Ciągnę Peetę za sobą, być
może znajdę kogoś kto opatrzy nam rany. Mówiąc nam, mam namyśli Peetę. Moja
rana się zagoi, jeśli wyjmę pozostałości gwoździa.
Sytuacja w mieście jest w miarę opanowana. Co jakiś czas nowe
hordy zmiechów napierają na wioskę, ale ludzie Paylor je rozstrzeliwują.
Pukam do paru domów, ale nikt nie jest chętny nam pomóc. Rana
Peety krwawi. Boję się założyć mu krępulec, nie chcę, żeby stracił drugą nogę.
Nie mam siły nieść go dłużej. Kładę go przy drzewie i siadam.
Czekam na jakiś moment, który zmotywuje mnie do dalszego działania. Nie sądzę,
żeby ktokolwiek nam pomógł.
Wyciągam z torby butelkę wody, biorę łyka, a następnie obmywam
Peecie i sobie ranę.
Słyszę warczenie, ale nie przejmuję się tym za bardzo. Jednak
warczenie nie ustaje. Odwracam głowę i widzę zmiecha, który biegnie prosto na
nas. Gwałtownie wstaję, ale przez bolącą nogę upadam. Po chwili podnoszę się i
próbuję wycelować w zmiecha, jednak nie udaje mi się to, więc wyciągam nóż,
który zabrałam Peecie. Zmiech przewraca mnie i biegnie dalej, ale wbijam mu nóż
w nogę, co o dziwo go nie zatrzymuje i zaczyna mnie ciągnąć. Próbuję wyszarpnąć
moją broń z jego łapy, ale ponieważ chyba utknęła tam na stałe, puszczam ją i
upadam na ziemię. Przed czymś uciekał. Czołgam się w z powrotem w stronę
drzewa.
Nagle nad nami pojawia się poduszkowiec, a na nim wyświetla się
twarz Paylor.
- Uwaga!- zaczyna.- Z racji, iż nasze radary wykryły ogromną
ilość zmieszańców, które nadciągają ze strony lasu, postanowiliśmy zabić je z
powietrza.- Co to oznacza? Chyba nie mają zamiaru zrzucić bomb zapalających, by
pozbyć się zmiechów? Podnoszę Peetę i ciągnę go w stronę najbliższego domu.
Moje pukanie ponownie zagłusza głos naszego Prezydenta.
- Radzimy niezwłoczne
schowanie się w domu, zamknięcie wszystkich okien lub drzwi i nie wychodzenie z
budynku do odwołania. Zgromadźcie zapasy starczące na co najmniej dwa dni. Za
pięć minut zrzucimy bomby z gazem, które powinny zabić zmieszańce.
Świetnie! Mamy tyle urządzeń, które pomogły by nam w walce, a
oni chcą zagazować całą dwunastkę.
Nie zdążę. Nikt nie otwiera drzwi. Wszyscy biegają, szukają się
nawzajem, niektórzy krzyczą, że Kapitol znowu chce nas wykończyć. Nie mam czasu
się zamartwiać innymi ludźmi. Panicznie się boję, że nie uratuję Peety, że
przeze mnie zginie. Nie dopuszczę do tego. W chwili gdy Paylor wykrzykuje, że
została nam minuta, napotykam się na dziwny uchwyt wystający z ziemi. Bez
zastanowienia chwytam go i próbuję podnieść do góry, co nie jest łatwym
zadaniem. Kładę Peetę na ziemi i z całej siły ciągnę uchwyt. To był schron.
- Dziesięć sekund…- wpycham Peetę do środka, a on stacza się po
paru schodach. W uszach dźwięczą mi słowa naszej Prezydent ,,pięć, cztery,
trzy, dwa...". Zamykam klapę i upadam na podłogę.
Miałam koszmary- tylko tyle wiem, ale odzyskuję świadomość, gdy
coś z całej siły wali mnie w głowę i budzę się z krzykiem. Odzyskuję
świadomość. Spadłam ze schodów. Na szczęście, lub nieszczęście znajduję się w
tym samym schronie, z żywym Peetą. Wstaję i rozglądam się po pomieszczeniu.
