piątek, 4 września 2015

Rozdział XVII

Jeszcze raz upewniam się, że to nie jest jakaś straszliwa pomyłka i nie zważając na warunki jakie obecnie panują- czyli mój skąpy strój, a właściwie jego brak, temperaturę, która osiąga około minus dziesięć stopni, to, że najprawdopodobniej ktoś mnie obserwuje oraz obecny stan mojej nogi- biegnę w stronę Peety. Próbuję wyszarpnąć jego ręce z kajdanek, ale jedyne co powoduję to kolejne przenikliwe krzyki.
-Spokojnie.
Uśmiecha się, ale nie jest to uśmiech spowodowany szczęściem, a raczej uśmiech, który ma mnie pocieszyć. Motywuje mnie to dalszego działania. Gale gdzieś zniknął, ale nadal jest nadzieja, bo kajdanki mają co najmniej sto lat. Zapieram się stopami o ścianę i próbuję wyrwać z niej łańcuch. Kruszy się, więc jedna ręka Peety jest oswobodzona, lecz nie podoba mi się pęknięcie w ścianie, jakie pojawiło się po mojej ,,misji ratunkowej". Obawiam się, iż może nie wytrzymać kolejnego pozbawiania jej kajdan. Kucam przy Peecie po czym staram się rozłamać obręcz, która dzieli nas od ucieczki z tego miejsca. Za każdym razem gdy dotykam jego żyły rzuca się, niczym zwierzę w potrzasku.
-Ćsii...
Na jego twarzy maluje się nieszczęście, rozpacz i cierpienie. Jad, o którym słyszałam musi mieć takie działanie. Rozlewa się po organizmie, a póki nie znajdzie ujścia będzie krążył, co powoduje ból. Chciałabym, żeby wysnute przeze mnie wnioski okazały się nie prawdziwe.
Ledwo, bo ledwo, ale udaje mi się przesunąć go bliżej kamienia, o który mocno pocieram obręczą. Rdza kruszy się. Mam do przełamania metal o grubości pół centymetra. Patrzę na niego błagalnie, ponieważ to on musi o coś uderzyć. Kręci głową. Najwyraźniej nie jest w stanie włożyć w to chociaż najmniejszego wysiłku. Przysuwam się i kładę głowę na jego ramieniu.
-Jak się czujesz?
Na sekundę zamyka oczy, co chyba oznaczało, że czuje się dobrze. Mimo wszystko nie wierzę mu- w przeciwnym razie mógłby mi to powiedzieć.
-To w takim razie możesz wstać?
Dźwiga się, ale drżą mu ręce, jakby nie mógł nad nimi zapanować, więc każę mu się z powrotem położyć. Żółte żyły przepełnione trucizną nie wyglądają dobrze. Trzeba się jej pozbyć, ale jak skoro jest zmieszana z krwią? Sama zapewne nic nie zrobię. Potrzebny jest lekarz.
-Przepraszam, gdybym wtedy nie chciała iść spotkać się z Beeteem to nie wstrzyknęliby Ci tego cholerstwa.
Użalam się nad sobą. Robię to tylko dlatego, że chcę, by wypowiedział choć jedno słowo. Mija minuta, dwie, dziesięć, ale nie reaguje. Wybaczył mi, wiem, lecz nie pocieszy mnie, bo się z tym zgadza. Nie mam pojęcia jak wyglądało osaczanie, ale to musi być równie bolesne. Moje pomysły mnie czasami dobijają. Zawsze chcę ratować kogoś, kto na to nie zasługuje i nigdy nie myślę, co by się stało gdybym tak nie zrobiła. Miarowo pocieram kajdanami o kamień licząc, że w którymś momencie po prostu pęknie i uciekniemy stąd. Peeta zaciska szczękę i z całej siły uderza nadgarstkiem o podłogę. Zaraz po tym jego głowa osuwa się na ramię.
Doskakuję do niego po czym biorę jego twarz w dłonie.
-Gale!
Wrzeszczę.
-Gale!
Powtarzam, bo nie  słyszę  odzewu. Na szczęście Peeta oddycha. Wizję z przeszłości, gdy uderzył się o pole siłowe dręczą mnie do dziś. Gale przybiega lekko przerażony, ale nie tak jak Finnick na Ćwierćwieczu.
-Co?
