-O matko... Peeta Mellark?
Stoi bardzo niestabilnie, zupełnie jakby miała zaraz runąć na podłogę. Rozcieram oczy i spoglądam na nią. Filigranowa brunetka z dużymi, czarnymi oczami i okularami. Wygląda całkiem przyjaźnie, myślę. Gdy tylko nasz wzrok się krzyżuje ponownie płonie rumieńcem.
-Katniss!
Tym razem niemal krzyczy.
-Cicho, uspokój się, co jeżeli ktoś Cię usłyszy?
Johanna wyprowadza ją za drzwi. Cher wyślizguje się z jej żelaznego uścisku i niepewnie zagląda do nas.
-To Wy? To naprawdę Wy? Peeta?
-Z tego co wiem, to tak.
Żartuje Peeta.
-Nie przedstawiłam. Mam na imię Cher, ale to chyba już wiecie. :)
Ściska nam dłonie. Nawet nic nie musimy mówić, bo za pewne zna nas doskonale.
-Gdybym od razu wiedziała, że to Wy, to przyniosłabym Wam coś innego.
Pospiesznie, z pokorą sprząta upuszczone ubrania.
-Zaraz wracam.
W ostatnim momencie chwytam ją za nadgarstek. Peeta jak zwykle się domyśla, o co mi chodzi, więc nawet nie muszę się wysilać, by ułożyć zdanie.
-Te będą dobre.
Oświadcza. Dziewczyna patrzy na nas podejrzliwie, po czym siada tuż obok, na podkurczonych nogach.
-Skoro tak.
Rozdziela cienkie materiały. Robi to z bardzo wielką precyzją.
-Bardzo Was przepraszam, ale mogę Wam dać ubrania tylko z kolekcji letniej. Jeżeli dałabym coś z zimowej, to mój pan ojciec by to zauważył. Wolę nie wiedzieć, co by się stało. Żebyście nie marzli, dałam Wam dwie bluzy. Jeszcze raz przepraszam, ale chyba wiecie o co mi chodzi.
Zwiesza smutno głowę. Dziwi mnie to, iż powiedziała pan ojciec, zamiast po prostu ,,tata", albo ,,ojciec", lecz być może pochodzi z takiej rodziny, lub to ich miejscowa gwara, jeśli można to tak ująć.
-Tak, wiemy.
Przyznaje Peeta. On wie. Ja za to nie wyobrażam sobie, by któreś z rodziców mnie biło. Nawet mi to przez myśl nie przeszło, dopóki go nie zobaczyłam. Nie wiem, kogo mi bardziej żal.
Na pocieszenie kładę jej rękę na ramieniu. Okulary jej parują, więc szybko wstaje i wybiega.
Cicho zatrzaskuję drzwi nogą, po czym zabieram się za przeglądanie odzieży. Faktycznie, zwykłe koszulki, bluzy i spodnie nie wiele dadzą w taki mróz, ale w tej sytuacji, wszystko jest lepsze od mojej bielizny. Pomagam Peecie się przebrać. Dopiero po zdjęciu koszuli mogę zobaczyć jak bardzo oberwał. Podejrzewam, iż były to co najmniej dwa pociski. Przez chwilę wpatruję się w czerwony bandaż, a potem staram się pójść prosto do drzwi. Jednak okazuje się to cięższe niż myślałam, ponieważ nawet lekki kontakt mojej nogi z podłogą, wystarcza, bym momentalnie straciła równowagę. Peeta szybko wstaje i w ostatniej chwili mnie łapie, z czego nie jestem zadowolona. Powinien leżeć i odpoczywać.
Wychodzimy ze składziku. Wita nas zgorzkniała Johanna i Cher, wpatrująca się wielkimi oczami w Peetę. To taka lepsza wersja Mellow, myślę. Od razu kuśtykam w jej kierunku.
-Cher...
Nic.
-Cher!
Muszę powtórzyć dwa razy, by usłyszała. Patrzy się na mnie tak, jakbym przed chwilą się tu, znikąd pojawiła. Zdezorientowana spogląda na moją nogę, po czym przestraszona podaje mi drewnianą, grawerowaną laskę.
