Siedzę z przyciśniętym nosem do szyby. Peeta jeszcze przez chwilę biegnie za pociągiem, by mieć mnie jak najdłużej na widoku, lecz tunel nas oddziela. Przecieram ręką szybę, bo cała zaparowała od moich wolno spływających łez. Chyba nie mam siły się rozpłakać. To dobrze, bo za parę godzin będę w Kapitolu i będę musiała stawić czoło najgorszemu wrogowi. Tłumowi.
Ostatnie słowa, jakie usłyszałam od Peety, to Masz siłę, odwagę i mnie. Wskazywał wtedy na medalion na mojej piersi. Zaraz po tym kazano mi wyjść. Można to uznać za jakiś rodzaj pożegnania. Wiem, że go usłyszę, ale przez telefon, a to co innego. Tęsknie za jego głosem nawet teraz gdy wielkie krople deszczu zmieszane z gradem, które hałaśliwie obijają się od szyby powinny zagłuszyć moje myśli.
Tępo patrzę na znikający dystrykt. Jedenastka. Dystrykt Rue. Czemu nie mogłam się tu urodzić? Może Igrzyska nadal by trwały i nic by się nie zmieniło, ale na pewno byłoby mi lżej. Moją matką nie byłaby aptekarka, która wyszłaby za górnika. Mój ojciec nadal by żył. Nie trafiłabym na arenę.
Nie poznałabym Peety. Pewnie brałby wtedy udział w Siedemdziesiątych Czwartych Głodowych Igrzyskach. Może nawet by przeżył? Niby to ja go uratowałam przed śmiercią, ale to przeze mnie mu się oberwało. Caton ciął mocno, ale ostrze nawet by nie dotknęło Peety, bo ten schowałby się gdzieś w gęstwinie. Czekałby aż wszyscy umrą i tym samym spełniłby daną sobie obietnice, by nikogo nie zabijać plus przyniósłby dumę naszemu dystryktowi. Znaczy jego dystryktowi. Rue i Tresh umarliby, a ja bym nad tym nie ubolewała, bo przecież jak miałabym ich poznać? Nie byłabym im nic winna. Tresh mnie uratował. Mnie i Peetę. Nie miałam szansy mu podziękować, odwdzięczyć się, lub uratować przed okrutną śmiercią z rąk Cato. Nie wiem czy to na pewno on go zabił. W każdym razie byłoby zupełnie inaczej. Może nawet lepiej?
Dziesiątka, Dziewiątka, Ósemka, Siódemka, Szóstka, Piątka, Czwórka, czyli dystrykt Finnicka, Trójka, Dwójka... Ciągle te same myśli. Wszędzie lepiej, niż w Dwunastce. Czy na serio to są moje wszystkie myśli? Nie potrafię się cieszyć z tego co mam? Albo raczej z tego, czego nie mam. Odebrano mi duszę, prywatność, rodzinę, przyjaciół, a teraz nawet narzeczonego. Czemu to musiałam być ja? Kosogłos.
Do końca podróży siedzę skulona z perłą zaciśniętą w dłoniach. Tęsknię z Peetą. Chcę, żeby mnie przytulił, żebym mogła go usłyszeć, zobaczyć jego uśmiech, oczy. Nie. Nie, bo oddziela nas całe Panem, cały kontynent. Ciekawe co teraz robi? Maluje? Piecze? Pewnie się martwi. Muszę znaleźć telefon.
Wstaję powoli, by nie zwrócić uwagi konduktora, albo innych ludzi w pociągu, ale momentalnie włącza się alarm, a czerwona, dotąd zgaszona lampka zaczyna świecić na wszystkie możliwe strony jaskrawym światłem.
Barczysty mężczyzna podbiega do mnie na wpół niosąc, na wpół pchając wózek inwalidzki.
-Dziękuję, jednak wolałabym kule.
Proponuję grzecznie, ale nadal jestem lekko przestraszona alarmem. Jeżeli będę siedzieć, to wszystkie mięśnie przestaną mi pracować, przez co kuracja i rehabilitacja, którą mam nadzieję, że mi zaplanują będzie trwała znacznie dłużej.