Jest ciemno. Jedyne co udaje mi się dostrzec to świeczka, a obok niej zapałki.
Leżą na półce, do której podchodzę i rozpalam świeczkę. Teraz widzę dokładnie
całe pomieszczenie. Jest bardzo małe. W jednym rogu jest stolik z puszkami i
alkoholem. Alkohol może odkazić ranę Peety. Podbiegam do stolika i tracę
równowagę, po czym przewracam się na materac, upuszczając świeczkę, która od
prędkości spadania gasi się. Staram się z niego sturlać, bo nie jestem w stanie
się podnieść. sięgam po butelkę, zabieram wygasłą świecę i czołgam się dalej. W
tym schronie nie ma kompletnie nic, co mogło by się przydać.
Gdy jestem przy schodach moją uwagę przykuwa niewielka metalowa
szafeczka wisząca na ścianie. Podnoszę się, by przyjrzeć się obiektowi. Puszka-
bo tak chyba można to nazwać- ma zardzewiałe drzwiczki i jest wielkości dłoni
dorosłego mężczyzny. Delikatnie ją otwieram i przykładam świecę bliżej. W
środku widzę jakieś plastikowe, okrągłe pudełeczko, gazy i bandaże. Pospiesznie
zabieram zawartość szafeczki i zmierzam w stronę Peety. Kucam przy nim, wylewam
alkohol na gazę i przykładam mu ją do ciągle krwawiących ran na nodze. Wzdryga
się i otwiera oczy.
- Leż.- Mówię i zajmuję się dalszym odkażaniem rany. Teraz
widzę, że zmiechy musiały bardzo go pogryźć. Jego rana jest bardzo głęboka, ale
nie na tyle, by mówić o amputacji nogi. Kładę świeczkę obok i bandażuję,
najsilniej jak się da.
Sięgam do torby, by napić się wody, gdy nagle zauważam, że moja
kurtka jest cała przesiąknięta krwią. Zdejmuję ją, a następnie bluzkę i dopiero
teraz uświadamiam sobie, że przecież moja rana od ugryzienia jeszcze się nie
zagoiła. Zdejmuję bandaż, odkażam ją i zakładam nowy. Nie dobrze. Kończy mi się
rolka, a ja mam do opatrzenia swoją nogę i rękę Peety. Ubieram się i przysuwam
się do niego. Wygląda tak strasznie. Nie wiem, czy dam radę doprowadzić go do
porządku. Płakać mi się chce, gdy pomyślę, że mogę go stracić. Nachylam się i
całuję go w usta. Brakuje mi jego ciepła. Co prawda jest nie przytomny dopiero
od paru godzin, ale dla mnie to bardzo dużo. Zwilżam bandaż alkoholem, żeby nie
tracić gaz, kładę rękę Peety na kolanie i robię mu opatrunek.
Teraz muszę się zająć wyjęciem gwoździa z mojej nogi. Podwijam spodnie
i przyglądam się łydce. Na szczęście z daleka widać ciało obce, więc bez
problemu je wyciągam i upewniam się, czy wyjęłam cały przedmiot. Sądząc po
wyraźnie widocznej ostrzejszej części przedmiotu, która tkwiła najgłębiej,
uważam, że w mojej nodze nie ma niczego niepożądanego. Odkażam ranę bardzo
dokładnie, a następnie owijam ją bandażem.
Wstaję i próbuję podnieść Peetę, by przenieść go na materac, gdy
nagle budzi się.
- Cześć, Peeta.- Mówię cichutko, a on otwiera usta, jakby chciał
coś powiedzieć, ale nie może.
- Chcesz się napić?- widać w porę się orientuję o co mu
chodziło, bo kiwa potwierdzająco głową. Odkręcam butelkę i daję mu ją. Bierze
niepewnie łyk i oddaje mi butelkę, a ja dotykam jego rękę i pcham z powrotem w
jego stronę. Po chwili zniknęła połowa zawartości butelki.