-Przepraszam, Katniss, na śmierć zapomniałam. Co takiego chciałaś mi powiedzieć?
-Po pierwsze, nie przepraszaj cały czas za wszystko, poradziłabym sobie bez tego.
Wskazuję na śliczną, drewnianą laskę.
-Po drugie, trzeba Peecie zmienić opatrunek, bo krwawi.
Gdy wychodzi, Johanna szybko do nas doskakuje.
-Lepiej by było, gdybyście jutro wyjechali.
-Te będą dobre.
Oświadcza. Dziewczyna patrzy na nas podejrzliwie, po czym siada tuż obok, na podkurczonych nogach.
-Skoro tak.
Rozdziela cienkie materiały. Robi to z bardzo wielką precyzją.
-Bardzo Was przepraszam, ale mogę Wam dać ubrania tylko z kolekcji letniej. Jeżeli dałabym coś z zimowej, to mój pan ojciec by to zauważył. Wolę nie wiedzieć, co by się stało. Żebyście nie marzli, dałam Wam dwie bluzy. Jeszcze raz przepraszam, ale chyba wiecie o co mi chodzi.
Zwiesza smutno głowę. Dziwi mnie to, iż powiedziała pan ojciec, zamiast po prostu ,,tata", albo ,,ojciec", lecz być może pochodzi z takiej rodziny, lub to ich miejscowa gwara, jeśli można to tak ująć.
-Tak, wiemy.
Przyznaje Peeta. On wie. Ja za to nie wyobrażam sobie, by któreś z rodziców mnie biło. Nawet mi to przez myśl nie przeszło, dopóki go nie zobaczyłam. Nie wiem, kogo mi bardziej żal.
Na pocieszenie kładę jej rękę na ramieniu. Okulary jej parują, więc szybko wstaje i wybiega.
Cicho zatrzaskuję drzwi nogą, po czym zabieram się za przeglądanie odzieży. Faktycznie, zwykłe koszulki, bluzy i spodnie nie wiele dadzą w taki mróz, ale w tej sytuacji, wszystko jest lepsze od mojej bielizny. Pomagam Peecie się przebrać. Dopiero po zdjęciu koszuli mogę zobaczyć jak bardzo oberwał. Podejrzewam, iż były to co najmniej dwa pociski. Przez chwilę wpatruję się w czerwony bandaż, a potem staram się pójść prosto do drzwi. Jednak okazuje się to cięższe niż myślałam, ponieważ nawet lekki kontakt mojej nogi z podłogą, wystarcza, bym momentalnie straciła równowagę. Peeta szybko wstaje i w ostatniej chwili mnie łapie, z czego nie jestem zadowolona. Powinien leżeć i odpoczywać.
Wychodzimy ze składziku. Wita nas zgorzkniała Johanna i Cher, wpatrująca się wielkimi oczami w Peetę. To taka lepsza wersja Mellow, myślę. Od razu kuśtykam w jej kierunku.
-Cher...
Nic.
-Cher!
Muszę powtórzyć dwa razy, by usłyszała. Patrzy się na mnie tak, jakbym przed chwilą się tu, znikąd pojawiła. Zdezorientowana spogląda na moją nogę, po czym przestraszona podaje mi drewnianą, grawerowaną laskę.
-Przepraszam, Katniss, na śmierć zapomniałam. Co takiego chciałaś mi powiedzieć?
-Po pierwsze, nie przepraszaj cały czas za wszystko, poradziłabym sobie bez tego.
Wskazuję na śliczną, drewnianą laskę.
-Po drugie, trzeba Peecie zmienić opatrunek, bo krwawi.
Gdy wychodzi, Johanna szybko do nas doskakuje.
-Lepiej by było, gdybyście jutro wyjechali.
Jej głos jest nieznoszący sprzeciwu. Chcemy coś powiedzieć, zapytać się, czemu, ale brakuje nam odwagi. Mamy dość problemów, niektórych lepiej nie być świadomych.