Podaje mi kule według mojej prośby i oznajmia, iż dojechaliśmy, a moje bagaże zostały już przeniesione do siedziby i że z przemiłą chęcią zaprowadzi mnie do pokoju. Przytakuję po czym wolno za nim podążam. Po drodze opowiada parę nieznacznych rzeczy o tym jak to się cieszy z tego, że nareszcie przyjechał ktoś, kto pomoże kapitolińczykom zrozumieć stan rzeczy. Niestety jest jeden problem. Ja też nie znam tego stanu rzeczy, jak to nazwał.
Dostanę jakieś instrukcje, spokojnie, myślę.
Wchodzę na tyły pałacu sprawiedliwości. Idę krętymi, brązowymi korytarzami i wsiadam do paru wind, by dojść do mojego pokoju położonego na samym szczycie budynku. Machinalnie idę do ogromnego okna, zajmującego całą lewą ścianę. Tuż obok mnie jest wielka korbka, która zapewne otwiera mosiężne okno. Przesuwam bordową, ciężką firankę, żeby nie blokowała mi dostępu do mechanizmu.
Już po chwili mogę delektować się widokiem na cały Kapitol. Nie jest tak piękny jak przedtem, bo zamieszki do zniszczyły. Nawet stąd da się słyszeć okrzyki gotujące do walki. Ale jak może wyglądać ich walka? Ludzie z nożami od masła stojący na ulicy. Komiczne. I ja mam ich uspokoić? Może im to wystarczy, może nie potrzebują większej ceny za to, żeby przestali, tak jak my poprzednim razem?
Chciałabym widzieć stąd Dwunastkę. Mężczyzna po cichu wychodzi, a ja siadam na paracie, bez najmniejszej obawy przed spadnięciem. Obserwuję zachód słońca. Ciepłe barwy rozciągają się nad horyzontem. Czy aż tyle czasu minęło od momentu kiedy wyruszyłam? Dla mnie to była jedna chwila. Jedna, ale bardzo bolesna.
Zeskakuję z parapetu, siadam na złotym łóżku przypominającym kanapę i sięgam po słuchawkę od telefonu. Wykręcam numer do Peety. Odbiera po trzech sygnałach.
-Halo?
Słyszę.
-Cześć, Peeta.
Mówię bardzo cicho, smutno i bezsilnie.
-Katniss! Tak się cieszę, że Cię słyszę. Jak podróż? Czemu jesteś taka smutna? Kiedy do Ciebie przyjechać? Katniss!
Niecierpliwi się, przez co zadaje tyle pytań tak szybko, że nie jestem w stanie odróżnić słów.
-Możesz powtórzyć?
-Czemu jesteś smutna?
-Nie jestem smutna, po prostu tęsknię.
Biorę głęboki oddech.
-Chciałabym żebyś tu był.
Ledwo powstrzymuję się przed wybuchnięciem płaczem.
-Wiem, że cierpisz, ale już rozmawiałem z Paylor, znaczy z kimś innym, bo ona podobno jest gdzieś w Colour i powiedziano mi, że dla Panem będzie lepiej, jeżeli tu zostanę. Chciałbym Cię zobaczyć, ale co jeżeli znowu nas rozdzielą siłą?
Pociągam nosem.
-Przepraszam. Zasmuciłem Cię... Katniss, mam pomysł. Wyjrzyj przez okno.
Ostrożnie podnoszę się, próbując nie zrzucić krwisto czerwonych poduszek i nie zaplątać się w kabel. Opieram się o stolik nocny.
-Już.
Odpowiadam obojętnie, z nutą zaciekawienia w głosie. Nie wiem do czego zmierza.
-Patrzymy na ten sam zachód słońca. Możemy tak robić codziennie, żeby być bliżej siebie.
Uśmiecham się do zachodzącego słońca. Rzeczywiście. Patrząc na to z tej strony jesteśmy bardzo blisko.
-Mówiłem Ci dzisiaj, że Cię kocham?