Rzucam mu wściekłe spojrzenie i chyba dopiero teraz zauważa pół przytomnego Peetę.
-Żyje?
Pyta obojętnie, przez co wpadam w szał.
-Jasne, że żyje, ale może nam pomożesz?! Nagle znikasz i zostawiasz mnie samą!
-Uspokój się, już pomagam.
Kuca przy Peecie i lekko nacina mu żyłę na nadgarstku. Odpycham go po czym sprawdzam ranę. O dziwo zamiast krwi wypływa galaretowata zgniło-żółta substancja. Gale podchodzi do mnie i pokazuje mi swoje ręce. Jego rany cięte są zdecydowanie większe, ale do tej pory widać, że ma w sobie końcówki trucizny. Odsuwam się, bo chyba wie co robi. Przesuwa dwoma palcami wzdłuż żył. Już stąd widzę, że jad opuszcza jego organizm. Siadam przy nim i chowam twarz w kolanach.
Zasypiam niemalże od razu. Budzą mnie znajome głosy tuż obok mnie. Otwieram oczy. Nie dość, że jestem zupełnie w innym miejscu i leżę przytulona do Peety to najbardziej szokującym widokiem jest Gale rozmawiający z nim. Podnoszę się jednocześnie sprawdzając puls Peety.
-Cześć, Katniss.
Peeta odgarnia mi włosy z czoła. Jest rozpogodzony. Teraz zauważam na sobie jego kurtkę. Gale tylko siedzi z boku tępo patrząc się na nas.
-Jak się czujesz?
-Lepiej, o wiele lepiej..
Wskazuje na Gale'a ruchem głowy, a on próbuje się uśmiechnąć, co w połączeniu z przygnębieniem daje wrażenie, że to tylko grymas.
-Czyli, że już jest dobrze?
-I tak musisz z nim pójść do szpitala, bo ja usunąłem tylko nadmiar, który powodował kłucie.
-Dobrze, ale gdzie jesteśmy?
To miejsce zdecydowanie nie przypomina dobrze oświetlonego pomieszczenia, w którym znalazłam Peetę.
-Niedaleko. Wynieśliśmy Cię stamtąd, bo zważając na białe światło nie było tam bezpiecznie. Tutaj też nie jest więc gdy będziecie mogli, to dobrze by było, gdyby...
Huk dobiegający z niedaleka zagłusza dalszą część wypowiedzi i stawia nas na równe nogi. Chwieję się, ponieważ nie jestem w stanie normalnie stać. Gale doskakuje do pobliskiego kamienia. Światła latarek i tupot nóg nie zwiastują niczego dobrego. Ja z Peetą cofamy się, a schronienie znajdujemy dopiero we wklęśnięciu skalnym.
-Uciekajcie!
Gale wygląda na zmieszanego, a jednocześnie przestraszonego.
-Co z Tobą?
Peeta próbuje ciągnąć mnie w drugą stronę, jednak mimo stanu mojej nogi nie ruszam się z miejsca nawet na krok.
-Mnie nic nie będzie, Peeta musi iść do szpitala, Ty też, idźcie, poradzicie sobie.
Peeta oddala się ode mnie o krok. Daje mi wybór. Przecież to jasne, że wybiorę Peetę. Przytulam Gale'a i szepczę:
-Wróć.
Po czym staram się jak najszybciej uciec z tego miejsca.
Cała jaskinia zaczyna się burzyć. Potykam się praktycznie o wszystko, a gdy się przewracam Peeta resztkami sił stara się mnie przenieść, ale niestety i on upada. Podbieramy się wzajemnie, ale jestem bardzo rozkojarzona przez to, co się przed chwilą stało. Nie mamy pojęcia gdzie idziemy, ale mamy nadzieję, że znajdziemy wyjście. Jeżeli to wszystko kompletnie runie, to przynajmniej umrzemy tu razem, tak jak planowałam trzy lata temu. Na końcu widzę lekką poświatę, więc szturcham Peetę, bo obawiam się, że mogę mieć omamy. Przyspiesza kroku, co chyba miało zaprzeczyć moim obawom. Głaz spada tuż obok nas, co i tak nas nie spowalnia. Odciąga mnie na bok, a podłoże, na którym wcześniej stałam kompletnie się zapada. Pomaga mi wstać i biegniemy dalej. Widzę, że traci siły, bo co jakiś czas podpiera się ściany, albo mnie. Podtrzymuję go gdy przed nami pojawia się metrowe pęknięcie. Ponieważ widzimy, że wszystko jakoś się ustabilizowało siadamy na chwilę.