Cher nadciąga do nas z apteczką. Przechodzimy przez kręte korytarze jej domu, by znaleźć się przy schodach, prowadzących na górę. O dziwo je omijamy i zamiast na piętro, idziemy za schody. Brunetka przesuwa jeden panel, a ściana, jak pod wpływem tego ruchu wsuwa się pod jedną z desek. Pełna wątpliwości wchodzę do środka. Jest to mały, śliczny pokoik z dwoma łóżkami, między którymi stoi stół, puszystym dywanem i mnóstwem krajobrazów. Mają one zapewne uzupełniać miejsca, gdzie powinny być okna.
Peeta od razu opada na materac. Jest cały blady, ale jutro powinno być lepiej. Musi być lepiej, inaczej nie damy rady stąd wyruszyć. Siadam obok. Na szczęście zdążył zdjąć bluzkę, ułatwiając mi zadanie. Ostrożnie, kawałek, po kawałku odwijam elastyczną tkaninę. Coraz bardziej zaczyna kręcić mi się w głowie, ale z uporem maniaka pozbywam go kolejnych warstw materiału. Zaciskam usta, gdy dochodzę, do najbardziej przesiąkniętego skrawka, czyli ostatniej osłony, zasłaniającej ranę. Muszę na chwilę przerwać, bo palce zesztywniały mi tak, że nie mogę nimi poruszać. Czuję, jakby moje serce miało zaraz wyskoczyć z klatki piersiowej i zrobić dziurę w ścianie. Biorę dwa głębokie oddechy. Dawno nikogo nie opatrywałam, więc jest to dla mnie swojego rodzaju nowość. Puszczam materiał i zaczynam głośno kasłać. Tuż przed atakiem kaszlu, mocno przykładam rękę do brzucha Peety, żeby się nie podniósł. Tak mocno się rzucam, że wręcz spadam z łóżka. Dostaję szklankę wody. Wypijam ją powoli, małymi łyczkami, w między czasie odchrząkując, co jakiś czas. Wstaję, ukradkiem spoglądając na twarze pozostałych. Johanna już dawno dała sobie z tym spokój i usiadła na miękkim dywaniku, zaś Cher, co rusz, na przemian się na nas patrzy.
-Katniss, jeżeli nie czujesz się na siłach, to...
-Zaczęłam, to skończę.
Chrypię. Nie potrafię powstrzymać drżenia rąk, jednak mimo to staram się wyciągnąć spod niego ostatni kawałek bandaża.
Gdy moim oczom ukazuję się pozszywana, lecz nadal krwawiąca rana, omal nie zwracam posiłku. Próbuję oderwać od niej wzrok, jednak cały czas, coś nakazuje mi na nią patrzeć. Ciężko mi się oddycha. Ponownie biorę parę głębokich wdechów. Dasz radę, byłaś Kosogłosem. Jesteś Kosogłosem. Jesteś Katniss Everdeen. Dziewczyną, która igra... ła z ogniem, pokrzepiam się.
-Cher, podaj mi proszę... Cher?
Podpiera się półki załadowanej książkami i z otwartymi ustami wpatruje się w ranę. Zrobiła się zielonkawa, więc daję jej spokój.
-Johanna, podaj mi apteczkę.
Przedmiot z hukiem ląduje tuż przy moich stopach. Pospiesznie otwieram pudełko, w poszukiwaniu środku dezynfekującego. Nalewam go, na waciki i przecieram zaszyte miejsca. Po obmyciu można dokładnie zobaczyć skąd wydobywała się krew. Doktor przegapił miejsce, więc pół centymetra rany jest cały czas otwarte. Nie mamy odpowiednich rzeczy do szycia, więc daję sobie z tym spokój i zawijam ranę jeszcze raz, tyle, że mocniej. Śnieżnobiały bandaż zakrywa paskudną ranę, przez co Cher i ja ochłonęłyśmy. W szczególności ona, bo jej twarz przybrała mniej więcej normalny kolor. Ja nadal zmagam się z odruchem wymiotnym.