Nie widzę go, ale jestem pewna, że gdybym teraz stała obok niego, to przekręciłby głowę na bok i uśmiechnął się.
-Nie.
-Pech.
Zaczyna się śmiać.
-Ejże!
-No dobrze, dobrze. Kocham Cię.
-Ja Ciebie też.
Mówię skromnie. Chcę mu opowiedzieć o wszystkim, ale rozlega się głośne pukanie do drzwi.
-Peeta, przepraszam Cię, muszę kończyć. Dobranoc.
-Dzwoń kiedy będziesz chciała, nawet w środku nocy. Dbaj o siebie. Dobranoc.
Odkładam z bólem słuchawkę i otwieram drzwi. Drzwi to za mało powiedziane. To są wielkie wrota. Nigdy wcześniej nie mieszkałam w pałacu sprawiedliwości, ale nawet moich najskrytszych myślach nie wyobrażałam sobie tak innego od całej reszty, bo prawie w ogóle nienowoczesnego pokoju.
Sztywno stojący mężczyzna, który przed chwilą doprowadził mnie do tego miejsca trzyma w ręku notatnik, na który co jakiś czas zerka.
-Panno Everdeen, Pan Dab prosi Panią o spotkanie.
-Kim on jest?
Mówię potocznie. Nie mam ochoty się wysilać, tym bardziej, że ściągnięto mnie tu na siłę.
-Zastępcą Prezydent.
Kiwam głową, ale nie zostałam przekonana.
Idziemy znów tą samą drogą, jednak tym razem skręcamy na plac prowadzący do rezydencji. Ten sam, przed którym stałam czekając na tegorocznych trybutów. Złe wspomnienia. Z Galem. Katniss, co Ty robisz? Przestań., zaklinam się w myślach. Tyle, że jak mam przestać, skoro to był mój przyjaciel? Nie przeżył wybuchu. Wiem, bo po to mnie tu wezwano.
Bardzo szybko dochodzimy na miejsce. Moim oczom ukazuje się przestronny pokój. Na samym środku stoi biurko z odwróconym krzesłem. Czuję się jakbym brała udział w jakimś filmie. Służący wychodzi, a fotel zaczyna się powoli obracać.
-Witam.
Słyszę przesadnie kapitoliński głos. Dopiero za moment widzę młodego człowieka z szyderczym wyrazem twarzy.
-Brian Dab. Zastępca Prezydent. Miło mi Panią poznać.
Wstaje i podaje mi rękę. Waham się, ale w końcu daję za wygraną i podaję mu dłoń. Coś mi mówi to imię. Nie mam pojęcia gdzie i kiedy je słyszałam, ale źle mi się kojarzy. Jakby z Galem.
Dopiero po paru sekundach puszczam jego rękę, którą ścisnęłam tak mocno, jakbym chciała wyłamać mu palce.
-Katniss Everdeen.
Mówię szorstko.
-Więc, Panno Everdeen, za nim Pani uspokoi mieszkańców Kapitolu musi Pani pokazać, że jest Pani silna, zdrowa, a chęć do walki i zaciekłość Pani nie opuściła!
Krzyczy na cały pokój.
-A w tym wszystkim pomoże Pani trener.
Świetnie, jeszcze tego mi brakowało. Kochany trener, który na pewno się mną zaopiekuje i dopilnuje, żebym dobrze wypadła przed kamerami. Mam nadzieję, że nie ma on świra na punkcie ćwiczeń i nie będzie kazał mi biegać w każdej wolnej chwili.
Pamiętam jak Peeta mnie trenował przed Ćwierćwieczem. Nikt mi go nie zastąpi.
-Czyli mam rozumieć, że, żebym zagasiła powstanie w Kapitolu muszę być silna i wysportowana?
-Nie, ależ oczywiście, że nie. Trener Ci pomoże zyskać pewność siebie, której tak bardzo Ci brakuje.
-Że co, proszę?!
Krzyczę na niego. Co poradzę, jeżeli odebrano mi wszystko, łącznie z Peetą, który mi tą pewność dawał?