- Dziękuję, Katniss.
- Proszę. Peeta, wiem, że dopiero co się ocknąłeś, ale czy
jesteś w stanie przemieścić się na ten materac?- pytam nieśmiało, wskazując
przy okazji obiekt, który zamortyzował mój wcześniejszy upadek. Łatwiej jest
przenosić osobę, która jest w pełni świadoma, tego co się z nią dzieje, aniżeli
osobę na wpół przytomną.
- Myślę, że tak, ale pomożesz mi?
- Oczywiście.- Peeta wstaje, ale nie daje rady utrzymać się i
upada prosto na mnie.
- Katniss....
- Co się stało?
- Mogę tu poleżeć, czy nadal chcesz, żeby znalazł się na
materacu?
- Chcę i to bardzo, ale nie chcę, żebyś się nadwyrężał.
- Dobrze, a więc pójdę, ale pomóż mi.- Peeta idzie zgarbiony.
Zapewne obawia się, że upadnie.
Kładę Peetą, a sama siadam tak, by jego głowa spoczywała na
moich kolanach.
Przypominam sobie o okrągłym pudełeczku, które wyjęłam z szafki.
Nie mam pojęcia gdzie może teraz być. Chcę być przy Peecie, ale muszę znaleźć
opakowanie. Ostrożnie zsuwam jego głowę i po chichu wstaję. Mimo, iż
pomieszczenie jest małe, to i tak trudno znaleźć w nim cokolwiek. Podchodzę do
świeczki i nagle zauważam, że obok leży moja zguba. Podnoszę ją i wracam do
Peety.
Na opakowaniu jest napisane, żeby stosować tylko przy wysokiej
gorączce, lub przy dużym bólu
Zaglądam do środka i widzę tylko dwie tabletki. Dopiero teraz do
mnie dociera, że właśnie kogoś okradam. Nie obchodzi mnie to za bardzo, teraz
liczy się dla mnie tylko to, żeby doprowadzić Peetę do porządku. Siadam przy
nim i daję mu dwie tabletki i wodę.
- Co to?- pyta zaskoczony.
- Tabletki przeciwbólowe.
- A co z tobą? Przecież widzę, że masz zabandażowaną nogę.
- To nic.
- Katniss, ty też je potrzebujesz.
- Właśnie, że nie! To ty masz gorączkę, nie ja!- krzyczę na
niego. Co prawda mnie też przydała by się tabletka przeciw bólowa, ale jemu
jest bardziej potrzebna.
- Połknę tylko jedną, z drugą zrób co chcesz.- Mówi po chwili.
- Znasz mnie, prawda?
- Tak Katniss, znam cię i wiem, że i tak mi tą tabletkę
przemycisz w jedzeniu.
- Jedzenie!- nagle przypomniałam sobie o puszkach, które leżą
obok nas. Biorę je do ręki. Jedna jest pusta, ale druga jest nawet nie otwarta.
- Skąd to masz?- pyta i po chwili dodaje, jakby coś sobie
uświadomił.- I gdzie my jesteśmy?
- Peeta, jesteśmy w jakimś
schronie, kazali nie wychodzić z domów, aż do odwołania, bo zagazowują teren.
- W czyim schronie?- podnosi się.
- Myślisz, że wiem?
- Katniss, czy my właśnie kogoś okradamy?!- mówi podniesionym
głosem.
- Nie… to znaczy tak, ale możemy potem zapłacić tym ludziom.-
Peeta się trochę uspokoił. Odkładam puszkę.
- A teraz połknij tabletkę.- Komenderuję, a on posłusznie ją
połyka.
- Katniss, możesz mi obiecać, że nigdy mnie nie okłamiesz?- zaskakuje
mnie tym pytaniem, więc chwilę się zastanawiam, ale ponieważ rozumiem, że dla Peety
to bardzo ważne, odpowiadam:
- Obiecuję.- Tak myślę.