-To ja już pójdę.
Mówi kuzynka Johanny, po czym obie wychodzą. Równie dobrze mogłyby nie być przy zmienianiu opatrunku, bo tylko przeszkadzały, ale rozumiem, że chciały pomóc. Przynajmniej Cher, bo Mason nigdy nie była skora, do pomocy.
Choroba powraca, więc po omacku idę do swojego łóżka, nie patrząc na zegarek. Po drodze natrafiam na coś puszystego. Odskakuję, myśląc, że to szczur, ale to tylko ten sam, kremowy dywan. Panel podłogowy ugina się pod moim ciężarem, a ja czuję, jakbym miała zaraz spaść. Ze strachem chwytam się nogi od łóżka, na które się wdrapuję. Wpadam na miękką pościel. Układam się wygodnie, lecz gdy tylko przyciskam twarz do poduszki, ona znika, zostawiając pustkę. Bezdenną, czarną przepaść. Podnoszę się oniemiała, ale po chwili znowu tracę siły kładę się. Staram się zaprzyjaźnić, z tą ciemnością, która chyba mnie strasznie nie lubi, ponieważ zawsze, kiedy staram się zrobić krok w jej stronę, ona pochłania mnie i znów spadam coraz niżej. Co jakiś czas muszę otworzyć oczy, bo zwyczajnie się boję. Czegoś mi brakuje, nie jest tak, jak zawsze.
Wtem ktoś obejmuje mnie w pasie i przyciąga do siebie. Przerażona, wystraszona i dzika podnoszę powieki, i w pierwszym momencie chcę uciec, ale to tylko, to coś, czego mi brakowało. Wtulam się w niego.
Chcę go pocałować, ale nie potrafię opanować ataku kaszlu. Zaczyna piec mnie w gardle. Peeta podaje mi wodę. Łapczywie ją wypijam. Nie wiem skąd się tutaj wzięła. Być może ktoś ją przed chwilą przyniósł. W trakcie połykania, nawraca mi kaszel, przez co zaczynam się krztusić. Odkładam szklankę i czekam aż torsje przestaną mną rzucać. Kulę się na drugim końcu łóżka. Już mi obojętne, czy znowu będzie mnie pochłaniać czarna dziura, czy też coś mnie zaatakuję, po prostu chcę zasnąć.
Słyszę szelest. Zakrywam uszy dłońmi, myśląc, że to zmiech. Teraz, w przeciwieństwie do poprzednich koszmarów unoszę się. Pogrążona w ciemności i samotna. Zaraz potem znowu spadam i jest prawie tak samo, jak wcześniej. Prawie, bo po chwili coś mnie zatrzymuję. Siedzę, bądź też leżę. Nie ma zmiechów, nie ma zaginionych dzieci. Jestem ja i mrok. Ostrożnie podnoszę głowę. To on. Nie zostawi mnie. Nigdy.
Kładę dłoń na jego policzku i delikatnie przyciskam usta do warg. Mam dziwne wrażenie, że w porównaniu z moimi są lodowate. Peeta zdejmuje mnie ze swoich kolan i kładzie na łóżku. Podpiera się na łokciu, po czym ponownie nachyla się do pocałunku, który tym razem ja przerywam. Nie chcę go zarazić. Słyszę coś typu jęk niezadowolenia. Mi też jest strasznie przykro, ale jeżeli zachoruje, to będziemy uziemieni. Gwałtownie wpycham kołdrę w szczelinę, między mną, a ścianą i się do niej mocno przysuwam. Chowam głowę. w fałdach ciemnej kołdry. Peeta wsuwa pode mnie jedną rękę i mnie obejmuje, a drugą nakrywa nas pościelą.
-Co się dzieje?
Szepcze. Przez chwilę rozmyślam nad powiedzeniem mu wszystkiego, ale w tej sytuacji boję się nawet odezwać. Dlatego też mówię najgłupszą rzecz, jaka mogłaby mi przyjść do głowy.