-Proszę tak nie krzyczeć, Panno Everdeen. Skoro nie chce Pani po dobroci, to sam zaplanuję Pani grafik na trzy miesiące. Zero czasu dla siebie. Tak Pani pasuje?
Otwieram usta, by coś powiedzieć, ale przerywa mi.
-Tak, musi tak Pani pasować. Dlaczego? Bo to rozkaz Prezydenta.
-Pan nie jest Prezydentem. Paylor nim jest.
-Paylor tu nie ma. Szkoda, prawda?
Mocno zaciskam palce na kuli.
-A teraz, Pani wybaczy, ale nie mam za dużo czasu. Wyprowadzić ją!
Nagle lśniące zbroje, które trzymają zabójczo ostre miecze ożywają, chwytają mnie za ramiona i wynoszą. Nigdy przedtem nie widziałam czegoś takiego. Nie sądzę, że są to ludzie, bo są do siebie bliźniaczo podobni, lecz ich ruchy nie są mechaniczne. Macham ręką, podrzucając maskę jednego z nich, ale on i jego kolega błyskawicznie odskakują i szukają zguby. Wykorzystuję tę chwilę na ucieczkę, która kończy się powodzeniem, ponieważ bez najmniejszego problemu docieram to windy i wciskam przycisk z numerem pięćdziesiąt.
To byli ludzie, jestem pewna. Słyszałam ich krzyki. Jęki podobny do dźwięków, jakie wydawały awoksy. Niemożliwe, żeby przerobili ich na wojowników. Chociaż... Mają przecież najgorsze wspomnienia z ich oprawcami. Może są do tego stopnia zdeterminowani, że nienawidzą każdego, kto cokolwiek im przypomina? Zrobili z nich kolejne zmiechy? To miał być koniec.
-Już.
Odpowiadam obojętnie, z nutą zaciekawienia w głosie. Nie wiem do czego zmierza.
-Patrzymy na ten sam zachód słońca. Możemy tak robić codziennie, żeby być bliżej siebie.
Uśmiecham się do zachodzącego słońca. Rzeczywiście. Patrząc na to z tej strony jesteśmy bardzo blisko.
-Mówiłem Ci dzisiaj, że Cię kocham?
Nie widzę go, ale jestem pewna, że gdybym teraz stała obok niego, to przekręciłby głowę na bok i uśmiechnął się.
-Nie.
-Pech.
Zaczyna się śmiać.
-Ejże!
-No dobrze, dobrze. Kocham Cię.
-Ja Ciebie też.
Mówię skromnie. Chcę mu opowiedzieć o wszystkim, ale rozlega się głośne pukanie do drzwi.
-Peeta, przepraszam Cię, muszę kończyć. Dobranoc.
-Dzwoń kiedy będziesz chciała, nawet w środku nocy. Dbaj o siebie. Dobranoc.
Odkładam z bólem słuchawkę i otwieram drzwi. Drzwi to za mało powiedziane. To są wielkie wrota. Nigdy wcześniej nie mieszkałam w pałacu sprawiedliwości, ale nawet moich najskrytszych myślach nie wyobrażałam sobie tak innego od całej reszty, bo prawie w ogóle nienowoczesnego pokoju.
Sztywno stojący mężczyzna, który przed chwilą doprowadził mnie do tego miejsca trzyma w ręku notatnik, na który co jakiś czas zerka.
-Panno Everdeen, Pan Dab prosi Panią o spotkanie.
-Kim on jest?
Mówię potocznie. Nie mam ochoty się wysilać, tym bardziej, że ściągnięto mnie tu na siłę.
-Zastępcą Prezydent.
Kiwam głową, ale nie zostałam przekonana.
Idziemy znów tą samą drogą, jednak tym razem skręcamy na plac prowadzący do rezydencji. Ten sam, przed którym stałam czekając na tegorocznych trybutów. Złe wspomnienia. Z Galem. Katniss, co Ty robisz? Przestań., zaklinam się w myślach. Tyle, że jak mam przestać, skoro to był mój przyjaciel? Nie przeżył wybuchu. Wiem, bo po to mnie tu wezwano.