Peeta ledwo dyszy, zresztą tak samo jak ja. Jesteśmy bardzo osłabieni i w dodatku od dawna nie biegaliśmy. Nie ma co mówić o bieganiu, jeśli chodzenie sprawia mi problem. Jestem pewna, że jemu też. Pozwalam mu wyrównać oddech i pytam:
-Jak myślisz, co z Galem?
Kręci głową po czym robi przerażoną minę i podnosi mnie. Nie pozwalam mu się nieść i zeskakuję. Jedno spojrzenie do tyłu wystarczyło mi, by dowiedzieć się czemu miał przestraszoną minę. Wielka fala, niemalże taka, jak na Ćwierćwieczu zmierza w naszym kierunku. Gdy znajdujemy się obok korytarza pcham do niego Peetę, a sama upadam. Wraca się po mnie, mimo, iż pod moim oporem poleciał w jego głąb niczym marionetka. Łapię się skał i resztkami sił czołgam w jego stronę. Chwyta mnie za ręce i chyba w ostatniej chwili wciąga w bezpieczne miejsce. Krzyczę, bo czuję ból w nodze. Leżę na plecach, więc nie wiem co się mogło z nią stać. Peeta przez chwilę świdruje mnie wzrokiem, jakby nie miał pojęcia co robić.
-Co?
Krztuszę się. Ból nie ustaje, a mnie znowu zaczyna mroczyć przed oczami. Cała jaskinia zaczyna drżeć, więc próbuję się podnieść, lecz on nie daje mi wstać i bierze mnie na ręce. W sumie to dobrze, inaczej nie dałabym rady przejść paru kroków. Potyka się, ale nie wypuszcza mnie z rąk.
Gdy mnie puszcza utrzymuję się na jednej nodze, bo w drugiej straciłam czucie. Nie mam odwagi spojrzeć się w dół, jednak wiem, że muszę.
Moim oczom ukazuje się kończyna ze zgiętą w połowie łydką. Dobrze, że to nie jest złamanie otwarte, w przeciwnym razie trzeba by było już szukać krępulca. Peeta patrzy się na mnie ze współczuciem. Jest wyczerpany, lecz nie możemy się zatrzymać chociaż na parę minut, które dla niektórych nic nie znaczą. Dla nas jest to sprawa życia i śmierci, bo nie wiemy kiedy to dziadostwo runie.
Słychać krzyki, wybuchy, wiertła i pistolety. Wszystko to zwiastuje, iż Gale mógł się poświęcić dla... Dla kogo? Dla Peety, czy dla mnie? Może dla nas? Nigdy nie lubił Peety, więc w to wątpię, jednak po co miałby się w ogóle poświęcać skoro coś do mnie czuł? Ta myśl nęka mnie do momentu gdy wychodzimy, a przejście zawala się łącznie z połową góry. Nie tylko góra się zawaliła, ale też moja nadzieja i wspomnienia.
Zimne powiewy wiatru idealnie wpasowują się do atmosfery. Tępo patrzymy jak ostatnie kamyki lecą, by w którymś momencie po porostu rozpaść się w milion drobnych kawałków. Tak jak to zrobił mój ojciec, Prim i- chyba- Gale. Wybuch zamknął przejścia. Nie została tam pewnie chociaż garstka tlenu. Światło, tlen, życie, rodziny- to wszystko można stracić w jednym wybuchu. W jednym nieznaczącym nic wybuchu. W tym, w którym zginęli moi bliscy. Ten, który zabił miliony ludzi oraz ten, który zawsze kończy pewien etap w moim życiu. Nie załamię się, bo mam u boku Peetę, który będzie mnie wspierał zawsze. Czy to w chorobie, czy w smutku. Zawsze, bo mnie kocha. Tak zwyczajnie. To nie jest udawana miłość, bo czy udawana miłość mogłaby trwać nieustannie przez trzynaście lat?
Nie mogę się rozczulać nad naszą miłością, gdy nie wiem co z Beeteem. Oni nie mają nic do stracenia, ale mają osoby, które na pewno będą opłakiwać ich śmierć.