-Peeta, pójdź już spać, dobrze?
Czuję jak silne ręce przestają mnie obejmować. Spodziewam się, że będzie mi robił wyrzuty, ale on tylko się odsuwa. Czyli zwyczajnie mnie posłuchał.
Łzy napływają mi do oczu. Czemu jestem taka głupia?! Taka bezmyślna?, krzyczę w myślach. Dociskam do oczu szorstką tkaninę. Nie potrafię jednak opanować okropnych, dławiących dźwięków. Zawijam się w kołdrze, niczym larwa w kokonie i staram się zasnąć. Było mi przy nim tak dobrze, ale jednocześnie strasznie się o niego bałam. Robi mi się zimno, ale czuję, że dłużej nie wytrzymam.
-Peeta?
Łkam. Zanoszę się histerycznym płaczem. Próbuję powstrzymać odgłosy, które zawsze wydaję podczas płakania, ale to na nic. Gryzę się w nadgarstek licząc na to, że ból mi pomoże, lecz to również nie pomaga. Nagle ktoś zaczyna mnie głaskać po zewnętrznej stronie dłoni, tak długo, aż nie wyjmę jej z ust. W końcu ustępuję, ale zaczynam się rzucać. Wielkie, ciepłe łzy spływają mi po policzkach. Czuję, jak ta sama osoba mi je ociera. Odważam się spojrzeć mu w oczy. Chcę coś powiedzieć, ale przerywa mi nagła potrzeba nabrania powietrza. Raptownie połykam kolejne chełsty tlenu. Nie wiem ile to trwa, ale Peeta cały ten czas klęczy obok mojego łóżka i stara się mnie uspokoić.
-Katniss...
Wyciągam ku niemu ręce. Wchodzi na łóżko, a ja od razu mocno go przytulam. Dopiero wtulona w niego i wsłuchana w bicie jego serca jestem w stanie coś wykrztusić.
-Przepraszam. Nie chciałam.
Mówię.
-Nie chciałam...
-Nic się nie stało, spokojnie.
Całuje mnie w czubek głowy. Powoli uspokajam oddech. Może jednak go nie zraniłam? A może znowu gra? Nie, Peeta nigdy nie udaje. Był bardzo przygnębiony, gdy mu powiedziałam, że tylko udawałam miłość.
-Jak się czujesz?
-Lepiej. Myślę, że będziemy mogli dzisiaj wyruszyć.
Podnoszę się z tępym wzrokiem.
-Dzisiaj?
Mamroczę.
-Tak. Jest trzecia.
-Już?
Jakoś nie mogę uwierzyć, że poszłam tak późno spać.
-Katniss, spałaś przy mnie jakieś cztery, czy pięć godzin. Potem się obudziłaś i powiedziałaś mi, żeby sobie poszedł, a za parę minut zaczęłaś płakać i nim się uspokoiłaś, minęła kolejna godzina.
Musi minąć trochę czasu za nim wszystko do mnie dotrze. Kiwam głową i ostatecznie kładę się z powrotem.
-Wiesz czemu Johanna chce, żebyśmy tak szybko wyjechali?
-Niedługo się dowiemy.
Mówi. Przesuwam się wyżej i całuję go w policzek. Zanim sen kompletnie mnie pogrąża widzę jak się uśmiecha. Kocham jego uśmiech.
-Peeta, widziałeś może... Och, nie. Znowu to samo. Wrócę później.
Budzi mnie piskliwy głos. Przeciągam się, zaspana. Zsuwam się z Peety, na bok, żeby spojrzeć na drzwi. Nikogo tam nie ma, co jest jeszcze dziwniejsze. Spoglądam na Peetę. Wygląda na zmartwionego.
-Śpij jeszcze.
Mówi cicho.
-Nie, już nie chcę. Kto to był?
-Cher. Szkoda, że nie widziałaś jej miny, gdy zobaczyła, że śpimy na tym samym łóżku.
-To takie nienaturalne?
-Dla mnie nie. Ja nie widzę w tym nic śmiesznego.