Bardzo szybko dochodzimy na miejsce. Moim oczom ukazuje się przestronny pokój. Na samym środku stoi biurko z odwróconym krzesłem. Czuję się jakbym brała udział w jakimś filmie. Służący wychodzi, a fotel zaczyna się powoli obracać.
-Witam.
Słyszę przesadnie kapitoliński głos. Dopiero za moment widzę młodego człowieka z szyderczym wyrazem twarzy.
-Brian Dab. Zastępca Prezydent. Miło mi Panią poznać.
Wstaje i podaje mi rękę. Waham się, ale w końcu daję za wygraną i podaję mu dłoń. Coś mi mówi to imię. Nie mam pojęcia gdzie i kiedy je słyszałam, ale źle mi się kojarzy. Jakby z Galem.
Dopiero po paru sekundach puszczam jego rękę, którą ścisnęłam tak mocno, jakbym chciała wyłamać mu palce.
-Katniss Everdeen.
Mówię szorstko.
-Więc, Panno Everdeen, za nim Pani uspokoi mieszkańców Kapitolu musi Pani pokazać, że jest Pani silna, zdrowa, a chęć do walki i zaciekłość Pani nie opuściła!
Krzyczy na cały pokój.
-A w tym wszystkim pomoże Pani trener.
Świetnie, jeszcze tego mi brakowało. Kochany trener, który na pewno się mną zaopiekuje i dopilnuje, żebym dobrze wypadła przed kamerami. Mam nadzieję, że nie ma on świra na punkcie ćwiczeń i nie będzie kazał mi biegać w każdej wolnej chwili.
Pamiętam jak Peeta mnie trenował przed Ćwierćwieczem. Nikt mi go nie zastąpi.
-Czyli mam rozumieć, że, żebym zagasiła powstanie w Kapitolu muszę być silna i wysportowana?
-Nie, ależ oczywiście, że nie. Trener Ci pomoże zyskać pewność siebie, której tak bardzo Ci brakuje.
-Że co, proszę?!
Krzyczę na niego. Co poradzę, jeżeli odebrano mi wszystko, łącznie z Peetą, który mi tą pewność dawał?
-Proszę tak nie krzyczeć, Panno Everdeen. Skoro nie chce Pani po dobroci, to sam zaplanuję Pani grafik na trzy miesiące. Zero czasu dla siebie. Tak Pani pasuje?
Otwieram usta, by coś powiedzieć, ale przerywa mi.
-Tak, musi tak Pani pasować. Dlaczego? Bo to rozkaz Prezydenta.
-Pan nie jest Prezydentem. Paylor nim jest.
-Paylor tu nie ma. Szkoda, prawda?
Mocno zaciskam palce na kuli.
-A teraz, Pani wybaczy, ale nie mam za dużo czasu. Wyprowadzić ją!
Nagle lśniące zbroje, które trzymają zabójczo ostre miecze ożywają, chwytają mnie za ramiona i wynoszą. Nigdy przedtem nie widziałam czegoś takiego. Nie sądzę, że są to ludzie, bo są do siebie bliźniaczo podobni, lecz ich ruchy nie są mechaniczne. Macham ręką, podrzucając maskę jednego z nich, ale on i jego kolega błyskawicznie odskakują i szukają zguby. Wykorzystuję tę chwilę na ucieczkę, która kończy się powodzeniem, ponieważ bez najmniejszego problemu docieram to windy i wciskam przycisk z numerem pięćdziesiąt.
To byli ludzie, jestem pewna. Słyszałam ich krzyki. Jęki podobny do dźwięków, jakie wydawały awoksy. Niemożliwe, żeby przerobili ich na wojowników. Chociaż... Mają przecież najgorsze wspomnienia z ich oprawcami. Może są do tego stopnia zdeterminowani, że nienawidzą każdego, kto cokolwiek im przypomina? Zrobili z nich kolejne zmiechy? To miał być koniec.