle ociekające krwią rany. Silna woń ropy jest niepokojąca, więc muszę jak najszybciej zmienić opatrunek. Pokrzepiona myślą, iż póki co, mam co ze sobą zrobić zabieram się za poszukiwania strumyka lub choćby sadzawki. Koszmary wytrącają mnie z równowagi. Nie potrafię sobie poradzić, czuję pustkę.
Nieoczekiwanie zaczynam drżeć, lecz nie wiem, czy z zimna, czy ze strachu.
Moje nędzne próby podnoszenia się, spełzły na niczym, to też nadal odmrażam sobie palce idąc na czworaka.
Zamyślona, omal nie wpadam do oczka wodnego. Ręka ślizga mi się po mokrym błocie, więc hamuję dopiero, gdy koniec nosa zaczyna dotykać wody. Z zadowoleniem zauważam, że jest cieplejsza od wszystko innego, więc siadam na brzegu, mocząc stopy.
Z obrzydzeniem odwiązuję bandaż na łydce. Kość przysłania nieopisanie wielka ilość ropy. Wzdrygam się. Ledwo powstrzymuję odruch wymiotny. Odrzucam cuchnący opatrunek za siebie, po czym zdejmuję bluzkę, a przynajmniej to, co z niej zostało.
Pozostając w samej bieliźnie zawiązuję bluzkę na tyle mocno, na ile starczy mi odwagi i oglądam pozostałe rany.
Robale na szczęście nie wgryzły się mocno. Ręki nie trzeba będzie zszywać, ale na wszelki wypadek opłukuję ją wodą. Teraz nadchodzi pora na literę G, na moim udzie. Odwiązuję bandaż, przemywam ranę i zawiązuję z powrotem, suchą stroną. Bardzo dziwne, że nie krzepnie. Niemniej jednak, dziwniejsza jest przyczyna jej powstania, której nie rozgryzłam. Może chodzi o głoskułki? W końcu, kosogłosy wywodzą się od nich.
Żeby nie zamartwiać się niepotrzebnie, wstaję i przyjmuję do wiadomości, że na pewno chodziło im o ptaki.
Ciągle rozglądam się, w poszukiwaniu oznak życia, lecz jedyne co przykuwa moją uwagę, to rzadziej posadzone drzewa. To może oznaczać, że w pobliżu jest miasto. Nie za bardzo podoba mi się ta opcja, ale może Johanna nas przygarnie. Jeżeli tylko znajdę Peetę.
Splatam ręce na piersiach, jest strasznie zimno. Śnieg chrzęści mi pod bosymi stopami. Zaczyna się zmierzchać. Tracę nadzieję na powrót Peety. Jeżeli by mógł, to już dawno bym go tu widziała. Od dawna nie słyszałam żadnych krzyków, więc równie dobrze mógł zostać pożarty przez motyle. Nie potrafię się oderwać od tej myśli. Wręcz przeciwnie. Przetrawiam ją i staram się przyjąć to do wiadomości.
Mimo najśmielszych starań nie daję rady. Jakaś cząstka mnie to odtrąca. Mówi mi, że to nieprawda. Że czułabym, gdyby coś mu było. Niedorzeczne, ale daje nadzieję. A ona umiera ostatnia.
Zaczynam się szwendać po lesie, tak jak to robiłam dwa lata temu. Dużym utrudnieniem jest moja noga, więc za nim przemieszczę się na odległość paru metrów, mija dziesięć minut, ale nie mam co ze sobą zrobić. Peeta został tam. Szuka mnie przy drzewie. Miasto jest blisko, ale czemu miałby tam iść? Co mogłoby go ściągnąć? Co mnie tam ściąga?
Nagle dostaję olśnienia. Przecież to oczywiste. Nie cofnęłabym się, on też nie, gdyby zobaczył, że mnie tam nie ma, więc pewnie będzie szukać miasta! Och, a ja głupia zmarnowałam tyle czasu!
Przestaję uważać na pościg i na motyle, byleby dotrzeć do celu.