Szepcze mi do ucha.
Cher nadciąga do nas z apteczką. Przechodzimy przez kręte korytarze jej domu, by znaleźć się przy schodach, prowadzących na górę. O dziwo je omijamy i zamiast na piętro, idziemy za schody. Brunetka przesuwa jeden panel, a ściana, jak pod wpływem tego ruchu wsuwa się pod jedną z desek. Pełna wątpliwości wchodzę do środka. Jest to mały, śliczny pokoik z dwoma łóżkami, między którymi stoi stół, puszystym dywanem i mnóstwem krajobrazów. Mają one zapewne uzupełniać miejsca, gdzie powinny być okna.
Peeta od razu opada na materac. Jest cały blady, ale jutro powinno być lepiej. Musi być lepiej, inaczej nie damy rady stąd wyruszyć. Siadam obok. Na szczęście zdążył zdjąć bluzkę, ułatwiając mi zadanie. Ostrożnie, kawałek, po kawałku odwijam elastyczną tkaninę. Coraz bardziej zaczyna kręcić mi się w głowie, ale z uporem maniaka pozbywam go kolejnych warstw materiału. Zaciskam usta, gdy dochodzę, do najbardziej przesiąkniętego skrawka, czyli ostatniej osłony, zasłaniającej ranę. Muszę na chwilę przerwać, bo palce zesztywniały mi tak, że nie mogę nimi poruszać. Czuję, jakby moje serce miało zaraz wyskoczyć z klatki piersiowej i zrobić dziurę w ścianie. Biorę dwa głębokie oddechy. Dawno nikogo nie opatrywałam, więc jest to dla mnie swojego rodzaju nowość. Puszczam materiał i zaczynam głośno kasłać. Tuż przed atakiem kaszlu, mocno przykładam rękę do brzucha Peety, żeby się nie podniósł. Tak mocno się rzucam, że wręcz spadam z łóżka. Dostaję szklankę wody. Wypijam ją powoli, małymi łyczkami, w między czasie odchrząkując, co jakiś czas. Wstaję, ukradkiem spoglądając na twarze pozostałych. Johanna już dawno dała sobie z tym spokój i usiadła na miękkim dywaniku, zaś Cher, co rusz, na przemian się na nas patrzy.
-Katniss, jeżeli nie czujesz się na siłach, to...
-Zaczęłam, to skończę.
Chrypię. Nie potrafię powstrzymać drżenia rąk, jednak mimo to staram się wyciągnąć spod niego ostatni kawałek bandaża.
Gdy moim oczom ukazuję się pozszywana, lecz nadal krwawiąca rana, omal nie zwracam posiłku. Próbuję oderwać od niej wzrok, jednak cały czas, coś nakazuje mi na nią patrzeć. Ciężko mi się oddycha. Ponownie biorę parę głębokich wdechów. Dasz radę, byłaś Kosogłosem. Jesteś Kosogłosem. Jesteś Katniss Everdeen. Dziewczyną, która igra... ła z ogniem, pokrzepiam się.
-Cher, podaj mi proszę... Cher?
Podpiera się półki załadowanej książkami i z otwartymi ustami wpatruje się w ranę. Zrobiła się zielonkawa, więc daję jej spokój.
-Johanna, podaj mi apteczkę.
Przedmiot z hukiem ląduje tuż przy moich stopach. Pospiesznie otwieram pudełko, w poszukiwaniu środku dezynfekującego. Nalewam go, na waciki i przecieram zaszyte miejsca. Po obmyciu można dokładnie zobaczyć skąd wydobywała się krew. Doktor przegapił miejsce, więc pół centymetra rany jest cały czas otwarte. Nie mamy odpowiednich rzeczy do szycia, więc daję sobie z tym spokój i zawijam ranę jeszcze raz, tyle, że mocniej. Śnieżnobiały bandaż zakrywa paskudną ranę, przez co Cher i ja ochłonęłyśmy. W szczególności ona, bo jej twarz przybrała mniej więcej normalny kolor. Ja nadal zmagam się z odruchem wymiotnym.