Peeta pada na ziemie, jednak nie traci przytomności. Ciężko sapie łącznie ze mną. W końcu to do niego należała rola wydostania nas stąd. Czuję jak powoli wszystko przestaje mnie boleć, a jedyne co pozwala, żebym nie zasnęła, lub zemdlała, jest świadomość, iż ledwo przytomny Peeta leży obok i czeka no coś, co zmotywuje go, by znaleźć drogę powrotną. W telewizji jest już pewnie pełno o ,,niespodziewanym wybuchu pobliskich lochów", albo ,, Nieszczęśliwi Kochankowie, czy przeżyli?". Właściwie to chyba tylko Johanna i ja nas tak nazywamy. Nie wiem czemu to robię. Być może to pomaga mi przypomnieć dawne czasy. Te, w których nie było mowy o powstaniu. Obok mnie lądują dwie świeżo zerwane gałęzie. Peeta rzucił mi je zapewne po to, by nie musieć dźwigać mnie aż do zabudowanej części Kapitolu. O dziwo i tak nie daje mi iść o własnych siłach, więc jedną z moich rąk zarzuca na ramię. Dziwnie wyglądamy. Nie wyglądamy na zakochaną parę, chociaż tak właśnie jest. Gdyby było inaczej już dawno byśmy leżeli martwi.
-Po co to zrobił?
-Dla Ciebie, Katniss.
-Dla mnie?
Kładę nacisk na te słowa.
-Kochał Cię, wiesz o tym.
-Nie zabiłby się z miłości do mnie. Uważam, że zrobił to dla Ciebie, jednak cały czas tego nie rozgryzłam.
-Ależ oczywiście, że by to zrobił. Wiedział, że z nim nie będziesz szczęśliwa i że ktoś go kontroluje. Nie chciał Cię zranić.
-Absurdalne.
-Wszystko jest absurdalne, zależy jak na to spojrzysz.
Dochodzimy do pierwszego domu, jaki zobaczyliśmy na horyzoncie. Niestety to nie jest dom mieszkalny, tylko pogrzebowy, a po drugiej stornie ogrodu odbywa się ostateczne pożegnanie. Peeta sadza mnie na ławce, a sam idzie zobaczyć co się dzieje. Spoglądam w górę. Piękne kolory zachodzącego słońca pozwalają mi się oderwać od rzeczywistości. Okropnej, bolesnej, czasami cudownej rzeczywistości.

3 komentarze:

  1. Nienawidzę, kiedy kończy się rozdział opowiadania, bo muszę wtedy czekać na kolejny zamiast czytać dalej. Jednak nic nie poradzę, że tak uwielbiam to zakończenie. Jest takie prawdziwe, spokojne, a narratorka skupia się tylko na swoich myślach. Piszesz naprawdę świetnie i wszystko opisujesz - według mnie - bardzo profesjonalnie. Zazdroszczę takiego talentu. Jednak nie byłabym sobą, gdybym nie zwróciła uwagi na błędy. Ale wspominam o nich, bo to zawsze osoba z boku widzi najwięcej. Nie chcę pisać nieprawdy, dlatego wszystko sprawdziłam raz jeszcze.
    Nie złamane otwarcie, tylko złamanie otwarte :D I dosłownie dwa zdania więcej o tym, jak Katniss odrywa się od rzeczywistości i byłoby idealnie.
    Pozdrawiam i życzę weny ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, nawet nie masz pojęcia, jak miło mi to słyszeć. :)
      Właśnie dla takich osób chcę dalej pisać. :)
      Już poprawiłam to ,,złamane otwarcie". xD
      Dziękuję, za zwrócenie uwagi, nie wiem o czym wtedy myślałam. :D
      Jeszcze raz bardzo dziękuję, nawet nie masz pojęcia jak takie komentarze motywują. :)
      PiŻW!

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń

Wiem, że Wam się nie chce komentować moich postów, ale tylko i wyłącznie dzięki temu mogę się dowiedzieć co o nich sądzicie, proszę poświęćcie tę chwilę.
Doceniam to, iż w ogóle to jesteś, jednak proszę zastosuj się do poniższych reguł:
**Czytasz- komentujesz, :D
**Jeżeli chcesz coś skrytykować, to podaj argumenty,
**Nie maskuj głupoty wulgaryzmami,
**Baw się dobrze!