Mięśnie zaczynają boleć od wysiłku, więc decyduję się na krótki odpoczynek. Znowu usycham z pragnienia. Mogłam się napić z tej sadzawki!, karcę się w myślach. Co prawda wtedy nie byłam spragniona i dodatkowo ciągle o czymś myślałam. Teraz żałuję, ale czasu się nie cofnie. Wsłuchuję się w pohukiwanie sowy. Powieki same osuwają mi się na oczy, lecz co chwilę gwałtownie je otwieram, by nie usnąć. Na takim mrozie mogłabym się nie obudzić. Biorę parę głębokich oddechów, by dotlenić mózg. Nie zaśniesz, nie możesz, myślę, musisz znaleźć Peetę. Ciekawe gdzie teraz jest?
Spoglądam na pierścionek zaręczynowy, licząc, że mi to wyjawi, albo dzięki niemu magicznie pojawi się obok.
-Katniss!
Słyszę za sobą piskliwy, ale stanowczy głos, który wyrywa mnie z zamyślenia. Chowam się z drzewo i zamykam oczy. To tylko paranoje. Nikogo tu nie ma. Przestań. Prim nie żyje, a jednak.
-Katniss, myślisz, że Cię nie widzę?!
Prim, nie. Przestań. Będzie mnie teraz nawiedzać, bo jej nie uratowałam? Czuję jak ktoś mnie stawia na nogi. Mam urojenia, to pewne. Czy umieram? Prim chce mnie do siebie? Boję się otworzyć oczy, nigdy nie widziałam ducha. To straszne uczucie powoduje, że wszystkie mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa.
-Chodź, nie mamy czasu.
Ale ja chcę zostać, próbuję wykrztusić, lecz ściska mnie w gardle. Nie otworzę oczu, nie otworzę, powtarzam.
Ciągnie mnie za rękę, muszę iść. Śnieg głośno chrzęści nam pod stopami. Kuleję na jedną nogę. Proszę nie. Chcę żyć, dla Peety. Nie zabieraj mnie.
Potykam się chyba o wszystko co jest możliwe, lecz ona nie ustaje.
-No dalej!
Ponagla, ale już cichszym tonem.
Nagle przewracam się jak długa, ciągle z zaciśniętymi powiekami. Czuję, iż dłoń, która trzyma mnie kurczowo za barkę jest niżej, co oznacza, że Prim, lub ktokolwiek inny to jest, ukucnęła. Nabieram coraz większych wątpliwości. Ale kto inny mógłby to być? Kto by po mnie przyszedł?
Podnosi się, lecz ja za nic nie potrafię wykonać tego samego ruchu. Do tej pory tego nie odczuwałam- jestem wycieńczona głodna i spragniona. Z wielkim wysiłkiem ruszam się z miejsca, co skutkuje ponownym upadkiem.
-Już tu są, ruszaj się, do cholery!
Szarpie mnie w swoją stronę. Na oślep szukam pobliskiego drzewa i wstaję. Nie wiem o kim mówiła, ale rzeczywiście, słyszę kogoś. Zaraz potem ledwo unikam kuli, która przelatuje nad moją głową. Zbieram się na odwagę i otwieram oczy. Patrzę tylko i wyłącznie na stopy, nie chcę mieć z tym czymś do czynienia. Idziemy odrobinę szybciej, jednak ciągle z trudem unikam oddawane strzały. Może to tylko paranoja? Może wcale nie muszę biec, bo jeżeli się zatrzymam, to się obudzę? Wolę jednak nie ryzykować. Słyszę obok siebie krzyk pomieszany z piskiem, ziemia znika i zaczynam lecieć.
Przez chwilę czuję się jak ptak. Kosogłos. Jestem wolna, mogę latać, szybować w powietrzu i powoli opadać tam, gdzie chcę. To przyjemne uczucie. Rozkładam ręce, zamykam oczy. Póki co mam problemy ze skręcaniem, ale stopniowo się wszystkiego nauczę. Nabieram powietrze, które przelatuje mi koło głowy. Może każdy, kto umrze zamienia się w takie stworzenie? Piękne, wolne, delikatne. Kosogłosy przepięknie śpiewają. Gdy w końcu nauczę się latać, będę umilała wszystkim dni pięknym ptasim trelem.
Upojona myślą, iż nareszcie będę prawdziwym Kosogłosem odpływam w świat marzeń.
Żaden lot jednak nie trwa wiecznie.