-To ja już pójdę.
Mówi kuzynka Johanny, po czym obie wychodzą. Równie dobrze mogłyby nie być przy zmienianiu opatrunku, bo tylko przeszkadzały, ale rozumiem, że chciały pomóc. Przynajmniej Cher, bo Mason nigdy nie była skora, do pomocy.
Choroba powraca, więc po omacku idę do swojego łóżka, nie patrząc na zegarek. Po drodze natrafiam na coś puszystego. Odskakuję, myśląc, że to szczur, ale to tylko ten sam, kremowy dywan. Panel podłogowy ugina się pod moim ciężarem, a ja czuję, jakbym miała zaraz spaść. Ze strachem chwytam się nogi od łóżka, na które się wdrapuję. Wpadam na miękką pościel. Układam się wygodnie, lecz gdy tylko przyciskam twarz do poduszki, ona znika, zostawiając pustkę. Bezdenną, czarną przepaść. Podnoszę się oniemiała, ale po chwili znowu tracę siły kładę się. Staram się zaprzyjaźnić, z tą ciemnością, która chyba mnie strasznie nie lubi, ponieważ zawsze, kiedy staram się zrobić krok w jej stronę, ona pochłania mnie i znów spadam coraz niżej. Co jakiś czas muszę otworzyć oczy, bo zwyczajnie się boję. Czegoś mi brakuje, nie jest tak, jak zawsze.
Wtem ktoś obejmuje mnie w pasie i przyciąga do siebie. Przerażona, wystraszona i dzika podnoszę powieki, i w pierwszym momencie chcę uciec, ale to tylko, to coś, czego mi brakowało. Wtulam się w niego.
Chcę go pocałować, ale nie potrafię opanować ataku kaszlu. Zaczyna piec mnie w gardle. Peeta podaje mi wodę. Łapczywie ją wypijam. Nie wiem skąd się tutaj wzięła. Być może ktoś ją przed chwilą przyniósł. W trakcie połykania, nawraca mi kaszel, przez co zaczynam się krztusić. Odkładam szklankę i czekam aż torsje przestaną mną rzucać. Kulę się na drugim końcu łóżka. Już mi obojętne, czy znowu będzie mnie pochłaniać czarna dziura, czy też coś mnie zaatakuję, po prostu chcę zasnąć.
Słyszę szelest. Zakrywam uszy dłońmi, myśląc, że to zmiech. Teraz, w przeciwieństwie do poprzednich koszmarów unoszę się. Pogrążona w ciemności i samotna. Zaraz potem znowu spadam i jest prawie tak samo, jak wcześniej. Prawie, bo po chwili coś mnie zatrzymuję. Siedzę, bądź też leżę. Nie ma zmiechów, nie ma zaginionych dzieci. Jestem ja i mrok. Ostrożnie podnoszę głowę. To on. Nie zostawi mnie. Nigdy.
Kładę dłoń na jego policzku i delikatnie przyciskam usta do warg. Mam dziwne wrażenie, że w porównaniu z moimi są lodowate. Peeta zdejmuje mnie ze swoich kolan i kładzie na łóżku. Podpiera się na łokciu, po czym ponownie nachyla się do pocałunku, który tym razem ja przerywam. Nie chcę go zarazić. Słyszę coś typu jęk niezadowolenia. Mi też jest strasznie przykro, ale jeżeli zachoruje, to będziemy uziemieni. Gwałtownie wpycham kołdrę w szczelinę, między mną, a ścianą i się do niej mocno przysuwam. Chowam głowę. w fałdach ciemnej kołdry. Peeta wsuwa pode mnie jedną rękę i mnie obejmuje, a drugą nakrywa nas pościelą.
-Co się dzieje?
Szepcze. Przez chwilę rozmyślam nad powiedzeniem mu wszystkiego, ale w tej sytuacji boję się nawet odezwać. Dlatego też mówię najgłupszą rzecz, jaka mogłaby mi przyjść do głowy.
-Peeta, pójdź już spać, dobrze?
Czuję jak silne ręce przestają mnie obejmować. Spodziewam się, że będzie mi robił wyrzuty, ale on tylko się odsuwa. Czyli zwyczajnie mnie posłuchał.
Łzy napływają mi do oczu. Czemu jestem taka głupia?! Taka bezmyślna?, krzyczę w myślach. Dociskam do oczu szorstką tkaninę. Nie potrafię jednak opanować okropnych, dławiących dźwięków. Zawijam się w kołdrze, niczym larwa w kokonie i staram się zasnąć. Było mi przy nim tak dobrze, ale jednocześnie strasznie się o niego bałam. Robi mi się zimno, ale czuję, że dłużej nie wytrzymam.
-Peeta?
Łkam. Zanoszę się histerycznym płaczem. Próbuję powstrzymać odgłosy, które zawsze wydaję podczas płakania, ale to na nic. Gryzę się w nadgarstek licząc na to, że ból mi pomoże, lecz to również nie pomaga. Nagle ktoś zaczyna mnie głaskać po zewnętrznej stronie dłoni, tak długo, aż nie wyjmę jej z ust. W końcu ustępuję, ale zaczynam się rzucać. Wielkie, ciepłe łzy spływają mi po policzkach. Czuję, jak ta sama osoba mi je ociera. Odważam się spojrzeć mu w oczy. Chcę coś powiedzieć, ale przerywa mi nagła potrzeba nabrania powietrza. Raptownie połykam kolejne chełsty tlenu. Nie wiem ile to trwa, ale Peeta cały ten czas klęczy obok mojego łóżka i stara się mnie uspokoić.
-Katniss...
Wyciągam ku niemu ręce. Wchodzi na łóżko, a ja od razu mocno go przytulam. Dopiero wtulona w niego i wsłuchana w bicie jego serca jestem w stanie coś wykrztusić.
-Przepraszam. Nie chciałam.
Mówię.
-Nie chciałam...
-Nic się nie stało, spokojnie.
Całuje mnie w czubek głowy. Powoli uspokajam oddech. Może jednak go nie zraniłam? A może znowu gra? Nie, Peeta nigdy nie udaje. Był bardzo przygnębiony, gdy mu powiedziałam, że tylko udawałam miłość.
-Jak się czujesz?
-Lepiej. Myślę, że będziemy mogli dzisiaj wyruszyć.
Podnoszę się z tępym wzrokiem.
-Dzisiaj?
Mamroczę.
-Tak. Jest trzecia.
-Już?
Jakoś nie mogę uwierzyć, że poszłam tak późno spać.
-Katniss, spałaś przy mnie jakieś cztery, czy pięć godzin. Potem się obudziłaś i powiedziałaś mi, żeby sobie poszedł, a za parę minut zaczęłaś płakać i nim się uspokoiłaś, minęła kolejna godzina.
Musi minąć trochę czasu za nim wszystko do mnie dotrze. Kiwam głową i ostatecznie kładę się z powrotem.
-Wiesz czemu Johanna chce, żebyśmy tak szybko wyjechali?
-Niedługo się dowiemy.
Mówi. Przesuwam się wyżej i całuję go w policzek. Zanim sen kompletnie mnie pogrąża widzę jak się uśmiecha. Kocham jego uśmiech.
-Peeta, widziałeś może... Och, nie. Znowu to samo. Wrócę później.
Budzi mnie piskliwy głos. Przeciągam się, zaspana. Zsuwam się z Peety, na bok, żeby spojrzeć na drzwi. Nikogo tam nie ma, co jest jeszcze dziwniejsze. Spoglądam na Peetę. Wygląda na zmartwionego.
-Śpij jeszcze.
Mówi cicho.
-Nie, już nie chcę. Kto to był?
-Cher. Szkoda, że nie widziałaś jej miny, gdy zobaczyła, że śpimy na tym samym łóżku.
-To takie nienaturalne?
-Dla mnie nie. Ja nie widzę w tym nic śmiesznego.
Szepcze mi do ucha.